SMASHING PUMPKINS
Gish (1991, alt-rock) 6.8
✂ "Siva", "Daydream"
Siamese Dream (1993, alt-rock) 8.8
Jakkolwiek byś nie zaprzeczał, to przyznaj Billy, że zawsze chciałeś być drugim Cobainem – mesjaszem zagubionego pokolenia amerykańskiej młodzieży, Chrystusem alternatywnego rocka. I niestety nigdy ci się to do końca nie udało – głównie z tego powodu, że za bardzo chciałeś. Kiedy śpiewasz "Today is the greatest day I've ever known", to ja ci nie wierzę i nie kupuję tego – dla mnie ta maniera jest wymuszona i nieznośnie pretensjonalna. Ale "Today" to i tak wspaniały numer. Wiesz dlaczego, Billy? Bo gitary, które właściwie zarejestrowałeś sam (podmieniając ślady zarejestrowane przez drugiego gitarzystę i basistkę), dźwięczą tu olśniewająco. Sound, który ukręciłeś z Butchem Vigiem na Siamese Dream to oksymoron w najlepszej tradycji My Bloody Valentine – łeb urywa, ale rozkosznie i marzycielsko. Weźmy rozlany przester solowej partii w intro do "Hummer" – to jest poezja audialna, kolego. Brawo. Dla mnie w tej płycie głównie idzie właśnie o połyskliwy gąszcz gitarowych tekstur. A że same kompozycje są wieloczęściowe, barwne i ładne to też nie szkodzi. No i bębniarz porządnie łoił – nie chciałbym go spotkać w ciemnej uliczce. Ale mesjaszem to ty nie byłeś, człowieku.
(T-Mobile Music, 2012)
Mellon Collie and the Infinite Sadness (1995, alt-rock) 7.1
✂ "Tonight, Tonight", "Zero", "Here Is No Why", "Bullet With Butterfly Wings", "Cupid De Locke", "Porcelina of the Vast Oceans", "1979"
Adore (1998, alt-rock) 7.3
✂ "To Sheila", "For Martha", "Once Upon a Time", "Pug", "The Tale of Dusty and Pistol Pete", "Ava Adore"
Machina/The Machines of God (2000, alt-rock) 4.0
No i po co im to było? Przecież to jest zwyczajne eksploatowanie legendy wielkiego, jakby nie patrzeć, zespołu. Odcinanie kuponów od dawnej świetności i sławy. Na Machinie nie ma nic nowego, nie pojawiają się żadne elementy stylistyczne, których nie znaliśmy z poprzednich albumów zespołu. Ale, niestety jest gorzej: same kompozycje są słabsze, a całości wyraźnie brak polotu i świeżości, która cechowała klasyczne już dziś Siamese Dream i Mellon Collie & The Infinite Sadness. W dodatku ciągnie się to wszystko przez ponad godzinę. Tak więc nie rozumiem zupełnie Corgana i spółki. Adore stanowiło idealne zakończenie dorobku Smashing Pumpkins. Czy powrót do grupy perkusisty Jimmy'ego Chamberlina był wystarczającym powodem do nagrania kolejnej płyty? Na pewno nie.
Chamberlin wrócił, to i więcej jest tu żywych bębnów, mniej za to eksperymentów z elektroniką. Na dobrą sprawę prawie w ogóle (wyjątkiem jest "The Sacred And Profane"). I to następny powód do krytyki: Machina nie jest w żadnym stopniu kontynuacją Adore, jakimś krokiem wprzód, ale bardziej nawiązaniem do ostrych fragmentów Mellon Collie, co samo w sobie nie ma sensu. Po co bowiem wracać do tamtego okresu? Czy zostało jeszcze coś do powiedzenia w temacie brudnych gitar, prostego podziału na cztery i jękliwego zawodzenia? Miałem nadzieję na dalszą penetrację nieodkrytych jeszcze przez Billy'ego terenów, której próbkę mieliśmy właśnie na Adore. Niestety, lider Smashing Pumpkins postanowił wydać zbiór wtórnych, momentami garażowo, a innym razem w sposób irytująco szkolny wyprodukowanych kawałków, które w przeważającej większości brzmią jak odrzuty z sesji do poprzednich dzieł formacji. Nie tego oczekiwaliśmy od artysty.
Oczywiście, Billy Corgan nie potrafiłby nagrać płyty pozbawionej kilku dobrych utworów, więc zawsze można coś znaleźć w tym zestawie. Wymieniłbym interesujące pod względem melodycznym refreny "Raindrops + Sunshowers" i "Stand Inside Your Love", miłe "Try, Try, Try", oraz "The Crying Tree Of Mercury", jedyną tu od początku do końca udaną, oryginalną piosenkę. I w ogóle najciekawsze w Machinie wydają się klimaty liryczne, bo mimo, że zawiera ona sporo tak zwanych "ballad", to prawie żadna z nich nie ma w sobie tej charakterystycznej wrażliwości, która dotąd była znakiem firmowym kapeli z Chicago. Ale to wszystko mało, jak na nazwę takiego formatu. Ten album wydaje się najzwyczajniej w świecie wymuszony. Aż głupio pomyśleć co w takim razie skłoniło muzyków do jego publikacji.
Przykro, że Machina to tylko potężny kawał doskonale znanych, ciężkich brzmień oplatających kompozycyjny banał, którego pełne wysłuchanie grozi długotrwałym bólem głowy. I gdyby nie kłujący głos Corgana, jak zwykle jedyny w swoim rodzaju, to w ogóle nie byłoby o czym mówić. Zwykle staram się opisywać w recenzji pojedyncze utwory, ale tym razem, mając w perspektywie przebrnięcie przez piętnaście podobnych do siebie nastrojem fragmentów, zwyczajnie mi się nie chce. O tych zaś, które choć trochę wybijają się ponad przeciętność, wspomniałem powyżej.
(Porcys, 2001)
Różni Wykonawcy: A Gothic-Industrial Tribute To Smashing Pumpkins (2003, alt-rock) 1.8
Nie jestem wielkim fanem zespołu Smashing Pumpkins. Po prostu lubię sporo ich utworów, potrafię docenić wkład w bieg rockowej historii ostatnich lat. Ale nie o to tutaj chodzi. Bo chodzi o to, że trafiłem przypadkiem na jedną z najgorszych płyt, z jakimi się ostatnio zetknąłem. Trafiłem na jakąś potworną profanację twórczości Corgana i spółki, która miała jeszcze czelność nazwać się "hołdem" (z angielska "tribute"). No bez przesady, chyba wiem, co oznacza hołd.
"Hołd: 1. wyraz czci, poważania, uwielbienia, zachwytu; 2. hist uroczysty akt uległości składany zwycięskiemu lub potężniejszemu władcy przez słabszego" (Słownik Języka Polskiego, PWN). No tak, kolesie z wytwórni Cleopatra Records znają chyba inną definicję tego słowa. Na przykład: "bezczeszczenie, potraktowanie rzeczy bez należytego szacunku, interpretowanie dzieła w sposób obniżający jego wartość". Lub coś w tym guście. Takie "hołdy" składali już innym artystom, w tym Radiohead i Tori Amos. Teraz przyszedł czas poznęcać się troszkę nad dokonaniami biednego Billy'ego.
A Gothic-Industrial Tribute To Smashing Pumpkins to, jako się rzekło, kupa gówna. Jest wiele czynników decydujących o takim stanie rzeczy. Za najważniejszy należy uznać fakt absolutnego wyprania poczciwych pieśni pana Corgana ze wszelkich emocji. Istnieje coś takiego, jak charakterystyczny dla Smashingów, znany z ich płyt klimat, który zawierał w sobie i swoiście pojęty intelektualizm, i specyficzną wrażliwość, i wszechobecną neurozę. Na omawianej kompilacji nie ma po tym klimacie ani śladu. Jest za to bezlitosna, beznamiętnie zimna nawalanka automatu perkusyjnego, nieco obleśnych, elektronicznych wtrętów, pseudo-metalowe gitary, oraz kilku pajaców z lubością odzierających swoimi wokalnymi "popisami" utwory słynnej grupy z uczuć.
Ale to tylko początek. Bo gdyby wsłuchać się uważniej, odnajdziemy w tym "dziele" i inne, nadzwyczaj interesujące rodzynki. Weźmy kwestię wspomnianych wokalistów. To mało jeszcze, że ich interpretacje są beznadziejne. Ostatecznie klimat jest tylko kwestią gustu. Ale w "Disarm", w oryginale pięknej balladzie, śpiewak sobie normalnie fałszuje! No bez kitu, co jest? Na wuja pisał Billy tak śliczną melodię, której nawet goście z naszego Myslovitz nie mogli się oprzeć (vide: "Nienawiść")?! Po to, by jakiś palant nie umiał jej później odśpiewać równo? Na tak zwanym "hołdzie"?
Mogę wyliczać wady tego krążka do woli. Produkcja jest badziewna, aranżacje, o czym wspominałem, żałosne. Tak jak mówi nasz "klucz do skali ocen", między 1.0, a 1.9 płyta jest okropna od początku do końca. A 1.9 dałem z jednego powodu. Gdy słuchałem tych wymiotów, gdzieś tam, na końcu percepcji tlił się, zupełnie niezależnie, naturalny odnośnik do oryginalnych wersji tych utworów. Ale jest to przyjemność na zasadzie: "człowieku, rozmawiałem dziś z kolesiem, który minął się rok temu z gościem, który pracował przez tydzień dla pacjenta, który mówi, że ma nazwisko na tę samą literę, co facet, który w podstawówce siedział z kimś, kto słyszał o pewnej pani, której koleżanka chodziła na studia z przyjaciółką, która twierdzi, że widziała kiedyś w hipermarkecie Cindy Crawford, ale nie wie, czy to była na pewno ona".
(Porcys, 2002)