SMITHS
#27
JOHNNY MARR
Jak wielu moich rówieśników wychowałem się na tekstach Morrisseya, który posiadł niespotykaną umiejętność zaklinania w słowa emocji towarzyszących dorastającym wrażliwcom. Morrissey i jego panczlajny to kawał mojej młodości, swoisty fenomen, wynoszący dokonania The Smiths do rangi niedoścignionej, wręcz mitycznej. Ale któregoś dnia gdy słuchałem po raz milionowy "This Charming Man" olśniło mnie, że przy całym uwielbieniu dla postaci Morrisseya, paradoksalnie rola Marra była dla tego zespołu jeszcze istotniejsza. Szczerze, gdyby ktoś przystawił mi pistolet do głowy i kazał wybierać, to wolałbym przez resztę życia słuchać dyskografii Smiths z przeciętnymi tekstami i przeciętnym, anonimowym wokalistą na majku, niż średnich kompozycji ze wspaniałymi lirykami śpiewanymi przez Moza. Wiadomo – panowie dopełniali się wprost idealnie, ale zbyt rzadko docenia się to, jak Marr opowiadał historię swoimi melodiami, jak unikatowy styl gitarowy wnosił do aranżu, jak bezprecedensowe były jego lekkie, świeże hooki osadzone w ciężkich gatunkowo okolicznościach literackich. Prywatnie jakoś nie ekscytuję się "jangle popem", ale to co ten koleś wyprawiał, ilość zachwycających numerów, które ułożył – trochę ręce opadają... Pismaki w rodzaju "NME" najchętniej co tydzień znajdowałyby i ogłaszałyby nowego Johnny'ego Marra, żeby więcej zarobić, ale prawda jest dość brutalna: taki talent jak Marr jak dotąd się ponownie w UK nie przydarzył i nie chcę być pesymistą, ale raczej już się nie powtórzy.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
The Smiths (1984)
✂ "You've Got Everything Now", "Miserable Lie", "This Charming Man" (doh), "Still Ill", "Suffer Little Children", sporo tego, c'nie... Zajebisty zespół, c'nie.
Hatful of Hollow (1984)
"William, It Was Really Nothing"
Wmawiano nam, że to grupa z najlepszym tekściarzem ever, w poetycki sposób opiewającym samotnicze życie outsiderów wiedzione w zamkniętym pokoju. Że to sumienie młodego, wyalienowanego pokolenia wyrażone poprzez brzmieniowy spleen. I że gatunkowy ołów tych lamentów przesłania sporadyczne próbki idiosynkratycznego, i tak gorzkiego i czarnego humoru. Racja, ale jakże nie docenia się z tej perspektywy nadludzkiego talentu niejakiego Johna Mahera, którego smykałka do układania atrakcyjnych "rybek" ("tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro...") nie miała sobie równych w gitarowym popie lat osiemdziesiątych. "William" to idealny dowód na poparcie tej tezy – tune startujący na tak rześkim, figlarnym, chwytliwym pasażyku akustyka (pierwsze 15 sekund), jakby urodziła go majowa rosa. I to nie są żadne szanty, jak mi ktoś tu podpowiadał – szanty to bardziej "Death At One's Elbow". A "William" to czysty pop i wcale nie w samej konstrukcji (schemat rozsypuje się gdy tylko panowie dotrą do pierwszego refrenu, bo z grubsza przy nim zostają), a w lekkości, gracji i niecodziennej dla Smiths upbteatowości. Rezultatem jeden z bardziej ripitowalnych asów w ich talii – zaledwie dwie minuty pozostawiają boski niedosyt a la A Hard Day's Night. Jeśli zaś chodzi o Moza, to finiszuje błogim, operowym falsetem, prawdopodobnie adresuje komunikat do frontmana takiej kapelki Associates i znów czepia się grubych dziewcząt, co akurat nieco straciło na kulturowej aktualności (vide sensacyjna okładka aktualnego numeru "Cosmopolitan" z "tą krową" Adele – ja tam się zdziwiłem).
(Porcys, 2011)
Meat Is Murder (1985)
"The Headmaster Ritual"
Przytłaczająco brutalne wejście w album Meat Is Murder, ale co się dziwić, pamiętając czym się ta płyta kończyła (i ponoć ktoś na closera głosował – przyznać się!). W niemal grunge'owym gąszczu gitarowych faktur Pan Wokalista snuje mroczną opowieść o nauczycielach znęcających się nad uczniami – nie ma to jak zacząć dzień od przyjemnych zagadnień. Ale jakaż chemia występuje między nim a Marrem... Kiedy Steven zawiesza narrację przy "He does the military two-step dooown...", Johnny serwuje prostą, acz cwaną zmianę akordu i buduje pomost do chorusu. Kiedy Stephen wkracza z transcendentnie bolesnym "I wanna go home / I don't wanna stay", w tle Johnny puentuje to firmowym arpeggiowym komentarzem. Od "give up education" Marr znów po mistrzowsku wykańcza refren, tnąc harmonię... Słuchasz słów, a opowiada muzyka; słuchasz muzyki, a opowiadają słowa. To się nazywa wielki songwriterski tandem. Ale wiecznie niedopieszczona sekcja też domaga się wiwatów – Joyce pięknie "podbija" zagrywkę pod onomatopeiczne wycie Moza, a partia basu Rourke'a kwalifikuje się do rozpierdalania na pięciolinii. Speaking of "epickie".
(Porcys, 2011)
The Queen Is Dead (1986)
Tony atramentu i bajtów poświęcono dyskusjom nad popkulturową rolą albumu The Queen Is Dead. Jak dzieło to ratowało życie wyobcowanej młodzieży, pozwalając identyfikować się z ekshibicjonistycznymi tekstami i w efekcie znaleźć ukojenie od uczuciowych żalów. Nie dorzucę więc nic odkrywczego, poza tym, że ta funkcja pozostaje wciąż aktualna. No bo w końcu – przepraszam za prywatę – ale jeżeli dwuosobowe reprezentacje Much, Afro Kolektywu, The Car Is On Fire i programu Offensywa wraz z kilkoma jeszcze przyjaciółmi potrafią drzeć gardło do tej melodii zagranej przez jednego z kolegów na gitarze akustycznej podczas wspólnego "biesiadowania"... Coś musi być na rzeczy, czyż nie? Bosko fałszujące pasaże Morrisseya, sensacyjnie świeże zagrywki gitarowe Marra, niebiańskie mostki, kompozycja genialna od każdej możliwej strony... Czuję się niezręcznie wspominając te banały – to jest zbyt dobre, żeby o tym beztrosko rozprawiać czy w ogóle słuchać! Ale tak, musiałem wspomnieć "There Is A Light...", bo to jest najważniejszy utwór lat osiemdziesiątych, o niezliczonych dnach emocjonalnego doznania, przy bliższym wniknięciu prowokujący do katartycznego wzruszenia i innych równie wstydliwych reakcji. Ilość popełnionych coverów potwierdza moją tezę.
(Offensywa, 2007)
Strangeways, Here We Come (1987)
W "uzasadnieniach" do rankingów takich jak ten można próbować rozmaitych taktyk, bo każda wielka płyta ma swoją specyfikę. Stoją za nimi wzruszające historie, są nośnikami wstrząsających innowacji, pełnią rolę ważnego ogniwa w historycznych KONTINUACH, powalają konceptem, odwagą, bezkompromisowością. Ale czasami wszelkie "grand theories" i teoretyczny background są zbędne, bo sam pozbawiony kontekstu materiał wystarcza za wyczerpującą odpowiedź – i dla mnie Strangeways to zawsze był ten przypadek. Ja wieeem ("cośtam cośtam"), że w tle był rozpad i napięta relacja Moza z Marrem, a w retrospektywnych ocenach zdarzało się ten ŁABĘDZI ŚPIEW bandu srogo poniewierać (niesławne 2 gwiazdki we wkładce tylkorockowej). Natomiast zdecydowanie moja ulubiona pozycja w "obiektywnie" mocarnym i równym dorobku KOWALSKICH zasługuje na to miano z powodu niesamowitej kondensacji niezapomnianych, ponadczasowych songów. To nie jest jakaś przełomowa rzecz, ale dla mnie to po prostu "jeden po drugim" i gdybym się bawił w ocenianie albumów na podstawie średniej wyciągniętej z not dla poszczególnych INDEKSÓW (a robiłem to DLA SPORTU już jakieś ĆWIERĆ WIEKU przed powstaniem Płytkastu), to "jakby nie liczyć..." wychodzi mi 9.5 w skali Porcys. Co o tyle zabawne, że jako "starzejący się, sarkastyczny gość dobijający do czterdziestki" kompletnie już nie czuję żadnej INDIETYFIKACJI z etosem, stylem i image'em tej na swój sposób idealnej orkiestry ("there has never been a more perfect band"). I na tym właśnie polega siła formy piosenkowej.
Od bujnego midtempo-ska okraszonego nerwowym charczeniem w "A Rush and a Push..." i prowadzących w nieznane akordowych zmian (Cis-moll, Cis, D, E, F, Fis...) w refrenie hymnu prokrastynacji "I Started Something..." zaczyna się seria OKRUTNIE CIARZASTYCH (jak Włodzimierz – czyje to?), raz niby niepozornych, a innym razem aż przesadnie podniosłych hooków, zawijasów i wersów, które mimowolnie gdzieś z tyłu głowy mam zakodowane, a dodatkowo są oprawione dyskretnie nienachalną paletą pseudo-barokowych aranżacji. "Death of a Disco Dancer" – ach, to pierwsze wejście wokalu i leciutko zaznaczony werbel, a potem precyzyjne podprowadzenie do brutalnego crescendo. "Girlfriend In a Coma" znów z podejrzanie przekonującą akcentacją na "i" – odrobinę spauperyzowane kulturowo przez niemiłosierną cytowalność, ale wciąż klasyk. "Stop Me..." to jakiś przedziwnie skonstruowany, nadwrażliwy zabijaka z zabieralnymi "do grobowej deski" KWOTAMI w rodzaju ("Nothing's changed, I still love you / Only slightly, only slightly less than I used to, my love" – perwersja liryczna), ale co się wyprawia w tych instrumentalnych breakach to nie wiem, poezja nutkowa, CUD MIÓD HOLLYWOOD. Dajcie targanemu sercowymi rozterkami alternatywnemu nastolatkowi na słuchawkach w środku nocy "Last Night I Dreamt...", a obdarzy Smiths kultem jak tysiące przed nim. "Unhappy Birthday" to muzycznie moja ulubiona piosenka ułożona przez Mahera, a tekstu może nie będę komentował, bo na tak esencjonalnym passive agressive buduje się osobowości, kształtuje światopoglądy. Łopatologiczne "sadly this was your life, but you could have said no if you'd wanted to" w otoczeniu festiwalowych modulacji nadal zapewnia "Paint a Vulgar Picture" status lektury obowiązkowej. No może "Death at One's Elbow" zbyt kowbojsko-Mekonsowe na moje preferencje ("no Zidane jest dobry, trzeba na niego uważać"), ale w wieloznacznym "I Won't Share You" wraca magia "old acoustic movement" i FAKT FAKTEM DE FACTO domyka się ponad pół godziny pop-rockowego geniuszu.
highlight – youtube.com/watch?v=f0qh7wHw3Jk (evocative moment: "When usually it's nothing / Surely you're happy / It should be this way" poparte "dobitką" akordową na drugim planie)
(2023)
* * *
moje top 10:
1. Unhappy Birthday
2. This Charming Man
3. Stop Me If You Think You'Ve Heard This One Before
4. The Headmaster Ritual
5. William It Was Really Nothing
6. Bigmouth Strikes Again (evocative moment: "militarny" mostek po drugiej minucie, gdzie nagle KOWALSCY EWOKUJĄ U2 circa War)
7. There Is a Light That Never Goes Out
8. Death of a Disco Dancer
9. I Know It's Over
10. Heaven Knows I'm Miserable Now
(2017)