SLEATER-KINNEY

 

One Beat (2002, indie rock) 7.7

"Ej, pierwszy na Sleater-Kinney! Pierwszy na One Beat! Ja nie mogę, pierwszy na One Beat!", czy jakoś tak zwrócił się do mnie niedawno Michał, niejako parodiując śmieszny sposób podniecania się muzyką, praktykowany przez paru naszych kolegów. (Sorry, sorry.) Ale rozumiem go w stu procentach. Raz, że lubimy dziewczyny, to oczywiste. (Jesteśmy chłopakami, ahm, no właśnie.) Dwa, że uwielbiamy rocka, uwielbiamy brzmienie gitar, basu, bębnów. Jeśli mieliście w swoim życiu choćby przelotny kontakt z logiką, to nie powinno dla was być zaskoczeniem, że kochamy Sleater-Kinney. Nie dość, że są to trzy luzackie laski, to jeszcze grają rocka. I to jakiego! Czy trzeba czegoś więcej niż ich płyty tkwiącej w odtwarzaczu? Kobiety + muzyka = podjarka.

Carrie Brownstein, Corin Tucker (gitarzystki) i Janet Weiss (perkusistka; wszystkie dziewczęta śpiewają) zaczynały od self-titled debiutu siedem lat temu, a na serio zwróciły uwagę świata (czytaj: świata niezależnej muzy) wraz ze swoim przebojowym krążkiem z 2000 roku, kapitalnym All Hands On The Bad One (po którego wydaniu jeden z fanów tercetu wypowiedział się w necie: "I wish my hands were on them!"). Co to był za porażający cios od żeńskiej części sceny, co za wybuchowa mieszanka punkowej zajadłości, zaraźliwych melodii, surowej produkcji i tego wdzięku, właściwego tylko białogłowom. (Co za słowo, bosz.) W konkretnych kręgach panie stały się kultowe, lecz to im najwyraźniej nie wystarczało. I w zupełnie fantastycznym stylu nagrały lepszy follow-up. Nie tylko perłę w swoim dorobku, ale również jedną z rockowych płyt 2002.

Podstawowa różnica polega na tym, że nasze bohaterki jakby dojrzały, umocniły się i wtedy dopiero zaatakowały, ze zdwojoną mocą. Mówiąc o dojrzewaniu nie mam wszak na myśli spowolnienia, zardzewienia i tendencji do balladowego smędzenia. Takie historie przytrafiają się mainstreamowym gwiazdom, których nazwisk nie mam nawet ochoty wymieniać. My natomiast mamy do czynienia z prawdziwymi niezal-panienkami, spadkobierczyniami etosu Kim Gordon, Kim Deal, czy Liz Phair. Czyli na przykład w porównaniu do półgodzinnych płyt wcześniejszych, One Beat trwa całe trzy kwadranse; zamiast dwuminutowych punkowych czadów mamy tu starannie skonstruowane, czterominutowe czady. Z dzikich "riot girrrls" Sleater-Kinney przerodziły się we wspaniały, okrzepły zespół rockowy, nie mający obecnie wielu konkurentów.

Od czego zaczynamy? Od pierwszego na One Beat! Czyli od numeru tytułowego. Od agresywnego, pięcioelementowego bitu wybijanego przez Janet, zwięzłego riffu Carrie i rozwibrowanego, drgającego, pełnego pasji wokalu Corin. Coś w rodzaju refrenu pojawia się w tym punkowym, acz dostojnie stąpającym wykopie, Carrie wtóruje swojej rozgniewanej (głosowo) koleżance piękną drugą linią. Frustracja i pełnia, brud i elegancja przeplatają się tu całkiem zgrabnie, pozostawiając biednego słuchającego mężczyznę w szoku. Na "pierwszy na One Beat" odpowiedziałem jednak zaraz: "Ej, siódmy na One Beat!". Siódmy, czyli porażający "Combat Rock". Powoli, stopniowo, dziewczyny nabierają takiego rozpędu, że przy kultowym temaciku z początku drugiej minuty właściwie wszystko jest jasne: these girls rule.

Ocena powyżej ośmiu polega u nas, między innymi, na tym, że nie ma na płycie nie-rozpierdalających momentów, nie ma do czego się przyczepić. Skoro więc rozpocząłem od moich dwóch ulubionych fragmentów, to teraz zróbmy przegląd innych hiciorów. Kroczący marsz w "The Reminder" gustownie ubarwia drugi głos, przepuszczony przez dyskretny przetwornik, ale w swej istocie jest to kipiący nowofalowy hymn. Słusznie ktoś zauważył: jak one osiągają taki groove, jak w "Step Aside", nie używając nawet basu? A "Prisstina" z tekstem: "Call her your Prisstina / She's such a pretty girl"? Wreszcie, te riffy: "Light Rail Coyote", "Faraway", "Oh!" – skąd one je biorą? Wszystkie instrumenty się zazębiają, tworząc twardy, zwarty mur, przez który przebić mogą się tylko same panny ze swoim śpiewem.

Jeśli w ogóle miałbym jakieś wątki, tak na siłę, to chyba zapragnąłbym jeszcze więcej hooków. Ale teraz tak pomyślałem: co ja bredzę, ich jest tu przecież mnóstwo. Specjalnie nasze artystki serwują momentami mniej zanucalne mostki, by tym większy był efekt refrenów. Taka taktyka. Może mogłyby troszeńkę skrócić całość? E tam, pieprzenie. Zatem, konkluzja pierwsza: Sleater-Kinney są zdecydowanie girlsbandem roku (mój prywatny plebiscyt na najładniejszą "sleaterkę" wygrywa rudowłosa Corin). Konkluzja druga: chwytam się za chwilę discmana. Pójdzie One Beat. Ej, wszystkie na Sleater-Kinney!
(Porcys, 2002)

Nieistniejący już band nie należał chyba bezpośrednio do ruchu "riot grrrl", ale nie znam lepszej dziewczęcej kapeli około-punkowej. Sleaterki miały na koncie płyty prostsze i bardziej skomplikowane, ale tu zaprezentowały się najkorzystniej pod wszystkimi względami. Tytułowy numer naprawdę ma jeden bit (i to jaki!), a urodziwie zwichrowane riffy "Combat Rock" czy "Prisstiny" każą wierzyć w plotkę, że mimo braku basistki panienki tętnią głębszym groove'm, niż większość męskich składów z regularną sekcją rytmiczną.
(T-Mobile Music, 2011)

The Woods (2005, indie rock) 7.0

Niektóre zespoły dojrzewają w sposób świadomy i konsekwentny. Kiedy trzy lata temu reckowałem One Beat, traktowałem ten albumik jak świeżutki, surowiutki niemal-pop, nazywałem grupę girlsbandem i wybierałem najatrakcyjniejszą "sleaterkę". Ale jeśli ktoś myślał, że piętrowe utwory z tamtego krążka stanowiły graniczną cezurę formalistycznych zapędów dziewcząt, to bardzo się mylił. Hej, nowy ma kawałek prawie jedenastominutowy! Ale jak, spytacie, przecież laski są ładne, zgrabne, noszą obcisłe ciuszki i schludnie przycięte grzywki, a ich piosenki są dokładnie takie same. Otóż not anymore bejbi. Na nowej płycie dzieje się rzecz trochę dziwna. Sleater sięgają do swoich brzmieniowych korzeni, z czasów Dig Me Out przykładowo, kiedy nie potrafiły wygładzić produkcji na tyle, by przez wir niechlujnych punkowych ścierw przebiły się jasne hooki, lecz rozdymają tę estetykę do rozmiarów wcześniej u nich niespotykanych i kończą w ten sposób na intelektualnym niemal-rocku albo nawet niemal-progu. Niemal.

Dla The Woods artystki zrezygnowały z tradycyjnych elementów charakteryzujących ich uprzednią stylistykę, jak chaty pomiędzy wokalistkami tworzące narrację wewnętrzną lub upbeatowy, radosny, pozytywny vibe. Pod tym względem The Woods to żadne All Hands On The Bad One. Mimo to kanciaste zagrywki wioseł torujące drogę ku ekstatycznemu refrenowi "Wilderness" albo call&response tychże w "What's Mine Is Yours" potrafią zajść w pamięć. Na tym etapie Corin, Carrie i Janet nie mają problemów z "melodyjnością" czy "przyswajalnością"; jedyną kwestią jest jak wiele podają na talerzu, a co skrywają w gąszczu przesterowanych hałaserów i szeleszczących cymbałów. To nie jest łatwa płyta do słuchania, i wielu z pewnością odpadnie już na samym "The Fox". Ale właśnie wnikanie w meandry niemal-classic-rockowych struktur dostarcza mi głównej przyjemności. Lubię kiedy mi się ta płyta nie podoba, bo za chwilę dostarcza satysfakcji dzięki wychwytywaniu subtelności. Maaan, jest ta płyta głośna. Sorry, mam słabość do tych białogłów. Tkwi też coś impresjonistycznego, wizjonerskiego w tych przydługich jamach. Brownstein wspominała że obecnie inspiruje ją wszystko od poważki do malarstwa, i te poza-dźwiękowe źródła natchnienia są słyszalne.

Ostatnią rzeczą wartą uwagi jest staranność z jaką przygotowano edycję The Woods. W dobie mp3 rozkładany digipack Sub Popu (btw transfer z Kill Rock Stars po wielu latach!) powinien zachęcić wszystkich do wydawania kasy na muzykę, raz jeszcze. Szczególnie że zawiera książeczkę z tekstami oraz bonusowy dysk DVD z zapisem wykonania czterech premierowych kawałków. Widziałem już panny u Lettermana, gdzie wymiotły solidnie; tu jest nie gorzej. Na ścianie plakat promujący to wydawnictwo, jaki dostałem w prezencie razem z przesyłką, przegryza się z wiszącym obok kalendarzem Kylie. W jakiś sposób ta tapeta nad moim łóżkiem streszcza dwa stereotypy fascynujących kobiet popowego świata. Kylie wygląda jak współczesna Bardot, opalona w obcisłym czarnym topie i ekskluzywnych rękawiczkach – rozmarzony anioł, niedostępna blondynka unosząca dłonie ku niebu w blasku słonecznych promieni smagających porastające wkoło zboże. Sleater zupełnie na odwrót: świadome spadkobierczynie riot-grrrrls, spoglądają groźnie w poczuciu swojego bossostwa; są tu obecne, o krok od ciebie, rozwiązują twoje problemy, robią porządek i trzeba się ich bać. The choice is yours.
(Porcys, 2005)

***

Po nastoletniej, jeszcze "nieopierzonej" ekscytacji, że oto trzy atrakcyjne laski wycinają chwytliwe US indie "jak gdyby nigdy nic", przyszedł potem czas na nieco dojrzalsze wnioski. Dziś retrospektywnie dziewczęta szczególnie zadziwiają mnie skalą muzycznej ewolucji – od wyjściowych pozycji riot grrrl-sowych ku niemal progresywnym formom, z całym rozbudowanym sztafażem motywicznym. Doceniam single Bikini Kill, ale Carrie i Corin potrafiły "z natury" zabrzmieć jak kontynuacja nowojorskiego interplay gitarowego od Television po Sonic Youth albo jak "Trail of Dead dla tych, których odpychają teksty w stylu Danziga" – wcale nie tracąc przy tym politycznego ostrza i punkowego animuszu. Plus to całe gruwienie konsekwentnie bez basu, niczym Prince w "When Doves Cry". Tegoroczne "kontrowersje" (stylistyczna odmiana nowego albumu i odejście fenomenalnej perkusistki Janet) troszkę ziew, ale plejka edukacyjna "dla młodzieży się należy".

Moje top 10:
1. One Beat
2. The Professional
3. The Fox
4. You're No Rock n' Roll Fun
5. Banned from the End of the World
6. The Ballad of the Ladyman
7. Combat Rock
8. A Quarter to Three
9. Was It a Lie?
10. Taking Me Home
(2019)

PS: Zupdejtowałem tę plejkę, bo nowa płyta Path of Wellness podeszła mi od koleżanek najbardziej od The Woods... Zwłaszcza w pierwszej połówce (ach ten tytułowy opener, pachnie Enonem) powiało takim misternym art-popem jak za ich prime'u, ale oczywiście z obowiązkowym, inteligentnym, dziewczyńskim wkurwem <3
(2021)