ŚCIANKA
Statek kosmiczny (1998)
Cóż za fantastyczna, soczysta, prawdziwa płyta, kondensująca w sobie to, co chyba w rocku najcenniejsze. Styl Statku Kosmicznego oparty jest na potędze ostrych riffów, ale jednocześnie ma tyle wspólnego z prymitywnym graniem rock'n'rollowym, co letni spacer w rodzinnym gronie z syberyjską zimą. Tu surowe wcale nie znaczy proste. To, że gitara jest przesterowana, wcale nie oznacza, iż z głośników musi nas dobiegać kretyńskie w nią walenie, z którego nic nie wynika. Jeśli aranżacje obfitują w dysonanse, chaotyczne na dodatek, to kto powiedział, ze są one dziełem przypadku, a raczej muzyków, którzy nie radzą sobie z gałkami wzmacniacza? I tak dalej. Muzyka na tej płycie jest cholernie inteligentna, nieregularna, niespodziewana i odkrywcza. A do tego twarde brzmienie udaje się tym gościom łączyć z różnymi innymi klimatami. Ale do rzeczy.
Zaczyna "Skuter" zbudowany na kapitalnym motywie (intrygujący tekst dodaje smaczku). Potem "Ścianka" o równie porywającej podstawie riffowej, ze środkową częścią spowolnioną przy zgrywaniu, co daje tak niesamowicie psychodeliczny efekt, że po raz pierwszy zastanawiamy się, czy aby na pewno słuchamy zespołu z Polski? Urzeka uładzona, melodyjna "Piosenka No 3", miażdży brutalnie ekspresyjne "Insect Power". Frapujące sprawy mają miejsce w obu "Sopotach" – motyw główny w obu przypadkach inaczej podany. Delikatne "Piórko" wyróżnia się spokojem i ambientowym charakterem. Genialnym nastrojem poraża wybitny "Trans-Atlantyk", wywodzący się z głębokiego dudnienia basu, uzupełniony tajemniczym puzonem, a okraszony wstawkami gitary. Wreszcie "Czerwone Kozaki", rzecz, którą przeróżne zespoliki z tak zwanych scen alternatywnych w naszym kraju próbowały czasem zrealizować: coś z pogranicza pastiszu, żartobliwe, różnorodne stylistycznie. Ale członkowie tych grup pozapominali, ze trzeba jeszcze być artystą, by się za takie sprawy brać. Cóż, efekt był oczywiście zawsze żałosny. Za to tych czterech panów ze Ścianki przeszło samych siebie. Nie powiem nic. To co zrobili w "Czerwonych Kozakach", stawia ich na najwyższej półce, nie tylko w naszym kraju.
Muzyka rockowa wcale nie umarła i nie umrze, dopóki będą się w niej udzielać osobnicy odpowiedni. Tacy, co to mają w sobie niezmierzone pokłady energii, a w dodatku wiedzą, jak ją wykorzystać. Dziennikarze podkreślają fascynację zespołu archaicznym sprzętem i tym, że tak odlotowy album powstał w jego własnym, domowym studiu. Słusznie, mamy bowiem do czynienia z prawdziwym rodzynkiem, z grupą twórców niezależnych, dokładnie wiedzących o co im chodzi, traktujących szeroko pojęty rynek tak, jak powinien on być traktowany. W sumie to jeden z najbardziej wiarygodnych zespołów w ogóle u nas istniejących. Ujawnienie się tego fenomenu jest tym radośniejsze, ze ryzykownie odnosić się już dziś do muzyki stricte rockowej. Przyczynił się do tego cały zastęp wiochmanów z gitarami i mocno polepionymi włosami, uważających się za wielkich rockmanów, a nie mających do zaprezentowania nic ciekawego. Obecnie rock może być wartością tylko wtedy, gdy przystąpią do niego ludzie prawdziwie natchnieni. I to zdarza się okropnie rzadko, a jednak.
(Porcys, 2001)
Dni wiatru (2001)
Unikat w skali uniwersum. Zespół był ponoć znudzony łatką "surowego rocka", jaką mu przypięto po debiucie (Statek Kosmiczny w znacznej mierze eksplorował nieokiełznane naparzanie w struny a la Stooges czy, jak woleli dziennikarze "Tylko Rocka", Mudhoney) i żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, urodził przestrzenne pejzaże i kruche ballady, z lekkością połykające artystyczne osiągi pogańskich dark-folkowców ("Latający Pies", singlowa popularna "Iris", "Ocean Falls Down") czy analogowych ambientowców ("19 XI", tytułowy). Kto miał wtedy okazję widzieć na żywo ten skład Ścianki – jeszcze z Jackiem Lachowiczem – wie, że obcował z historią.
(T-Mobile Music, 2011)
Trwało to prawie trzy lata. Czekanie na nowy album Ścianki, autorów Statku Kosmicznego, płyty przywracającej malkontentom wiarę w siłę rodzimego rocka. W końcu cierpliwość została wynagrodzona. I na samym wstępie poważne ostrzeżenie jest jak najbardziej potrzebne. Niby tego należało się spodziewać, bo już na debiucie łatwo zauważyć, że ci muzycy to dusze artystowskie, niespokojne, poszukujące. Zapędzili się przecież w muzyczne pejzaże, kiedyś Maciek Cieślak zrealizował nawet projekt ze środowiskiem yassowym. Powiem więc wprost: ci, którzy liczyli na kontynuację ostrego, gitarowego brzmienia pierwszej płyty, będą rozczarowani, i to bardzo. Ponieważ jednak śmieszy mnie postawa zatwardziałego rockowca, nie będę tu ronił nad nimi łez. Swoją wypowiedź skieruję natomiast do odbiorcy mnie bliższego, oczekującego od muzyki odkrywania nowych, niezbadanych terenów. Taki ktoś powinien być bowiem zachwycony nowym wydawnictwem trójmiejskiego kwartetu, płytą Dni Wiatru. Płytą, którą Ścianka udowadnia, że jest prawdziwym zjawiskiem, które zapamiętamy na długo, pozbawionym precedensu w dziejach polskiej muzyki.
Na nowym albumie Ścianki nic nie jest oczywiste. I jeśli Statek łączył w sobie wiele stylistyk, to tutaj naprawdę trudno jest opisać tę muzykę, choć przez siedemdziesiąt minut klimat tworzy dziwnie jednorodny. Najłatwiej byłoby powiedzieć "dźwiękowe obrazy", ale to przecież i tak niczego nie wyjaśnia. Maciek Cieślak, Jacek Lachowicz i spółka zabawili się w malarzy, gdzie rolę farb grają brzmienia różnorodne, choć, co charakterystyczne, zawsze generowane "na żywo". Czasem powstają pejzaże stonowane, zimne i kruche. Tak jest w utworze tytułowym, gdzie szumy-powiewy łączą się z dobiegającym nas z oddali gęstym szeptem. I trwa to przez osiem minut. "Latający Pies" wzrusza śliczną melodią, jednocześnie hipnotyzując klimatem czystego ambientu. "Piotrek" to intrygujący zapis czyjegoś monologu na tle transowego podkładu. Trochę może denerwować, ale proszę bardzo, nikt tu nikogo na siłę nie trzyma, można zrezygnować ze słuchania. Jeśli jednak stchórzymy, to ominie nas kolejny delikatny krajobraz: cudny "19 XI".
W tej sytuacji piękna pieśń "The Iris Sleeps Under The Snow" wydaje się być odmieńcem – ma przecież względny podział na zwrotki, choć też nie do końca oczywisty. Ale żeby na trzech minutach zmieścić taką dramaturgię, to istny majstersztyk. Jest to jedyny "normalny" utwór na płycie, w sensie że z tradycyjnym śpiewem i formą. Żadnych złudzeń nie pozostawiają zaś ani "Spychacz", ani "Czarny Autobus". Oba pełne ciemnej, nerwowej aury, recenzenta trzymają w kropce. Co tu napisać? Trzeba mieć dużą wyobraźnię, żeby dotrzymywać Ściance kroku w tej podróży. Ale warto. I to właśnie jest najbardziej fascynujące. Nawet pozornie przyswajalne "Trzy Gwiazdki" podane są dość nietypowo. A całość wieńczy poprzedzony przerwą "Oceans Fall Down", szczery diament, jakiego ze świecą szukać.
Ogromny szacunek wzbudza w słuchaczu Ścianki odwaga. Mogli przecież zrobić kopię krążka pierwszego. Ale wtedy, mimo niepodważalnych zalet estetyki Statku Kosmicznego, pozostaliby zwykłą grupą rockową. Tymczasem są jedyni w swoim rodzaju i, po prostu, najlepsi. A wcale nie jestem pewien, czy tylko w Polsce. Należy więc chylić czoła i mieć świadomość, że obcujemy z dokonaniem prawdziwie nowatorskim, o wartości historycznej. I jeszcze czekać na dwie "czwórki" grupy, które ukażą się w 2001 roku. Kolejny raz okazało się, że gitara elektryczna nie jest aksjomatem. Aksjomatem jest wrażliwość i wyobraźnia. Dni Wiatru udowadniają, że operowanie ciszą potrafi być olśniewające. Mówię więc ze spokojem: Ścianka – najwybitniejszy w tej chwili polski zespół.
(Porcys, 2001)
Only Your Bus Doesn't Stop Here (2001)
Ścianka jest zjawiskiem wyjątkowym, o czym już na łamach Porcys.com nieraz pisałem. Tegorocznym albumem formacji, Dni Wiatru, możemy się pochwalić w świecie. Nareszcie doczekaliśmy się grupy, która swe rozległe inspiracje przekształciła w unikatowe, nieporównywalne z niczym innym brzmienie i gdy wymawiamy słowo "oryginalny" w kontekście Ścianki, nie ma obawy o jego puste, wytarte znaczenie. EP-ka ...Only Your Bus Doesn't Stop Here to właściwie trzyutworowa wariacja na temat cudnej ballady "The Iris Sleeps Under The Snow", pochodzącej ze wspomnianej płyty (tytuł całości to ostatni wers tekstu). Tak więc coś w rodzaju maxi-singla, gdzie dwie alternatywne do oryginału wersje pieśni wykonane tu zostały przez specjalnie zaproszonych gości. Z jednej strony zespół Myslovitz, a z drugiej Nosowska i Smolik. Zapowiada się apetycznie i tak rzeczywiście jest.
Oryginał: najpiękniejsza poezja nie wystarcza, by opisać ten nieziemski klimat, jakby łączący w sobie cechy tradycyjnej liryki i ambientu. "Lipstick tatoos don't hurt much enough". Głos Maćka Cieślaka ma w sobie tyle głębi, tyle niewysłowionej mądrości. Jacek Lachowicz ubarwia anielską melodię nastrojowymi wstawkami ksylofonu. Również na żywo "Iris" wypada wspaniale. Zwłaszcza, gdy się stoi dwa metry od Cieślaka i jego akustycznej gitary... Wersja Nosowskiej i Smolika: najbardziej elektroniczna z tych trzech. Melodia w sumie została zachowana, aczkolwiek nałożono nań prostą, zapętloną próbkę, która przenosi całą piosenkę w inny wymiar, bliższy raczej klimatom z Sushi Nosowskiej lub solowego Smolika. Z drugiej strony jest to prawie szkolny trip-hop, z wolnym, gęstym rytmem, bardziej usypiającym niż pobudzającym. Pani Katarzyna śpiewa jak zwykle wybornie, i nie chodzi mi wcale o walory warsztatowe, ale rzadką umiejętność budowania napięcia. Fragmenty taśmy odtwarzanej od tyłu, kosmiczne efekty dźwiękowe... Cool.
Natomiast wersja panów z Mysłowic: psychodeliczna, rozmyta, senna. Zmodyfikowane harmonie, nieznacznie przyspieszone tempo. Artur Rojek właściwie bardziej szepcze, niż śpiewa. To całkiem eksperymentalna rzecz, jak na ten zespół. Na przykład pod względem aranżacji – zamiast zwykłych gitar mamy cicho pulsujący bas, organy w tle, a w roli głównej pianino elektryczne! Momentami ociera się to o jazzową harmonikę, co daje efekt niezwykły. Później jest bardziej tradycyjnie, ale czar wcale nie pryska i jest obecny do samego końca. Oby poszli w tym kierunku na następnej płycie, wyjdzie im to na dobre. Konkluzja? Nasi najlepsi trzymają się razem. Chodzą razem na piwo, razem nagrywają, wymieniają się pomysłami, doświadczeniami. Myslovitz jest wspierany przez Smolika, Smolik produkuje Nosowską, Nosowska śpiewa u Waglewskiego, ale też dla Ścianki, jedna czwarta Ścianki gra w Kobietach, jedna druga Kobiet gra w Czanie, lider Czanu to taki wysoki koleś... Kurcze, co tu się w ogóle dzieje?
(Porcys, 2001)
Białe wakacje (2002)
✂ "Harfa Traw", "Białe wakacje"
Pan planeta (2006)
Nie wiem czy komuś innemu uszłoby na sucho wypuszczanie albumów, na których hymny a la Sonic Youth ("Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu"), post-Beefheartowskie naparzanie ("Zepsuta piosenka") i noise'owe wyładowania ("Pęknięcie 1") sąsiadują z free-groteskowymi ("Ryba-Kość", "Armia palców u nóg", "Pan Planeta") i słuchowiskowymi ("Gotowanie dla każdego: gwiazdy") miniaturami. Tymczasem Maciej Cieślak ma w środowisku polskiej alternatywy legitymację na taką ekstrawagancję, a co więcej wierni fani doszukują się w niej nawet sztuki. Moim zdaniem słusznie, bo w kategorii tak skrajnych artystycznych decyzji bez oglądania się na obowiązujące reguły, M.C. od dawna siedzi na fotelu lidera nie tylko u nas, ale i w skali globalnej.
(T-Mobile Music, 2011)
Secret Sister (EP) (2007)
Z pewnością jedna z najmniej przesłuchanych i najboleśniej niedocenionych w powszechnym mniemaniu pozycji w naszej setce. Być może dlatego, że ten napisany w wolnych chwilach na trasie, zarejestrowany w składzie poszerzonym o Tomasza Ziętka (trąbka) i Ireneusza Wojtczaka (saksofon tenorowy, flet), a wydany poza oficjalnym obiegiem (to legendarny numer 0001 w katalogu wtedy fikcyjnej – a dziś już realnej – oficyny pod wdzięczną nazwą My Shit In Your Coffee) materiał trwa zaledwie 23 minuty i jakoś nigdy ta kapryśna wycieczka Macieja Cieślaka w świat jazzu nie została potraktowana z należytym respektem. A może po prostu mało kto ją słyszał (względnie – uważnie przesłuchał?). Wiem, że powtarzanie tego po raz tysięczny jest nudne jak codzienne czekanie na środki komunikacji miejskiej albo stanie w korkach, ale niestety to święta prawda – złotoręki M.C. czego się nie dotknie, to wychodzi mu co najmniej zawodowo, a ja – choć zdaję sobie sprawę, że jestem w tej opinii odosobniony – zaliczam Secret Sister do koronnych atutów w talii artysty. Inaugurujący tę skromną kolekcję temat tytułowy to jeden z najbardziej rasowych riffów Maćka, błyskawicznie skontrowany dętymi wyładowaniami. Dojrzała gracja "Susanne's Theme" rozwiązuje się trochę jak "Luke The Skywalker" (widoczny wspólny mianownik coltrane'owski z czasów modalnych). Pastiszowy "Highway" kluczy harmonicznie "na rauszu", by orbitować wokół ostro dysonansowych, chropowatych spiętrzeń. I nawet teoretycznie pasująca jak pięść do nosa neurotyczna ballada "Jasmin Girl" (nieodległa przecież od "piosenkowej" odnogi Ścianki) się wpasowuje w ten "soundtrack". Tak jak powiadam, słuchajcie sobie dalej "Miast I Nieb" i innych takich – ja znam, fajne – ale wolę zwiewny psycho-swing "The Ball Scene Theme". No i jeszcze ten opis z tyłu okładki – Arkadiusz "Disappearer" Kowalczyk, "ścisła jazzowa czołówka" i "pamiętny wypadek autokarowy pod Rzeszowem". Kultowy przedmiot ta tekturka – kiedyś to pierwsze "tłoczenie" będzie chodziło po zawrotnych cenach na eBayu.
(Porcys, 2010)
O co w ogóle chodzi z ignorowaniem tak zasłużonego, wybitnego bandu? Ja wiem, że dystrybucja tego minialbumu poniekąd przesądziła o jego losach medialnych, ale skupmy się na zawartości. A ta nieprzerwanie porywa. Tym razem, po mrocznym, hermetycznym, psychodelicznym Pan Planeta, Maciek ubrał szlachetne, staranne motywy (napisane ponoć w trakcie trasy koncertowej, w samochodzie – nieźle, nie?) w opracowania przywodzące na myśl klasykę cool-jazzu czy modalne improwizacje spod znaku Kind Of Blue czy "My Favourite Things" (które "Susanne's Theme" wręcz cytuje). Mimo to, tożsamość została absolutnie zachowana, bo słuchacz nie ma wątpliwości z kim obcuje. I jeszcze ta ściema z filmem – wyrafinowany akademicki żarcik (weźmy translację tytułu – ha ha ha). "To teraz formy orkiestrowe?", zagadnąłem Maćka. "Nie, ale mamy już pomysł na następny etap". Skąd ja to wiem że warto czekać.
Najlepszy utwór: "Secret Sister" – no standard jazzowy "jak w twarz przylał".
(Offensywa, 2008)
Come November (201?, ?) ?
Ścianka, Kobiety
18 Października 2001, Proxima, Warszawa
Hurra, mamy pierwszą w Porcys.com recenzję koncertową! Spróbujemy, by stało się to małą tradycją. Przynajmniej co pewien czas. A mówiąc mniej oficjalnie, jak któryś z nas zaliczy jakiś interesujący koncert, to napisze wam o tym parę słówek, moi drodzy.
A koncert był niezwykły. Był, ale musiał taki być! No bo przecież do stolicy przyjechały dwie czołowe niezależne formacje w tym kraju, Ścianka i Kobiety. Jedne z niewielu polskich zjawisk muzycznych ostatnich lat, których nie musimy się wstydzić. Plakaty rozwieszone na mieście zwróciły uwagę fanów prawdziwej dźwiękowej sztuki już tygodnie przed samym koncertem. O dziwo jednak, trzeba było robić dodatkową reklamę wśród gawiedzi, bo dziś sporo osób nie wie, co dobre, a co złe. Niezły szok wywołałem u siebie na wydziale, rozpowiadając jak najęty wokoło jakie to historyczne wydarzenie nas czeka i jak wiele ludzie stracą, jeśli się na ten koncert nie wybiorą. Po paru dniach wszyscy chodzili i pytali się nawzajem: "Jak to, kiedy, gdzie, no gdzie ta Ścianka i Kobiety?". Koniec końców, zdecydowana większość wybrała odbywającą się tej samej nocy taneczną imprezę na Rzeźbie w ASP. A już myślałem, że coś się zmienia.
Trzyosobowa ekipa Porcys.com stanęła przed drzwiami Proximy punktualnie o dziewiętnastej. Niestety, okazało się, że wpuszczają dopiero od wpół do, wbrew temu, co było na plakatach. Czekając na otwarcie przeźroczystych drzwi, mogliśmy się przez nie przyglądać próbie Kobiet. Serce mocniej nam zabiło, bo widzieliśmy zespół niejako od kuchni. A kiedy na zewnątrz wyjrzał na moment (by pogadać z jednym z organizatorów) Maciek Cieślak i stanął metr od nas, poczuliśmy powiew historii. W końcu wbiliśmy się do środka. Proxima odnowiona robi spore wrażenie, ale spotkało mnie nieprzyjemne odkrycie – teraz w tym klubie nie ma aparatu telefonicznego. No i jeszcze jedna rzecz: zaopatrzenie baru. Alkoholi pod dostatkiem, i to najróżniejszych. Ale żeby nie było zwykłej wody mineralnej? To już jest jakaś farsa. Jako, że ekipa Porcys.com chodzi na koncerty dla muzyki, a nie drinków, staraliśmy się wycyganić od barmana coś bez procentów. Zawiedzeni otrzymaliśmy jedynie po puszce Coca-Coli, i to ciepłej jak cholera. Skandal!
Kobiety wyszły ze dwadzieścia po ósmej. Zagrały kapitalny set, właściwie nie wykraczający, bez trzech chyba wyjątków, poza materiał ich znakomitego debiutu, który obok Sushi Nosowskiej był najważniejszym wydarzeniem polskiej alternatywy poprzedniego roku. Znanych z albumu Anię Lasocką i Grześka Nawrockiego wspomagali: na perkusji Krzysztof Topolski, a na gitarze i instrumentach klawiszowych Jacek Lachowicz, który na dobrą sprawę stał się już chyba pełnoprawnym członkiem zespołu. Był na początek ostry "Toshiro Pirania", był zmysłowy "Notre Lune", zamyślona "Czwarta Wiosna" i ekspresyjne "Ledwo Mówię". Dodatkową atrakcją było pęknięcie struny w gitarze Nawrockiego – nową zakładał ze trzy minuty. Był wreszcie oczekiwany medley: "Z Mieszkania Nade Mną", płynnie przechodzące w "Marcello". Na koniec zagrali rozimprowizowaną wersję "Słoni I Rumaków".
Obserwowałem reakcje publiczności – niestety, ta nie stanęła na wysokości zadania. Otóż, jeśli nie wiedzieliście, warszawska publiczność to najbardziej rozkapryszona, bezczelna i ignorancka hołota, jaką widział świat. I mówię to jako mieszkaniec tego wspaniałego miasta. Krótko mówiąc, ludzie przyszli sobie pogawędzić, pośmiać się i wychylić kilka lufek. Serwowane ze sceny dźwięki traktowali jak tapetę do własnych plotek. W efekcie, odbiór był prawie zerowy. Nasza trójka czuła się wyobcowana z reszty tłumu – jako jedni z niewielu uważnie śledziliśmy rozwój muzycznych wydarzeń. Sądziłem, że sytuacja zmieni się po wejściu Ścianki. Niestety, nadal było żałośnie. Chamstwo zwyciężyło (ilościowo) i nawet przy zwiewnej "The Iris Sleeps Under The Snow" staraniom muzyków towarzyszył gwar. Odniosłem wtedy wrażenie, że dziewięć na dziesięć osób przyszło tego wieczora do Proximy nie wiedząc nawet, na kogo idzie. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd.
Występ Ścianki był pewnego rodzaju zaskoczeniem. Grupa, która swym tegorocznym arcydziełem Dni Wiatru wzniosła się na poziom niedostępny dziś dla innych rodzimych wykonawców, udowodniła wszak swą wielkość. Ale z Dni Wiatru zagrali tylko wspomnianą "Iris", "Trzy Gwiazdki" i "Piotrka". W zamian dostaliśmy długie i transowe improwizacje na bazie utworów, które wypełnią, jak zapewnił Maciek ze sceny, nowe dzieło formacji. Jaka to muzyka? Trudna do opisania. Brzmieniowo na pewno nawiązująca do Statku Kosmicznego. Odbiegająca jednak od debiutu formalnie. A przede wszystkim wielowątkowa, niełatwa do pełnego ogarnięcia, ze względu na wielość motywów (czasem ciężko było stwierdzić, czy słyszymy temat planowy, czy improwizowany na bieżąco). Ale słuchało się tego wybornie. Lachowicz jak zwykle skakał za swoim klawiszowym zestawem, Cieślak jak zwykle dyrygował reżyserami dźwięku. Cóż, Ścianka jest wielka i już.
Gdy niemal o północy grali na bis "Sopot", zrobiło się trochę przygnębiająco. Cisza, mało ludzi. Także w ramach czarno-białych barw i zwolnionego tempa nie zapamiętamy raczej ekstatycznego aplauzu widzów. Na zawsze zapamiętamy natomiast przechadzającego się swobodnie po klubie Andrzeja Smolika. Oraz podrygującą w rytm ściankowych piosenek Anię Lasocką. Wiem, co mówię, bo Ania stała dwa metry przed ekipą Porcys.com. Ale koncert był, jako się rzekło, wyjątkowy. Zagrały przecież dwa największe zespoły w tym kraju.
(Porcys, 2001)
***
Wywiad z Maćkiem Cieślakiem z zespołu Ścianka
z dnia 30 Września 2002
autorzy: Borys Dejnarowicz & Michał Zagroba
wstęp: Borys Dejnarowicz
Odkąd pamiętam, lubiliśmy Ściankę bardziej od innych polskich kapel. Pewnego razu natrafiliśmy na Statek Kosmiczny, surowo-inteligentny debiut grupy, który zwiastował nadejście czegoś nowego na naszym rynku i z miejsca byliśmy kupieni. To był powiew niezależności od trendów, mód i konwenansów muzycznych; tego nam wówczas brakowało. Mało kto spodziewał się jednak szoku, jaki wywołała druga propozycja kwartetu, czyli wydany wczesnymi dniami 2001 roku klasyk Dni Wiatru. Rocka zastąpiły słuchowiska, ambient i kolaże, a miast piosenek panowie Cieślak, Lachowicz, Koczan i Kowalczyk zaserwowali totalnie przekręcone formy. Polski niezal-rock doczekał się opusu godnego osiągnięć muzyki współczesnej.
Możemy się obecnie cieszyć trzecim wydawnictwem, zatytułowanym Białe Wakacje i zawierającym dobrane pod kątem wspólnego mianownika utwory, których Ścianka dotychczas nie publikowała. Gratka dla fanów i próba cierpliwości dla fanatyków, którzy czekają na follow-up do Dni Wiatru. Dla nas, dla Porcys, gratka podwójna. Oto spełniło się jedno z marzeń naszego serwisu. Dwóch z nas miało zaszczyt i przyjemność spotkać się oko w oko z liderem formacji, Maćkiem Cieślakiem i przepytać go właściwie do woli. Sytuacja wręcz komfortowa, więc czuliśmy powagę chwili. Powiedzmy jednak, że wszystko to dla was, drodzy czytelnicy, choć sami również czujemy satysfakcję i radość.
Rozmawialiśmy w jednym z pomieszczeń w siedzibie Sissy Records, firmie skądinąd wyjątkowo zacnej, a w naszym kraju dziś wręcz bez konkurencji. Usiedliśmy za sporym biurkiem we dwóch, redaktor Zagroba bliżej okna, redaktor Dejnarowicz od strony drzwi. Naprzeciwko nas Maciek. Z początku nieco zmęczony poprzednimi wywiadami, jednak stopniowo coraz bardziej ożywiony, traktujący nas, żółtodziobów w "branży", absolutnie na serio i z zainteresowaniem. Całość miała trwać pół godziny, lecz przedłużyła się do czterdziestu pięciu minut. W ciągu owych, Maciek mówił tak dużo, ciekawie i na tak wiele tematów, że nawet nie spostrzegliśmy mijającego czasu. Poniższy zapis wiernie oddaje to, co zdarzyło się owego wczesnego popołudnia we wspomnianym pokoiku. Teraz zapraszamy do lektury tego gigantycznego wywiadu, wierząc, że zaspokoi on ciekawość wszystkich sympatyków zespołu z Sopotu.
Borys: Zacznijmy od pytania o studio imienia Adama Mickiewicza. Czy możesz powiedzieć, co to jest za kanciapa, skąd się tam wziął sprzęt, dlaczego był analogowy i kiedy po raz pierwszy tam weszliście?
Maciek: Historia jest taka: zawsze marzyłem o tym, żeby mieć studio. Kiedy w liceum grałem z kolegą (było nas dwóch) i mieliśmy kłopot ze znalezieniem basisty, myślałem, że fajnie by było mieć magnetofon wielośladowy. A w latach osiemdziesiątych takie rzeczy w Polsce raczej nie gościły. Przynajmniej u osób fizycznych, jak to się mówi. Perspektywa tego, żeby móc nagrywać siebie kilka razy, żeby z dwóch osób zrobić cały zespół – taka jest idea nagrywania wielośladowego – to było coś, o czym z kumplem marzyliśmy, ale z oczywistych względów nie udało nam się tego uzyskać. Jakiś czas później zdołałem namówić moich rodziców, żeby w domu, który komuś tam wynajmowali, udostępnili mi piwnicę. W momencie, w którym dostałem klucz od piwnicy, ta piwnica już nazywała się "studio", mimo, że na razie nie było tam żadnego sprzętu. Potem ten sprzęt sobie ściągaliśmy. Przed nagraniem pierwszej płyty Jacek [Lachowicz, klawiszowiec Ścianki, ale i tak o tym wiedzieliście – przyp. bd] kupił ośmiośladowy magnetofon analogowy. I w zasadzie od tego się zaczęło. Ten magnetofon już od jakiegoś czasu nie jest używany, choć nagrywaliśmy na nim jeszcze drugą płytę. Trzecią płytę nagrywaliśmy już na zajebistym szesnastośladowym magnetofonie z lat siedemdziesiątych. Tego sprzętu w studiu przybywa, ostatnio popadłem w długi z tej przyczyny, że pobrałem od różnych ludzi różne tajemnicze urządzenia i jeszcze ich nie spłaciłem. Dlaczego analog? To brzmienie pasuje najlepiej do naszej muzyki. Jestem zdecydowanie miłośnikiem starych brzmień, uważam, że są bardzo plastyczne, zresztą na całym świecie teraz się do nich wraca.
Borys: A nazwa studia?
Maciek: Studio imienia Adama Mickiewicza – dlatego, że studio znajduje się na ulicy Adama Mickiewicza. Gdy wydawaliśmy pierwszą płytę i siedzieliśmy z grafikiem nad okładką, była krótka chwila, żeby tam powpisywać jakieś dane i jakoś to studio nazwać. No i Jacek wymyślił – imienia Adama Mickiewicza, oczywiście.
Borys: Tę słynną demówkę, którą rozsyłaliście do dużych wytwórni, też tam nagraliście?
Maciek: Tak. Na dwóch mikrofonach oraz magnetofonie kasetowym.
Borys: Ok, powiedz coś o waszych pierwszych koncertach. Czy słuchacze nie byli w szoku wobec muzyki tak innej od tego, co ją poprzedzało? Jak wy sami się z tym czuliście?
Maciek: Nie, no wiesz, bez przesady. Przede wszystkim, na początku byliśmy zupełnie nieznani, nikt o nas nie słyszał. Pierwszy koncert zagraliśmy gdzieś na początku grudnia 94, po tygodniu od założenia zespołu. Na koncercie było pewnie około dziesięciu osób.
Borys: Jeszcze jako trio? Z Wojciechem Michałowskim na basie?
Maciek: Tak. W ciągu następnych dwóch, trzech lat, zagraliśmy łącznie chyba dziesięć koncertów. W Trójmieście rządziły wtedy zupełnie inne zespoły, w związku z tym nie było specjalnie chętnych do tego, żeby przychodzić na nasze występy. A więc niespecjalnie kto mógł być w szoku [śmiech]. Poza tym, dziwna muzyka w środowisku niezależnym też nie była czymś obcym.
Michał: Mieliśmy okazję zobaczyć kilka koncertów Ścianki i zgadzamy się, że brzmią one kompletnie inaczej, niż nagrania studyjne, że stanowią osobną wartość.
Maciek: Wiesz, tak to jest, że płyta brzmi inaczej od koncertu...
Michał: Tak, ale nie każdego zespołu. Są wykonawcy, którzy kopiują na scenie to, co zaprezentowali na płycie. [Potworny hałas przemykającej nieopodal ciężarówki uniemożliwia całej trójce wymianę poglądów. Maciek zamyka okno. Michał kontynuuje pytanie.] Nawet myśleliśmy, że trzecia płyta Ścianki będzie próbą uchwycenia tego brzmienia, którym dysponujecie na żywo, ale się pomyliliśmy. Stąd pytanie: czy macie kiedyś zamiar wydać płytę live?
Maciek: Oczywiście, że tak. Ale musiałby to być dobry koncert. Niestety często jest tak, że podczas koncertu klimat jest fajny i z grubsza jakieś tam dźwięki się wydobywają. Gdy jednak nagrać to wielośladowo i odsłuchać wszystkich dźwięków z bliska, to nagle robi się z tego lekka rzeźnia [śmiech wszystkich osób]. I raczej nie powinno się to ukazać.
Michał: Albo na przykład sprzęt nawalił.
Maciek: No sprzęt może nawalić, ale gorzej jest, kiedy po prostu gramy do dupy. Wracając – na pewno takie plany są. Sądzę, że nagrywanie w studiu i koncert to są dwie zupełnie różne rzeczy. Na koncercie dźwięk stanowi jedną masę, i człowiek walczy o jakąkolwiek selektywność. Na płycie natomiast słyszysz wszystko osobno.
Borys: No i chyba czujesz się też inaczej w konfrontacji z publicznością.
Maciek: Właśnie. Osobny temat to zainstalowanie mikrofonów, konsolety itd. Pół roku temu nagrywaliśmy koncert w Gdańsku. Przygotowanie do nagrań zajęło mi siedem godzin, potem pięć minut przerwy i na scenę. Niespecjalny komfort. Jeżdżąc po kraju zjawiamy się w klubie jakieś dwie-trzy godziny przed koncertem, zazwyczaj zmęczeni drogą i niezbyt wyspani. Ustawienie gratów na scenie plus próba dźwięku to półtorej godziny, a jeszcze trzeba coś zjeść. Sami widzicie, że w tej sytuacji nagranie koncertu jest właściwie niemożliwe. Musielibyśmy mieć do tego osobnego człowieka, na którego na razie nas nie stać.
Michał: A czy planujecie jakieś koncerty zagranicą? Podążycie tropem O.N.A.?
Borys: [śmiech]
Maciek: Wiesz, plany są. Nie chcę tutaj mówić o jakichś konkretach. Na pewno nie interesują nas kluby polonijne...
Borys: [podwójny śmiech]
Maciek: ...gdzie gra większość polskich zespołów, które potem chwalą się, że występowały za granicą. Mieliśmy kiedyś okazję grać w Berlinie. Pojechaliśmy strasznie podpaleni na dwa koncerty, po czym okazało się, że oba były w klubach polonijnych. Na jednym było kurwa pięć osób, które zasypiały na fotelach, na drugi przyszło ze sto pięćdziesiąt osób w klimacie spotkania towarzyskiego z muzyczką w tle. Przecież nie o to chodzi. A golonkę można zjeść też w Polsce [śmiech wszystkich].
Borys: Na Statku Kosmicznym jest taki utwór "Sprawa 5-ciu Pracowników", na jednym z koncertów zagraliście pewnego razu "Bajeczkę O Czerwonych Konikach". Czy macie w zanadrzu więcej podobnych kawałków? Może kiedyś powstanie płyta wypełniona tylko takim materiałem.
Maciek: Tak, jest planowana taka płyta.
Borys: [podjarany] Poważnie?!
Maciek: Uhm. Akurat "Sprawa 5-ciu Pracowników" i "Czerwone Koniki" to są takie powykręcane, lekko humorystyczne rzeczy, z odrobinką niepokoju. Natomiast mamy parę słuchowisk, już niekoniecznie śmiesznych. W każdym razie, wiesz – nie, że powaga, Zapasiewicz. Raczej groźne sprawy, w formie słuchowiska.
Borys: I wtedy wydalibyście to jako jedną płytę?
Maciek: Tak. "Czerwone Koniki" też by się tam znalazły. Nawet wiem, jakby się ta płyta nazywała...
Borys: ???
Maciek: ...ale nie powiem, bo jeszcze nie wyszła [śmiech].
Borys: Ok. Hej, podobno to słynne przemówienie na początku "Czerwonych Kozaków" wymyślił kiedyś Jacek, spontanicznie, na jednym z koncertów. Pamiętasz ten występ?
Maciek: Oj nie, nie pamiętam.
Borys: A czy cały numer powstał właśnie na zasadzie improwizacji na żywo, czy też opracowaliście go dokładnie w studio?
Maciek: Utwór był skomponowany, a dopiero potem go graliśmy na koncertach. Zaczął się w ogóle od tego, że kiedyś na próbie przyszedł mi do głowy taki motyw [Tu Maciek nuci melodyjkę przewodnią "Czerwonych Kozaków"], który wydał mi się tak kretyński, tak głupi, że aż piękny [śmiech]. Wpadłem na pomysł, żeby ten temacik przewędrował sobie przez różne sale, że gdyby robić teledysk, to musiałyby być różne pomieszczenia, różne rodzaje dyskotek, w których ta melodia się pojawia – jedna kowbojska, druga techno (która zajmuje najdłuższą część), trzecia z lat siedemdziesiątych, punkowa i oczywiście taka w zakładzie psychiatrycznym, a na koniec orkiestra krocząca z bębnem i czynelami. Z tym przemówieniem hitlerowskim to było tak, że Jacek ma podłączony mikrofon do delaya (przez który gra na klawiszach) i na jednym z koncertów wziął mikrofon, zaczął mówić i nagle znaleźliśmy się na stadionie w Monachium [śmiech]. I tak zostało. Zresztą wiele elementów w naszej muzyce tak powstaje. Jeśli coś w takim wypadku jest trafione, to utwór to anektuje. Przykładowo, znacie naszą najnowszą płytę...
Borys: Tak.
Michał: Znamy.
Maciek: ...w pierwszym numerze, "Got My Shoes & My Tattoo, part 1" jest taka melodyjka, jednocześnie klawisze i gitara grają [nuci]. Kiedy ten utwór był wymyślany wiele lat temu, to było to w zasadzie miejsce na solówkę. Ja tę solówkę zagrałem, a ponieważ wyszła dobrze, to została jako stały fragment. Później, grając koncert tzw. "bez prądu" [śmiech], czyli gitara akustyczna zamiast elektrycznej, a reszta bez zmian, dodaliśmy do całej piosenki wstęp oparty na tej właśnie solówce i to też zostało. Dlatego często spotykamy się z opiniami, że nasza muzyka zawiera elementy improwizowane, ale tak nie jest. Po prostu chcemy, żeby nie miała ciężkiej dupy, żeby była w niej lekkość. Staramy się więc kontrolować formę.
Borys: Słuchaj, czy nagrywając Dni Wiatru czuliście, że to, co robicie, jest niezwykle odważne, czy byliście świadomi podjętego ryzyka, czy też przyszło wam to naturalnie – nagraliście po prostu to, co chcieliście. Wiesz, jak na młody zespół, to całkiem spory przełom stylistyczny z płyty na płytę...
Maciek: Przede wszystkim te utwory, które znalazły się na Dniach Wiatru zostały wymyślone dużo wcześniej. "Czarny Autobus" zagraliśmy już na pierwszym koncercie, po tygodniu działania grupy. Nie w takiej formie, w jakiej jest dziś, ale jednak. Także czegoś takiego, jak przełom stylistyczny u nas nie było. Zresztą po pierwszej płycie powstała dość dziwna sytuacja. Wydaliśmy ją po czterech latach grania. A że jej odbiór był bardzo dobry, to ludzie zaczęli kojarzyć nas z garażowym rock'n'rollem.
Borys: Mudhoney.
Maciek: Tak. Mudhoney, MC5 i kilka zespołów, o których nie słyszeliśmy. A to nie było wszystko, co mieliśmy do zaprezentowania. Żeby więc jak najprędzej wyskoczyć z tej szyny, że do końca życia będziemy musieli grać to samo, bo inaczej wszyscy się na nas obrażą, postanowiliśmy pokazać coś innego. Pokazać, że nie jesteśmy tacy łatwi do zaszufladkowania. Jeżeli chodzi zaś o wyzwanie, to było nim samo nagranie Dni Wiatru. Była to jakby próba skodyfikowania innego języka dźwiękowego, zrobienia czegoś, co, wydaje mi się, w muzyce nie miało jeszcze miejsca. Zupełnie drugorzędną sprawą było to, jak nas ludzie odbiorą.
Borys: Czy zgodziłbyś się z opinią, że Dni Wiatru to nowatorska płyta, wyprzedzająca trochę to, co dzieje się obecnie w muzyce?
Maciek: Cóż, bardzo bym chciał, żeby tak było. Wiesz, nie znam wszystkich płyt, jakie na świecie zostały nagrane i wydane, także trudno mi mówić tutaj o jakimś... [pauza] Wydaje mi się w każdym razie, że udało nam się na tej płycie powiedzieć coś własnego własnym językiem, a to jest chyba najważniejsze.
Michał: No właśnie, my jako wielcy redaktorzy serwisu muzycznego Porcys...
Borys: [śmiech]
Michał: ...poznaliśmy całe mnóstwo dobrych, ważnych płyt z poprzedniego roku, tych, o którym mówi się, że są oryginalne, przełomowe.
Borys: Mówimy tu o płytach z niezależnej sceny amerykańskiej.
Michał: I wciąż uważamy, że Dni Wiatru to drugi najbardziej nowatorski album z 2002 [ten pierwszy to The Glow, Pt.2 – przyp. bd].
Borys: Sam widzisz, czołówka światowa.
Maciek: No, bardzo miło.
Michał: Czy zatem nowatorstwo jest dla was w muzyce wartością samą w sobie?
Maciek: Na pewno jest bardzo istotne. Białe Wakacje żadną miarą nie są płytą nowatorską. Nagraliśmy ją raczej w celu wydania utworów, które już stworzyliśmy. Są one moim zdaniem bardzo dobre i po prostu im się to należało. Natomiast zdecydowanie nie zrezygnujemy z poszukiwań. Nie wiem, czy następny, czy może któryś z kolei, ale będzie w przyszłości album-kontynuacja Dni Wiatru. Chociażby te słuchowiska, o których wspominałem, klimatem bardzo zbliżone.
Borys: Odbiór Dni Wiatru w mediach to była jakaś farsa – wysilone komplementy, naciągane komentarze bez żadnego związku z zawartością płyty, brednie o lekkiej zmianie oblicza grupy. Czy nie odnieśliście wrażenia, że płyta nie została w ogóle zrozumiana i czy nie czuliście się tą sytuacją zażenowani
Maciek: Ja nie przeceniam dziennikarzy. Wiem, że większość z nich się zwyczajnie nie zna na muzyce.
Michał: [śmiech]
Borys: Ale to prawda [śmiech]
Maciek: Tak, większość moich znajomych lepiej się zna na muzyce, niż redaktorzy z poczytnych magazynów. W związku z czym nie czułem się zawiedziony, byłem na taki odbiór przygotowany. Krytycy... Jeden zrozumiał więcej, drugi mniej. Cieszy mnie natomiast, że wielu słuchaczy pasjonatów dostrzegło inność tej płyty w taki sposób, na jakim nam zależało. Bo staraliśmy się na Dniach Wiatru zapuścić naprawdę głęboko pod ziemię. I fajnie, że niektórzy mieli w sobie tyle wrażliwości i potrzeby, by dotrzeć sedna całej tej sprawy.
Borys: W "***" wpleciony jest króciutki urywek "Devil's Haircut" Becka. Darzycie tego artystę szczególną sympatią? Skąd pomysł na odgłosy imprezy w tle?
Maciek: Sam utwór pochodził jeszcze ze starej kasety, z okresu przygotowywania demówki. Nagrany był na dwa mikrofony, głównie po to – jak wiele innych – żeby go nie zapomnieć. Potem w czasie sesji Dni Wiatru próbowaliśmy go zarejestrować w studio, ponownie, ale wychodził słabo i ostatecznie umieściliśmy wersję kasetową sprzed lat. Pewnego razu graliśmy koncert i nagle, po dłuższej przerwie między kawałkami, "***" zaczęły się powoli wyłaniać z gwaru rozmawiającej publiczności. Efekt był na tyle interesujący, że powtórzyliśmy go na płycie. W tym celu poszliśmy do – zresztą nieistniejącego już dziś – klubu Siouxie w Sopocie, postawiliśmy tam dwa mikrofony i nagraliśmy trzy minuty rozmów. Poprosiłem barmana, żeby na tę chwilę wyłączył muzykę, co zrobił. Ale za sekundę znów ją włączył, zaledwie na moment. I ten moment to właśnie Beck. Stwierdziliśmy, że bardzo pasuje, bo podkreśla czas, w którym robiliśmy Dni Wiatru, również czas sporej popularności Becka w Polsce.
Borys: Niektórzy to interpretowali jako wasz stosunek do zjawiska imprezowania.
Maciek: Nie, chodziło o coś zupełnie innego. Cała płyta rozgrywa się jakby w środku stosu zgniłych liści, gdzieś we wnętrzu. Ale właśnie pod koniec, po potwornym "Czarnym Autobusie", następuje delikatna pobudka, pojawiają się ludzie. I mimo, że "***" też są introwertyczne, to jednak są już człowiekiem, który sobie siedzi w jakimś klubie i jest trochę w środku siebie, a trochę już na zewnątrz. Taki był zamiar.
Borys: Powiedz o spotkaniu z Arturem Rojkiem i Mietallem. Czy miałeś duże wahania przed podjęciem tej współpracy? (W domyśle – jak odnosisz się do dokonań Myslovitz?)
Maciek: Bardzo lubię pierwszą płytę Myslovitz. Pozostałe – już nie za bardzo. Pierwsza jest dla mnie super. Nie wiem, znacie?
Borys: Ta, wszystkie Myslovitz znamy.
Maciek: Nie wiem, czy podzielacie mój pogląd, ale moim zdaniem była to zapowiedź wielkiego zespołu.
Borys: Zwłaszcza pod koniec, te cztery psychodeliczne numery...
Maciek: Tak, chociażby, ale piosenki też są fajne, mają brzmienie, mają w sobie moc.
Borys: A najnowsza? [nagły śmiech]
Michał: [śmiech]
Maciek: To już trochę inny zespół. Spotkaliśmy się w Sopocie, oni grali koncert, Jacek poszedł się "zapoznać". Zaprosiliśmy ich na nasz koncert w Sfinksie. Przyszli wszyscy. Artur znał Dni Wiatru, które mu się podobały. I wyszedł z propozycją, żeby wspólnie nagrać płytę. My byliśmy otwarci: czemu nie, można spróbować. Przysłał nam demówkę z tymi utworami.
Borys: W sensie: głos Artura plus jego akustyk?
Maciek: Nie, to był zespół Lenny Valentino we wcześniejszym składzie. Dwie gitary, bas, perkusja. Brzmiało to gitarowo. Ale był w tym szereg pomysłów, które można było rozwinąć w inny sposób, co zrobiliśmy na Uwaga! Jedzie Tramwaj. Ponieważ Artur chciał zrobić z tym materiałem jakieś dziwne rzeczy, to zgłosił się do nas...
Borys: No bo do kogo [śmiech]. Ale czy u progu całej sesji mieliście wyrazisty plan stworzenia z tych piosenek spójnego dzieła sztuki, czy też ta spójność wyszła sama z siebie, w trakcie pracy? (Mówię o ogólnym klimacie, współgrającym z tematyką tekstów, o koncepcji syntezy, takiej, jak w "Karuzelach".)
Maciek: Wiesz, w tych szkicach był jakiś wspólny rys. Głównie tekstowy, ale myśląc o formie, nie wyobrażam sobie, żeby muzyka była o jednym, a teksty o drugim. Wspomniałeś "Karuzele" – przecież, gdyby tam był inny tekst, to w ogóle byśmy w tym kierunku nie poszli.
Michał: Jak z twojej perspektywy wygląda przyszłość tego projektu? Czy to już jest zamknięty rozdział?
Maciek: Dla mnie ten projekt zamknął się wraz z zakończeniem miksu. Zagraliśmy z rozpędu parę koncertów, bo płytę trzeba promować. I tyle.
Michał: Czyli dla was był to projekt jednorazowy?
Maciek: Dla nas, jako dla członków Ścianki, tak. Wiem, że Artur grał na żywo w trzyosobowym składzie, z Mietallem i Andrzejem Smolikiem.
Borys: Czy są jakieś konkretne powody, dla których sprawa się skończyła? Czy to tak samo z siebie, naturalnie...
Maciek: Powody są różne. Ja osobiście nie umiem grać w większej ilości, niż jeden zespół. To tak jak bym miał dwie dziewczyny. Niedorzeczność. Poza tym, jestem mimo wszystko egocentrykiem, wolę wymyślać swoją muzykę, niż dokładać coś od siebie do cudzej.
Borys: Porozmawiajmy o Białych Wakacjach. Czy mieliście jakieś całościowe założenie przy nagrywaniu tej płyty? Czy też – spoko, robimy kolejną płytę, zobaczymy, co nam wyjdzie.
Maciek: Piosenek starszych było dużo więcej, tak więc płyta mogła wyglądać zupełnie inaczej. Natomiast... [odzywa się głos spikerki w głośniku aparatu telefonicznego, leżącego na stole: "...proszona pilnie o kontakt z recepcją" – ach, praca wre w fonograficznej korporacji; trzy sekundy ciszy i Maciek kontynuuje odpowiedź] ...był taki pomysł, żeby ta płyta była bardziej otwarta, powietrzna, lżejsza od Dni Wiatru. Tu główny trop wyznaczył tytuł Białe Wakacje. Już o tym mówiłem dwadzieścia razy, ale niech będzie [śmiech].
Borys: [śmiech] Przepraszamy.
Maciek: Nie, no co ty. Dla mnie jest to bardzo ważne. Białe wakacje, czyli wakacje pod białym niebem. Taka pogoda jak jest teraz [spogląda w stronę średniej wielkości okna, z którego rozciąga się widok zwyczajnego, powszedniego wczesnego popołudnia – o jasnym, wyblakłym kolorze nieba, lekkim wietrze i delikatnie zmokłych ulicach]. Akurat to lato mieliśmy przepiękne, ale ostatnie okresy wakacyjne cechowała właśnie taka pogoda. Nieszczególnie euforyczne i co więcej nie obfitujące w wiele wyjazdów. Czyli wakacje spędzone w mieście, a co się wtedy robi? Nic. I mniej więcej o tym jest utwór "Miasta I Nieba". Wokół tego klimatu miejskich wakacji, zawieszonych, leniwych, z lekkim niepokojem, niedosytem, próbowaliśmy ten album zbudować, takie utwory do niego dobraliśmy.
Michał: Co powstało wcześniej: "The Hill" i "September", czy "Iris"?
Maciek: Wiem o co chodzi [śmiech]. One są wszystkie bardzo podobne do siebie, to prawda. Czekaj... Najwcześniej powstał "September", potem "Iris", a najpóźniejszy jest "The Hill".
Michał: Czyli "Iris" zainspirowana była "September", czy to może jakiś ciąg twórczy?
Maciek: Nie wiem, słuchaj [śmiech]. Być może już się skończyłem jako twórca [głośny śmiech całej trójki] i zaczynam się powtarzać, bo zauważyłem niepokojącą zbieżność tych melodii. Dlatego też "The Hill" jest na tej samej płycie, co "September", żeby ten wątek zakończyć i do niego nie wracać.
Michał: A czy kojarzysz może taki islandzki kwartet Mum?
Maciek: A tak, słyszałem.
Michał: "Peron 4" bardzo się kojarzy z dokonaniami wspomnianej grupy.
Maciek: Z Mum? No to najwyżej oni mogli od nas zerżnąć [wybuch śmiechu wszystkich osób], bo ten numer graliśmy już na koncercie w roku 96.
Borys: Co do kompozycji tytułowej: ta chóralna partia na dwa głosy gdzieś została porównana do "A Saucerful Of Secrets" Pink Floyd. Jak byś się odniósł do takiego komentarza?
Maciek: [śmiech] Co? Przecież to jest coś zupełnie innego. Chór Wojska Polskiego można równie dobrze porównać do chórów średniowiecznych, bo to też jest chór. Partia wokalna w "Białych Wakacjach" ma związek z tradycją muzyki afrykańskiej, transowej, podczas, gdy śpiew w "A Saucerful Of Secrets" ewidentnie nawiązuje do muzyki kościelnej sprzed jakichś czterystu lat.
Borys: A wcześni Floydzi jakiś wpływ na was wywarli?
Maciek: No wiesz, pierwszą płytę [Piper At The Gates Of Dawn z 1967 roku – przyp. bd] uwielbiam. Jest to rzecz, która się nigdy nie zestarzeje, jest bardzo odkrywcza. Floydami z Sydem Barretem inspirowali się Beatlesi w swoich psychodelicznych odlotach. Skoro wszystko co lubisz ma na ciebie wpływ, to znaczy, że wcześni Floydzi na mnie mają.
Borys: Czy czujesz się częścią polskiej tradycji muzycznej? Co sądzisz o polskim dorobku fonograficznym, czy nie uważasz, że jest on na przestrzeni lat w pewnym sensie upośledzony w stosunku do tego, co działo się na zachodzie?
Maciek: Więcej ludzi mieszka w Wielkiej Brytanii, nie mówiąc o Stanach Zjednoczonych. Natomiast porównując Polskę z Francją, to nie wiem, kto wypadłby lepiej, jeśli chodzi o muzykę rockową. Nie znam muzyki francuskiej, tak samo, jak Francuzi nie znają naszej. Co do dorobku – czasy socjalizmu na pewno nie pomagały rozwojowi muzyki rockowej, która zawsze wiązała się z indywidualizmem, tępionym w owym systemie. Przede wszystkim nie było dostępu do instrumentów. Ja urodziłem się w roku – chwała Bogu – sześćdziesiątym dziewiątym i pamiętam przejebane lata osiemdziesiąte, kiedy to w sklepie muzycznym można było nabyć gitarę firmy Defil, na której w ogóle nie dało się grać. Lub też zamówić u lutnika za cholernie ciężkie pieniądze coś, co ewentualnie można było nazwać instrumentem. A dzisiaj – każdy, kto ma ochotę, może kupić sobie japońską, czy koreańską podróbkę amerykańskiej gitary za 600-1000 zł. Sprzęt trochę lepszy, bo enerdowski albo czechosłowacki był w domach kultury, gdzie mogłeś mieć dwie godziny próby w tygodniu pod nadzorem tzw. Instruktora Muzycznego, który dzielił się swoimi cennymi uwagami i pilnował, żeby nie śpiewać po angielsku. Niemniej, mimo takich przyziemnych problemów, było kilku gości, którym udawało się coś ciekawego zrobić. Przede wszystkim Niemen, znany głównie z "Pod Papugami" i "Płonącej Stodoły"...
Borys: Ale miał też kilka awangardowych kawałków.
Maciek: Tak. Moją ulubioną płytą Niemena płytą jest podwójny album Marionetki, nie wiem, czy kojarzycie...
Borys: Tak, na analogach wydane jako Niemen vol 1 i Niemen vol 2, później na kompaktach razem, jako Marionetki...
Maciek: Możliwe. Moi starzy kupili to właśnie na analogach, w wersji mono zresztą. Nie wiem, który to był rok, jakiś 72 chyba [1973 – przyp. bd]. I dla mnie ta płyta bije na dwie głowy ówczesne dokonania podobnych artystów z Zachodu. Wszystkich tych popisowców, wirtuozów: [z charakterystycznym przekąsem wymienia] Genesis, jakieś Colosseum, Yes... Do Niemena nie ma tego nawet co porównywać. Na wspomnianej płycie udało się połączyć myśl awangardową ze sznytem rockowym. Czytałem kiedyś wywiad z Niemenem i mówił, że właśnie taki efekt chciał tam osiągnąć. Jeśli chodzi o inne rzeczy, to płyta zespołu Apteka, Ujarane Całe Miasto. Dostępne to jest tylko na kasecie, jeżeli w ogóle. Płyta zajebista... Dla mnie najlepsza polska płyta rockowa, jaka się kiedykolwiek ukazała.
Borys: Czy czujecie się spadkobiercami polskiej tradycji, czy Ścianka wpisuje się w jakiś logiczny ciąg – mówisz o Niemenie, o Aptece. Czy też inaczej – robicie uniwersalną wartość, niezależną od tego, co działo się w tym kraju?
Maciek: Raczej to drugie. Nie jesteśmy historykami, żeby nawiązywać do tego, co było i próbować przeprowadzić nitkę przez te lata. Raczej staramy się, aby nasza kanciapa była dla nas centrum kosmosu, punktem dowodzenia armią metafizyczną [śmiech].
Michał: Czy zaobserwowałeś jakąś scenę niezależną w Polsce? Czy ona istnieje, czy się dopiero kształtuje, czy może cię to zupełnie nie obchodzi?
Maciek: Jest na pewno publiczność, która przychodzi na koncerty niezależne, a to już samo w sobie tworzy jakąś scenę. Są zespoły grające taką muzykę, które nie mają żadnych ciągot w kierunku popu. Istnieje pewna płaszczyzna porozumienia, pewien sposób myślenia charakteryzujący szereg zespołów. Trudno powiedzieć, że jest to siła znacząca, o dużej sile przebicia. Ale coś w stylu drugiego obiegu funkcjonuje w każdej kulturze, alternatywa przeciw dominującemu mainstreamowi (zazwyczaj nie najwyższych lotów), polegająca na tym, że pewne grono ludzi po prostu robi swoje. To już można nazwać sceną.
Michał: Czy jako producent czujesz się już pewnie?
Maciek: Bynajmniej. Od początku traktuję siebie jako amatora i mam nadzieję, że tak będę to postrzegał aż do momentu, w którym przestanę się tym zajmować. Jeśli chodzi o poleganie na własnym warsztacie, to na pewno dużo się nauczyłem, ale zdecydowanie nie uważam się za mistrza. Za każdym razem jest to poszukiwanie. Nagrywam tylko tych artystów, których muzyka mi się podoba. Nie wyobrażam sobie, bym miał nagrywać coś, z czym się nie utożsamiam do pewnego stopnia, gdyż bardzo angażuję się w proces produkcji. Zależy mi.
Michał: Właśnie, czy mógłbyś coś polecić z młodych polskich grup, z którymi się spotkałeś?
Maciek: Moją ulubioną formacją jest zespół, który odrobinkę ktoś gdzieś zauważył, ale niespecjalnie jest doceniony. Nazywa się Kristen, ze Szczecina.
Borys: Stiff Upper Words, czy jakoś tak.
Maciek: Tę akurat płytę ja im realizowałem, ale niestety mastering został dokumentnie schrzaniony, niewiele zostało z tego brzmienia, które osiągnęliśmy. Wcześniej nagrali swoją pierwszą płytę i była to pierwsza od wielu lat rzecz w polskiej muzyce, która w ogóle mnie kopnęła. Teraz produkuję im trzecią płytę.
Borys: Jacek ma swój styl gry na klawiszach, a ty masz unikatowy sposób gry na gitarze, od razu rozpoznawalny, niezależnie czy na tej, czy na tamtej płycie. Zastanawiałem się, od kogo go ściągnąłeś i nic mi nie przychodzi do głowy. Może oprócz Sonic Youth.
Maciek: Kiedyś największy wpływ miał na mnie John Lee Hooker. W liceum byłem miłośnikiem bluesa. Miałem kilku kolegów, którzy mieli starszych braci słuchających bluesa. Więc ja też zacząłem. Hooker mnie strasznie fascynował, nauczyłem się zresztą grać tak jak on na gitarze. Hendrix – wiadomo. To był kurwa geniusz pod każdym względem. Wszyscy go cenią za muzykę, a nie wszyscy zauważają na przykład, że pisał świetne teksty. Ale kopiować Hendrixa jest oczywiście bez sensu, tak samo, jak kopiować Johna Lee Hookera. Jeżeli chodzi o Sonic Youth, to podobało mi się, że w ich muzyce było miejsce i na rozpierdol, i na wrażliwość, i na wszystko właściwie. Przez długi czas byłem ich zagorzałym fanem. Natomiast w moim podejściu do gitary niespecjalnie lubię efekty, których Sonic Youth używają w ogromnych ilościach. Może dlatego, że miałem okazję długo obcować z muzyką poważną, gdzie wykorzystuje się proste brzmienia i za ich pomocą tworzy się coś, co "wykracza", niekoniecznie ładując masę przetworników.
Michał: A czego ostatnio najczęściej słuchasz?
Maciek: Dzięki chłopakom z Kristen poznałem amerykański zespół Storm And Stress. Nagrali dwie płyty, pierwszą w 97, a drugą nieco później. Obie są niemal identyczne. Trzech gości, perkusista free – zero rytmu, ale zajebisty po prostu. Gitara, która gra takie pozytywkowe melodyjki, bas ledwo coś brzdąka, czasem koleś śpiewa. Można powiedzieć: muzyka awangardowa, eksperymentalna. Wytwórnia Touch & Go, jak by ktoś chciał wiedzieć.
Borys: Znamy, znamy. Hej, mam teraz takie beznadziejne pytanie, które jednak uwielbiam zadawać. Jaka jest twoja płyta wszechczasów, jedna jedyna, gdybyś musiał wybrać?
Maciek: Stooges, Fun House.
Michał: Dobra, człowieku, nie będziemy cię dłużej męczyć. Ostatnie pytanie: która z płyt Ścianki jest najbliższa twojemu sercu [ha ha, ale pytanie – przyp. bd]?
Maciek: Zdecydowanie Dni Wiatru.
Borys: Dziękujemy bardzo za wywiad. Wszystkiego najlepszego.
Maciek: No dzięki.
I to był już koniec.
(Porcys, 2003)