SARAH VAUGHAN
Sarah Vaughan (1954)
Mam wrażenie, że w takim mainstreamowym, powszechniejszym ujęciu Sassy zwykle zalega nieco w tyle za słynniejszymi, starszymi rywalkami do korony królowej strzelców. Weźmy pierwszy z brzegu ranking wokalistek na Porcys - gdzie są Ella i Billie, a gdzie ona. Wpierw chórzystka u Baptystów, potem kształcona pianistka, organistka kościelna i w końcu czołowa diwa bopu, Vaughan jest natomiast cichym faworytem większości wyedukowanych muzyków. Bo choć mniej emocjonalna czy swingująca od swoich konkurentek, Sarah wyprzedza je w punktacji za warsztat i zaplecze wiedzowe.
To nie tylko istny wirtuoz kontraltu, niedoścignione "wykonawstwo" ("...piłkarstwo" - W. Lubański) - klarowny, milimetrowy intonacyjnie trel, totalne panowanie nad barwą i ekspresją, perfekcyjne modulacje, szeroki wachlarz artykulacyjny (od łagodnych dmuchnięć po wibrujące, gardłowe frazy). To także ogromna świadomość kompozycyjna. To inkrustacje tematów improwizowanymi ozdobnikami na poziomie śmietanki jazzowych instrumentalistów. To głos traktowany przez krytyków na równi z wybitnymi saksami i trąbkami tej sceny.
Może dlatego z jej obszernej i obfitującej w smakołyki dyskografii szczególnie preferuję ten KRĄŻEK, przemianowany później z uwzględnieniem nazwiska Clifforda Browna. Najmocniejszą kolekcję standardów w ramach jej ujazzowionego oblicza, startującą od "docelowej" interpretacji "Lullaby of Birdland" (niezapomniana wersja), oferującą zalotne "You're Not The Kind", refleksyjne "I'm Glad There Is You" i zero wypełniaczy. A właśnie, czo ten Clifford Brown? Ktoś kiedyś powiedział, że każda płyta sygnowana nazwiskiem Clifforda Browna jest warta przesłuchania. I niech tak pozostanie.
highlight
(2016)