SLINT

 

Spiderland (1991)

Kwartet dopieścił eksperymenty zapoczątkowane na debiutanckim "Tweez", polegające na przeciwstawieniu beznamiętnej recytacji pękniętym artykulacyjnie i rytmicznie gitarowym pajęczynom. Zwalniając asymetryczne figury zapożyczone z progresywnego rocka (pierwszy utwór ma metrum 7/4 i 3/4, drugi – 5/4 i 6/4, i tak dalej), panowie wydobyli maksymalną dramaturgię i neurozę z kontrastów wyrazowych i dynamicznych. Jeżeli Fennesz na "Endless Summer" badał pod mikroskopem patos Radiohead (jak chce pewien krytyk), to Slint na "Spiderland" oglądają pod lupą ekstazę hardcore'u. Gigantycznego wpływu tego dzieła na dalszy bieg dziejów gitarowej muzyki nie sposób kwestionować. Termin post-rock miał paść dopiero za 3 lata, ale na przykład na debiucie Tortoise wyraźnie słychać ślady instrumentalnych dialogów Slint. Mogwai bez "Spiderland" w ogóle by nie powstali, inaczej potoczyłyby się losy math-rocka, Unwound nie skomponowaliby "October All Over" (riff przewodni oparty na kanwie utworu "Washer") i nie wiem, czy mnie to szczególnie interesuje, ale refren "Nosferatu Man", co zaskakujące, antycypuje prog-metal Toola. 
(T-Mobile Music, 2011)

O ten fundamentalny manifest raczkującego wtedy post-rocka zahaczyłem już w artykule o roku 1991 w muzyce.  Warto dodać, że akademicka analiza "Spiderland" to tylko jedna płaszczyzna odbioru. Druga to emocje dymiące z tych matematycznych kompozycji. W operowaniu nastrojem kwartet ze stanu Kentucky miał niewielu konkurentów – z tym, że każdy odbiorca zdecyduje już sam, jaki to dokładnie nastrój.
(T-Mobile Music, 2012)