SAVAGES
Silence Yourself (2013) 7.5
I.
"Polacy mają depresję totalną, dlatego, że nie ma słońca przez siedem miesięcy w roku, a lato bywa czasem nie gorące". Narzekania na pogodę to u nas stara śpiewka i zwykle się do nich przyłączam – jak chyba każdy normalny mieszkaniec kraju środkowoeuropejskiego. No, lubię letnie wibracje tak jak Lepper lubił zespoły, ale... "Ale, ale, ale – powtarzam trzy razy to ale". Otóż – true confession time – kurcze, przyznaję uczciwie, że bywają dni, kiedy "głęboko w środku gdzieś" odczuwam jakąśtam odmianę ledwo zauważalnej perwersyjnej przyjemności, kiedy w środku słonecznego dnia nagle robi się pochmurno i zaczyna padać deszcz. Od dawna próbuję rozkminić dlaczego tak się dzieje, ale to chyba zbyt głęboko sięgająca psychoanaliza, żebym doszedł do sensownych wniosków. Ustalmy, ja oczywiście z reguły uwielbiam plażową pogodę i wkurwia mnie, jak wbrew optymistycznym prognozom psują się warunki metereologiczne – zwłaszcza gdy jestem outdoor. A jednak czasem budzi się we mnie jakiś osobowościowy rewers, który dziwnie się wtedy cieszy. Jakby podpowiadał – teraz są odpowiednie okoliczności, żeby trochę poeksplorować mroczną naturę człowieka, "mistyczny aspekt złaaa". I powiem tak – kiedy miesiąc temu w środku słonecznego dnia po raz pierwszy zapuściłem Silence Yourself, debiut żeńskiego kwartetu Savages z Londynu, to chmury momentalnie zakryły słońce, zagrzmiało i rozpadało się. PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ.
II.
Ostatnio koleżanka spytała mnie podczas obiadu, czego obecnie najczęściej słucham na co dzień. Hmmm. Statystycznie odpowiedź brzmi pewnie – playlist z r&b lat 90-tych, w dalszej kolejności podrzucanych przez Wojtka (Ostatnią Nadzieję Białych) nowości z kręgu "muzyki klawiszowej", wreszcie ewentualnie Z Archiwum X sophisti-popu. Lecz jeśli uznać ten zestaw za mój upalny, wakacyjny krajobraz muzyczny, to Savages jawią się na tym tle tą rzadką burzą z piorunami, która zamiast irytacji wywołuje we mnie o dziwo sekretne zadowolenie. Ponieważ najwyraźniej podświadomie wypatruję takich urozmaiceń, już na początku roku, kiedy dziewczyny pojawiały się w różnych zestawieniach typu "bands to watch this year", "najbardziej oczekiwane debiuty" i "koniecznie obadaj zapowiedź przedzapowiedzi trailera tracklisty", sprawdziłem ich dwie inauguracyjne piosenki – "Flying to Berlin" i "Husbands" (ta druga, jak się potem okazało, to jeden z gorszych fragmentów LP). Pomyślałem – pomysł na granie spoko, ale siakieś średnie te numery. Tym niemniej nazwę zapamiętałem, bo cztery panny rzępolące postpunkowego art-rocka to nie lada atrakcja, a'it.
III.
"Gra w składy" (oryginalnie piłkarskie), na którą wpadliśmy z paroma kumplami podczas nocnych sesji w redakcji magazynu "PULP" we wczesnym 2008 roku, z czasem przeobraziła się wśród niektórych moich "muzycznych" znajomych w odtwarzanie z pamięci tracklist całych płyt. Ale jak się okazuje, to była ledwie "kropla w morzu potrzeb mózgu" (Matti, pt. 1), więc niedawno na majówce zabawa wyewoluowała w coś, co inny kolega określił mianem "walki o życie". Chodziło o wymienienie z pamięci iluśtam tytułów kawałków zadanego wykonawcy. "Wymień 5 piosenek Spandau Ballet", "wymień 5 piosenek Electric Light Orchestra", "wymień 5 piosenek Jane's Addiction", a później wariacje na zasadzie "wymień 10 piosenek Björk", "wymień 4 piosenki Je Suis France", "wymień 0 piosenek Will.i.ama" (pozdro Szatow). Ta konkurencja z jednej strony dobitnie unaocznia, że słuchanie muzyki i pamiętanie tytułów utworów to dwie odmienne sprawy. Z drugiej zaś, ukazuje, że melomani mają swoje preferencje – prezentują zadziwiającą skrupulatność w kwestii niszowych personal favs, ale i totalną ignorancję vel "mienie w dupie" względem nominalnego kanonu, który akurat im nie leży. Akurat na tamtym wyjeździe nikt mi nie zadał "wymień 5 kawałków Siouxsie and the Banshees", ale przyznaję bez bicia – skapitulowałbym natychmiast. Nie tylko nie znam dokonań tego zespołu, ale i za nimi nie przepadam (wskazówka – pomyślałbym dwukrotnie przed dissowaniem logiki tej deklaracji), więc wymieniłbym tyle tytułów, ile Szatow chciałby usłyszeć Will.i.ama.
IV.
Jeśli czytaliście chociaż jedną reckę Silence Yourself, to zdążyliście zauważyć, że pismaki uparcie chcą ją wpisywać w kontekst korzennego art-punka i nowej fali przełomu 70s/80s – sporadycznie padają nazwy Wire, GoF czy nawet Joy Division, a obowiązkowo i regularnie – Siouxsie (plus, podążając gotyckim szlakiem, Bauhaus), Patti Smith, a z młodszego pokolenia – PJ Harvey. Cóż, nie zamierzam udowadniać, że to kompletnie chybione asocjacje, ale wszystko to potwierdza moją odwieczną teorię, że muzyczni JANUSZE (zapożyczając metaforę ze światka piłkarskiego) w muzyce popularnej zwracają uwagę przede wszystkim na wokal i "atmosferę". Jakakolwiek płyta może być na tyle dobra, na ile dobrze kojarzy się Januszom ekspresja, barwa i ton lead singera. A jej nastrój i ogólnie rozumiane "wibracje" są najistotniejszym kryterium stylistycznej klasyfikacji. Bo szczerze, nie wiem kto słyszy na przykład w Savagesowej melodyce i motywiczności Siouxsie i Patti? Dla mnie to leniwe dziennikarstwo, równie trafne, co porównywanie R.A.M. do Steely Dan (bez komentarza). Idąc tym tropem... No naprawdę, zaraz jeszcze padnie Closterkeller, bo niby demoniczna wokalistka na tle diabelskich rzężeń. Relax, dudes... Specjalnie samplowałem jakieś sztandarowe osiągnięcia Banshees (dzięki za reko, Koniu – "mniej melodyjne Cure", "Robert Smith w spódnicy" etc.) i jeśli mogę jakoś się wtrącić, to są to rzeczy "nothing like" Savages. Spoko, można dla taniego efektu retorycznego podpinać te laski pod jakieś "heroiczne" czasy post-punkowych barykad early 80s. Sęk w tym, że osobiście w ogóle ich tu nie słyszę – przypuszczalnie nie dlatego, że ich tam nie ma, tylko dlatego, że mam własne, o wiele jaskrawsze skojarzenia wynikające z wielu pasjonacko przepracowanych godzin z gitarowym rzężeniem sprzed dekady.
Uwaga, nazywam więc SZPADEL SZPADLEM ("rzeczy po imieniu"). Zacznijmy może od tego, że Savages to Les Savy Fav w spódnicach – i jestem zdumiony, jak rzadko ten fakt pada w odniesieniu do Silence Yourself. Nie tylko chodzi mi o Popkowego, konfrontacyjnego ducha z mottem "walczymy o coś!", ale również starannie rozplanowane podejście do trudnej sztuki aranżacji. Poprzedzony nieco dezorientującą introdukcją otwieracz "Shut Up" dość szybko streszcza tę analogię. Jak słusznie zauważył nieoceniony Clifford Wednesday, utwór startuje od giętkiego basu a la wstęp do "Waiting Room" Fugazi, ale już po chwili na plac boju wkracza Gemma Thompson, uzbrojona w seledynowego Duo-Sonica, garść niezbędnych efektów w podłodze i cierpiącą na chroniczne migotanie palców prawą dłoń. Panna gitarzystka prezentuje tu potężne spektrum artykulacji – wierci tunel stłumionym acz kipiącym strummingiem, wytryska fontanną oktawowych arpeggiów, tnie bezwzględnie mocarnymi akordami w poprzek gryfu, piłuje klarownym riffem w wysokim rejestrze niczym Cinass na debiucie CKOD, wreszcie odpływa w zamglony dźwiękowy dressing, ostrożnie malujący trzeci plan miksu. Teraz, powiedzcie mi, że dziewczyna nie jest nowym wcieleniem Setha Jaboura, którego repertuar obejmował dość zbliżone tricki. A to dopiero początek. W kolejnych indeksach Gemma potrafi swobodnie przechodzić od noise'opodobnych faktur do zwartych fraz – i to nieraz w obrębie jednego kawałka, jak w targanym niewyżytym drive'em "City's Full". Zręcznie koloryzuje kanciastą podstawę rytmiczną całą paletą odcieni szarości, przypominając jak ogromny potencjał ma lucyfer tkwiący w drobiazgach. Bogactwo jej instrumentalnego sztafażu przyprawia o dreszcze i stanowi jedną z głównych historii tej płyty, jeśli nie jej motyw przewodni.
Ale ten bujny wianuszek wieślarskich cymesików byłby niewiele wart bez obligatoryjnego kontrapunktu basówy. W gadce na temat Savages okazjonalnie (choć nadal zbyt przypadkowo) pada nazwa Sleater-Kinney – i naturalnie łatwo wyczuć pewien pokrewny, agresywny, nieodparcie "suczy" temperament obu bandów. Ale tajemnicą specyfiki S-K był wakat na stanowisku basistki – dziewczęta generowały funkowy niemal groove bez głębokiego wsparcia niskiego rejestru. Odwrotnie, tajną bronią Les Savages Fav jest Ayse Hassan, która ledwie o krok ustępuje w kreatywności sześciostrunowej koleżance. Podryguje, wygina się, żongluje pentatoniką jak pojebana. Jej opus magnum to chyba toczące się transowo ostinato "Strife", które dzięki choremu, gęstemu, bluesującemu tematowi drążonemu przez Thompson cholernie przypomina mi odrobinę ostrzejsze i niechlujniejsze soundowo Tortoise z Jeffem Parkerem. Wróciłem se ostatnio do sofomora Interpola (kilka wałkoni wciąż się mega broni – nie dam skrzywdzić "Evil" czy "Narc") i odnoszę wrażenie, że podobnie jak u autorów Antics esencją potęgi Savages jest przejrzysty interplay między gitarą i basem. Perkusistka uzupełnia te finezyjne harce o stabilny, nietuzinkowy snap i nagle konstrukcje zazębiają się na kształt monolitu. Sorry, ale wokalistka z jej tyleż denerwującą, co zajmującą manierą, to najsłabsze ogniwo tej żywej maszyny. Wciąż, jest wystarczająco charyzmatyczna, żeby nie przynudzać + dzięki niej brytyjscy recenzenci mają o czym pisać (śpiew a la Siouxsie, olaboga). Przydaje się.
Poza sfrustrowanymi, zwięzłymi uniesieniami (zawodowo operujące start/stopami sekcji "I Am Here", kuśtykające bitem "She Will", pędzące na oślep "No Face"), koleżanki oferują też łagodniejsze niespodzianki. Najciekawszym skokiem w bok są sporadyczne sytuacje post-nowojorskie spod znaku Branki i Sonic Youth. Duch grupy Kim i Thurstona najsugestywniej budzi sie w "Dead Nature", zaskakująco plastycznej, instrumentalnej impresji przywołującej na myśl skrajnie awangardowe urywki NYC Ghosts & Flowers typu "Side2Side" czy "Lightnin'". Takie pretensjonalne akcje na papierze zwykle "nadają się bardziej do kabaretu, niż na cmentarz" (MZ, pt. 1), a tu jakoś działają. Zaś kiedy brakuje im materiału, dziewczyny bronią się czystą ekspresją ("Hit Me" to kawałek na 0, ale nie odmówię mu ewidentnego pasjonackiego uroku napierdalania przed siebie). Kiedy mają gorsze hooki, rzeczywiście kojarzą się z PJ Harvey circa Ride of Me. Kiedy grają closera, przestawiają się na opcję ballady z fortepianem i klarnetem – i wychodzi im to lepiej, niż smęty Yeah Yeah Yeahs. Całość spaja zawiesisty brzmieniowy dym, gotycyzujący niczym wizualny image Violens przetransponowany na dźwiękowy kod (nie bez powodu ich macierzysty label nazywa się Pop Noire). I faktycznie, podobnie jak True, to jedna z niewielu stricte gitarowych płyt bieżącej dekady, którą zostawiam na loopie i w sumie to zdarza mi się suszyć do niej wywieszony jęzor. Serio, what's not to like?
V.
Oj nie ma co się ekscytować perspektywami. W 2002 Interpol obwieszczano objawieniem i prorokowano, że w przyszłości są w stanie nagrać swoje OK Computer. Jak to mawiał mój ziom z ogólniaka: "dupa trawa babaryba" (nigdy nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale ma to fajny rytm, przyznaję). Tudzież "dupa, nie amory". Bo w zamian Banks i spółka wydali płytę z jakimiś kozami na okładce, której "oceny nie pamiętam, ale bliżej jej było do 0.0, niż do 10.0" (MZ, pt. 2 – "kłaniam się, całuję w dupę i pozdrawiam!"). Nie zdziwi mnie, jak ta historia potoczy się podobnie, a nadchodzący wielkimi krokami występ na Open'erze okaże się niestrawnym rzygiem źle nagłośnionych sprzężeń (założę się, że zresztą w rzęsistej ulewie). Natomiast tu się pojawiła płyta, której ja naprawdę słucham – owszem, trochę jako guilty pleasure (patrzę na Was, Grizzly Bear), ale jednak słucham. I nigdy nie sądziłem, że to jeszcze napiszę, ale... (Matti, pt. 2): muzyka gitarowa, patrz jak jej bronię. Bo nie chodzi o to, że nie lubię The National. Uważam tylko, że Savages mają fajniejszą gitarzystkę.
(Porcys, 2013)