SIGUR RÓS

 

Agaetis Byrjun (2000)

Potwornie, ale to potwornie trudno dziś odseparować ten monumentalny album od miejsca, do którego Islandczycy zaszli niedawno – a zwłaszcza sam Jonsi. Słuchając "Agaetis Byrjun" w 2011 roku nie sposób rozróżnić elementów treściowych (po stokroć rewelacja) i formalnych (sprawny kamuflaż, bez treści nie znaczący niestety nic). Co tu bić pianę – ani na debiutanckim "Von" (zupełnie inna bajka), ani na późniejszych, bezpłciowych i amorficznych płytach nie miał Sigur tylu zapierających dech w piersiach tematów o wręcz symfonicznej skali, swoją potęgą usprawiedliwiających patetyczną otoczkę aranżacyjną i ekspresyjną. I myśmy się w tych tematach zakochali właśnie, a nie w otoczce. Mamy nauczkę na przyszłość, co? Nie wiem tylko czemu od razu nie wykryłem, że "Svefn-g-englar" to kropla w kroplę "Lavender" Marillion.
(T-Mobile Music, 2011)

Osobiste recenzje. Czy one w ogóle mają jakiś sens? Otwieranie się przed czytelnikami, odsłanianie własnych przeżyć, dzielenie się nimi z właściwie obcymi ludźmi. Zamieszczanie w tekście, który z założenia ma być tylko opisem muzyki z danej płyty, własnych przemyśleń o charakterze socjologicznym i komentarzy jawnie ukazujących stosunek autora do otaczającej go rzeczywistości. Wplatanie w suchą relację z kolejnych utworów dygresji często luźno nawiązujących do tematu. Czy to ma sens?

Czy ktoś mi uwierzy, gdy powiem, że usłyszałem płytę Agaetis Byrjun prawie rok temu, gdy niemal nikt w naszym kraju nie wiedział co to jest Sigur Rós? Ostatnie miesiące przyniosły wręcz histerię na ich punkcie, która ogarnęła polskich słuchaczy. Każdy wymienia poczciwych Islandczyków w gronie swych ulubionych wykonawców, płyta bije rekordy sprzedaży w kolejnych miastach. Wszyscy mówią o zespole tak, jakby znali go od zawsze i śledzili jego poczynania od pierwszej próby w małej piwnicy w Reykjaviku. Wypowiedzi niektórych osób świadczą o tym, że nagrywały one ten album razem z chłopakami! Nagle, jak różdżką dotknął, wszyscy wokół stali się znawcami Islandii i kultury tego kraju. Że największy odsetek samobójstw, że zimno przez cały rok, że co wieczór piją duże ilości alkoholu. Że są zamknięci w sobie i skromni. Wszyscy wkoło chodzą i powtarzają: zajebiste, zajebiste, zajebiste... Tymczasem jeszcze pół roku temu nazwa Sigur Rós dla tych samych osobników oznaczała tyle samo, co każdy inny, równie abstrakcyjnie brzmiący zbitek dwóch słów. Snobizm, po prostu. Sigur Rós jest w modzie. Trzeba być na czasie. Więc lubimy Sigur Rós. Proste.

Otóż tak się składa, że jestem być może jedną z pierwszych osób w tym pięknym kraju, dla której nazwa Sigur Rós zaczęła coś znaczyć. Kto uważnie czyta Porcys.com, ten wie, że jestem bez reszty poświęcony dokonaniom zespołu Radiohead. W okresie roku poprzedzającego wydanie albumu Kid A, Ed O'Brien regularnie zamieszczał w internecie swoje słynne pamiętniki. Relacjonowały one na bieżąco przebieg legendarnej sesji, co stanowiło niewątpliwą atrakcję dla co bardziej dociekliwych fanów. Ci, którzy owe zapiski czytali, znają genezę powstania większości utworów wypełniających Kid A i Amnesiac. Pewnego razu O'Brien opublikował na stronie ogłoszenie. Oto każdy, komu na to przyjdzie ochota, może przysłać do muzyków własne, domowe nagrania. Gitarzysta obiecał, że te propozycje, które będą najciekawsze, otrzymają wsparcie przy próbie podpisania profesjonalnego kontraktu. Jak wspomina Yorke, efektem tego były: "Pudła, pudła, pudła, pudła, pudła, pudła i jeszcze raz pudła pełne taśm. Dla Eda".

Okazuje się jednak, że i Yorke do tych pudeł zajrzał, gdyż już w kwietniu 2000, w jednym z niewielu telewizyjnych wywiadów promujących Kid A, Colin Greenwood powiedział: "Ed wymyślił tą akcję z przysyłaniem demówek i już mamy kilka typów. Jest taki zespół z Islandii, nazywa się Sigur Rós. Thom pokochał ich muzykę". Thom rzeczywiście pokochał tę muzykę i wkrótce pomógł grupie w wydaniu płyty w Wielkiej Brytanii. Zaraz potem trafiła ona do Stanów. I pod koniec roku zaczęła się panika. W 2001 panika doszła nawet do nas, gdzie przecież sukcesy odnoszą Brathanki i Fiolka. Ale, jak mówiłem, snobizm jest snobizm. Nie ty decydujesz, co jest modne; o tym decydują inni. Ty musisz się dostosować. Zanim jednak moda na Sigur Rós sięgnęła Polski, i to o wiele wcześniej, miałem sam okazję przekonać się o zawartości Agaetis Byrjun.

Nie zgadzam się na żadne "zajebiste". Tudzież "fajna płytka", czy "nieźle mieszają kolesie". Również słowo "piękne" nie wydaje się być na miejscu. Bo Agaetis Byrjun to absolut. Absolut, czyli, wedle definicji "byt istniejący niezależnie od innych, nie mający przyczyny, nieograniczony, doskonały". O tak. Lepiej bym tego nie określił. Gdy słuchać tego dzieła nocą, można dojść do wniosku, że ci czterej artyści są natchnieni, a przynajmniej byli w momencie jego powstania, przez niezrozumiałe dla nas czynniki. Trudno ogarnąć wszystko, co zawarte jest w tych siedemdziesięciu minutach. Jest to zbyt czyste, zbyt idealne. Tych czterech młodych, nieśmiałych, zagubionych panów stworzyło cud, przy którym niemal wszystkie nasze jeszcze wczoraj ukochane płyty nagle bledną. Nagle wydają się śmieszne i niepoważne. Paradoksalnie, czwórka cichych Islandczyków skompromitowała muzyczny rynek. Zupełnie niechcący. Z czystej potrzeby tworzenia.

Nie mam zamiaru wymieniać poszczególnych tytułów, opisywać ich z osobna. Bo to trochę kaleczenie Agaetis Byrjun. Dość, że słuchając albumu z wielką uwagą i cierpliwością, można odnaleźć na nim to, czego nie da nam żadna inna płyta. To jest unikatowe, oryginalne, jedyne. Jakiekolwiek porównania każdego mogą doprowadzić w ślepy zaułek i spowodować logiczną sprzeczność. Bo na przykład chciałbym wam powiedzieć, że jest to tak podniosłe i genialne, jak The Dark Side Of The Moon. Ale po chwili zastanowienia, dochodzę do wniosku, że nawet Dark Side wygląda przy Agaetis Byrjun jak zabawa w chowanego, lub w berka. Może więc dajmy sobie z tym spokój. Kończąc tę recenzję chcę tylko powiedzieć, że bardziej mi się kojarzy Agaetis Byrjun z jakimś tajemnym obrzędem religijnym, niż z płytą CD. I niech mi nikt więcej nie mówi "zajebiste!". Lepiej niech nic nie mówi.
(Porcys, 2001)

Islandia to dziwny kraj. Mała wyspa gdzieś na północnym Atlantyku. Nieco ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Tak naprawdę tylko jedno miasto z prawdziwego zdarzenia. A jednak, mimo swych miniaturowych rozmiarów, Islandia była w stanie dać nam Bjork. A teraz dała nam Sigur Ros.

Trudno o tym albumie mówić inaczej, niż w kategoriach absolutnych. Dla wrażliwego słuchacza Agaetis Byrjun jest wręcz przeżyciem metafizycznym. W czasach, gdy trudno odróżnić jeden produkt popkultury od drugiego, globalizacja zagląda nam w okna, a dobra materialne nadają sens życiu większości z nas, Sigur Ros proponuje płytę intymną i osobistą. Kolejne jej fragmenty eksplodują całą serią niewymuszonych, naturalnie pięknych melodii. Weźmy otwierający płytę "Svefn-G-Englar". Ciche, dostojne dźwięki organów wprowadzają nastrój ponadczasowej zadumy. Przeszywający motyw gitary grany smykiem rozrywa nasze serca na pół. Anielski głos Joni Birgissona spaja te serca na nowo i rozpływa się w ciepłych brzmieniach klawiszy. Ale każdy utwór oferuje niezapomniane wrażenia. W miarę upływu czasu, pojawiają się subtelne partie instrumentów dętych, harmonijki, kwartetu smyczkowego. Kapitalnie operujące emocjami "Ny Batteri", wzruszające "Vidrar Vel Til Loftarasa", podniosły "Flugufrelsarinn"... Genialny jest cały album.

Agaetis Byrjun oznacza po islandzku „dobry początek”. Dla samych muzyków –  początek udziału we współtworzeniu nowych wartości w dźwiękowej sztuce. Wiadomo już dziś, że Sigur Ros to fenomen. I tylko szkoda, że podobne cuda zdarzają się tak rzadko.
(Tylko Rock, 2001)

() (2002)

Niemałe rozczarowanie. Taki spadek formy nie powinien się tej wybitnej dotąd grupie przytrafić. Gdy w 1997 roku Sigur Ros wydawali swój eksperymentalny, zakorzeniony w krautrockowych odjazdach i awangardowej ekspresji debiut Von, mało kto widział w zespole (spośród tych, którzy w ogóle skorzystali z minimalnego nakładu płyty) przyszłe objawienie. Materiał, mimo że wspaniale wizjonerski, był odrzucająco nieprzyswajalny, dziwaczny i ciężki do przełknięcia. Ale w dwa lata później stał się cud. Ambitni Islandczycy znaleźli sposób na okiełznanie swojej anarchii i ożenienie jej z niezapomnianymi melodiami oraz kunsztowną instrumentacją. Album Agaetis Byrjun stał się ich wielkim sukcesem, działając trochę jak bomba z opóźnionym zapłonem: im więcej czasu upływało od jego pierwszej edycji, tym szerszym zainteresowaniem otaczano sam zespół. Ale w końcu musiał nadejść dzień kolejnej próby dla Sigur Ros.

W pewnym sensie próby tej grupa nie przeszła. Dlaczego? Bo wpadła w sidły, które sama na siebie zastawiła. Otrzymaliśmy siedemdziesiąt minut nowej muzyki, nijak mającej się do polotu, czy świeżości poprzednika. A jednak sprytnie bazującej na podstawowych składnikach jego rozpoznawalnego brzmienia. Są więc tu statyczne organy, senna sekcja i piskliwy śpiew Jonsi Birgissona. Kreuje to rodzaj charakterystycznej przestrzeni, lecz już po chwili słuchania łatwo się zorientować, że nic poza tym. Brakuje treści, wypełnienia, brakuje spektakularnych wybuchów i strzałów, powodujących ciarki na plecach. Gdzie podziała się szalona orkiestra, rozdzierające gitary, schizofreniczna magia? Zniknęły.

Wymieniać poszczególnych tytułów nie będę, także z tego powodu, że osiem utworów wypełniających ( ) tytułów nie posiada. Razem z wymienioną nazwą albumu i bełkotem zamiast tekstów (książeczka zawiera osiem pustych kart,
w które każdy może wpisać to, co słyszy), dopełnia to obrazu pretensjonalnej koncepcji, którą Sigur Ros chciał być może zamaskować rzeczywiste braki. Owszem, miłośnikom jesiennych, zimowych nawet smutków, melancholijne pejzaże zawarte na ( ) mogą się spodobać. I muszę tu wyraźnie podkreślić, że zespół wciąż przezentuje się całkiem solidnie od strony warsztatowej, że trudno też pomylić jego twórczość z dokonaniami wielu innych artystów. Ale nawet te najlepsze momenty albumu już chyba słyszeliśmy, w lepszej wersji. I ja tego po prostu nie kupuję.
(Tylko Rock, 2002)

Með suð í eyrum við spilum endalaust (2008)

Piąty pełnowymiarowy album Islandczyków rozpoczyna się od wielkiej sensacji. Pierwsze nagranie (i zarazem pierwszy singiel), zatytułowane "Gobbledigook", nie przypomina za bardzo niczego, co Sigur Ros do tej pory zaprezentował. Brzmi ono bowiem jak... Animal Collective. Dla wszystkich znudzonych wyeksploatowaną już dawno formułą zespołu, jest to cudowny powiew świeżości. Zamiast echa na wokalu, pogłosów gitarowych i onirycznej, podwodnej atmosfery, mamy skoczną, chwytliwą, plemienno-folkową piosenkę, która wyznacza nową drogę rozwoju dla grupy. To dobre wieści. Teraz te złe. Niestety cały urok tej płyty polega na blasku promieniującym z "Gobbledigook" na resztę utworów. Bo im dalej w las, to jest w głąb tracklisty, tym więcej zdarza się patentów znanych już ze "starego, dobrego" Sigur Ros – usypiające smyki, coraz to wolniejsze tematy, ambientowe plamy dźwięku, epickie formy. I nagle pod koniec, okazuje się, że "Gobbledigook" było tylko obietnicą czy może złudzeniem metamorfozy, która się wcale nie wydarzyła. Fani płyt Takk czy ( ) będą zadowoleni, bo w istocie są to zgrabne, solidne kompozycje pełne uroku. Lecz bardziej wymagającym pozostanie żal za szansą, której jednak Jonsi i spółka nie wykorzystali. Oby następnym razem nie zabrakło im odwagi.
(Clubber.pl, 2008)

* * *

Po latach młodzieńczych uniesień (oj to była inna epoka, "długo pianę by tu bić" – ferie w zaśnieżonych Tatrach w styczniu 2001, "prawda doktorze?", prawda Michale?) przyszedł już kiedyś u mnie taki etap "(pseudo)cynicznego uświadomienia" – m/w z 10 lat temu – kiedy naiwnie egzaltowana AURA wokół tego ANSAMBLU wydawała mi się tyleż irytująca, co wręcz karykaturalna, "obciachowa". Ale powróciwszy niedawno z okazji reedycji na 20-lecie Ágætis ze zdumieniem uznałem, że chyba domknął się jakiś cykl natury i w aktualnych okolicznościach eko-klimatycznych ("znika lód, nie ma pszczół...") Jónsi z ferajną znów całkiem sensownie KONWENIUJĄ. Mark Richardson pisał o On Fire Galaxie 500 "it feels immersive – the rock album as ambient record" i chyba jeszcze bardziej ten koncept pasuje do obszernych fragmentów dorobku Islandczyków, z pozornie beztreściowymi "Nawiasami" na czele – pomimo paru desperackich (i w sumie czasem intrygujących) prób "przełamania koleiny".

A dziś zamiast top 10, które zdominowałby wiadomo jaki longplay, proponuję szybki "quiz skojarzeniowy" dla chętnej "garstki Polaków":

1. Który track z AB to kompozycyjny spadkobierca piosenki "Lavender" grupy MARILIZE LEGAJUANA?

2. Refren którego tracku z AB konstrukcją zahacza o Kent circa Isola i zostaje domknięty melodią wokalu DO ZŁUDZENIA przypominającą hook otwierający "There Must Be an Angel" Eurythmics? [edit: podpowiedź: tam gdzie pyszny misheard "anytime… oh yeah…"]

3. Który track z AB przywołuje rozmachem aranżu klimat wielu kawałków z 1965 Afghan Whigs?

4. Który track z AB nawiązuje do balladowej rytmiki Stiny Nordenstam z And She Closed Her Eyes (i do którego tam nagrania, konkretnie?)

Odpowiedzi proszę oczywiście przysyłać pocztą analogową, rozlosujemy ciekawe nagrody ("co wygrała Agnieszka? wygrała nominację na ministra finansów").
(2019)