SNOOP DOGG

 

Doggystyle (1993)

Ostatnio jeden z followerów zapytał Snoopa na Twitterze o to, jaką płytę artysta uważa za swoje największe osiągnięcie. Odpowiedź w formie wideowywiadu nie mogła być inna, a raper wykazał się rozbrajającą szczerością, przyznając, że debiut to jedyne dzieło, które nadal może w każdej chwili zaprezentować na żywo w całości i publika będzie zachwycona. Faktycznie, spadek jakości nagrywek Snoopa po "Doggystyle" to jedna z najmroczniejszych kart w hiphopowej kronice. Potem tylko sporadycznie udawało mu się wracać na świecznik – zresztą dopiero dekadę później*, i to głównie dzięki wsparciu The Neptunes. Na szczęście zawsze możemy sięgnąć po "Doggystyle", które spełnia obietnicę nieśmiało zasygnalizowaną na "The Chronic" – że rap Dogga na bitach Dr. Dre to upragniony alians. I cóż, że Dre bezczelne plagiatował George'a Clintona, skoro serwował bity tak koronkowe jak "Tha Shiznit"? I cóż, że błyskotliwy storytelling "Lodi Dodi" to cover Slick Ricka, skoro dzięki swojemu sławnemu melodyjnemu flow Snoop odsadza oryginał na kilometr? Dzięki imprezowym hymnom na miarę "What's My Name", klaustrofobicznemu thrillerowi "Murder Was the Case" czy nieskończenie śmiesznie wykonanym skitom w rodzaju "U Betta Recognize", ja i tak będę powracał do płyty z okrutnie brzydką komiksową okładką i cieszył się nią bezwstydnie jak młode szczenię.
(T-Mobile Music, 2012)
*STEMŻE dekadę później sam się z tym trochę nie zgadzam, bo "momenty były" i wcześniej

R&G (Rhythm & Gangsta): The Masterpiece (2004)

Ja miałem całkiem poważny problem z oceną, ziomy. Bo z jednej strony są tu zmysłowo kołyszące perełki r&b, a więc tracki zbudowane na schemacie "śpiewnych" refrenów – zarówno te powszechnie znane szlagiery ("Drop It Like It's Hot" z historycznym już dziś bitem Szczeniaka Pharrella w postaci klikającego jęzora, niedoceniony imho w skali chill-outowego luzu "Let's Get Blown" z udziałem tegoż także, wreszcie majstersztyk "Signs" z popisami Justina i Charlie Wilsona – muszę coś więcej mówić?), jak i ukryte w zakamarkach albumu skarby ("Bang Out", "Ups & Downs", "Perfect", "Promise I", "Girl Like U" czy chyba najładniejsze z wyliczanki, kameralne "Fresh Pair Of Panties On").

Tylko że wspomniany kierunek to ledwie 40% z niemal 80-ciu minut jakie trwa album. Druga połówka to nachalny, schematyczny i drażniący monotematyzmem (co chwila powracające wątki w rodzaju "I'm a boss, exactly") rap – niegodny renomy kogoś, kto (ho ho!) prawie 14 lat temu debiutował u Dre, ujawniając swój kultowy (najbardziej melodyjny w dziejach) flow natchnionym "Bow wow wow UPO UPA / Doggy Dogg in the motherfuckin' house". Obecnie z tamtej lekkości i świeżości zostały – w regularnych nawijkach – ledwie ruiny, a o wiele lepiej gadki wypadają w roli uzupełnienia popowego szkieletu. Nie rozumię zatem Snoopa, który nie rozumie, że gdyby skrócił swoje "arcydzieło" o połowę, to wygrałby u mnie znacznie wyższą notę końcową.

I w sumie już szykowałem zwyczajną zjebkę, gdy po kilku uważniejszych przesłuchaniach stwierdziłem, że Piess to potrójny hrabia. Broni się charyzmą, samplem słynnego dialogu z Pulp Fiction na początku "Oh No" oraz komediowym monologiem w closerze: "I met a lot of people and what I've come to find is that people are the same – they all share the same fears, share the same tears, and... die over the years". Sposób w jaki go wypowiada jest z jednej strony komiczny i za pierwszym razem gdy to usłyszycie – niewątpliwie parskniecie śmiechem. Ale z drugiej strony, za którymś tam razem dotrze do was, że ten zdziadziały, poczciwy właściciel wytworni porno okazuje się po prostu na naszych oczach sympatyczną jednostką. A to są jego szczere przemyślenia. I myślę sobie, że mam podobne.
(Porcys, 2006)

"Signs"
Są kawałki ściśle przypisane do letniej pory. Tu od pierwszych dźwięków skojarzenia są jednoznaczne: upalny relaks, nutka urlopowej beztroski, wieczorne wożenie się po nagrzanym słońcem mieście, szczypta romansu, kropla erotycznej insynuacji i masa dobrej zabawy. Atrakcje te zapewnia drużyna marzeń: największy biały wokalista pop dekady, najbardziej melodyjny raper w dziejach, gościu od ślicznych chórków i duet-instytucja w dziedzinie przebojowych bitów r&b. Majstersztyk produkcyjny, na skraju przekombinowania wręcz, a jak buja. Tak było cztery lat temu w wakacje i tak będzie już zawsze.
(PULP, 2009)

Haha, Justin się zwraca tu do Kupidyna ("I'm not sure what I see / Cupid don't fuck with me"). Lol. No nie wiem co mam powiedzieć, bo przecież sami wszystko wiecie tu najlepiej. Szczegóły dopracowane w najmniejszych drobiazgach. Drobiazgi wymuskane w każdym detalu. Detale... Otóż to. Wujek Charlie Wilson umie śpiewać, oj umie. We trójkę koledzy dopełniają się fantastycznie i tylko refleksja przychodzi do głowy – że rozłożone na czynniki pierwsze, hity Neptunes wydają się powielanym ciągle repertuarem brzmień, lecz z jakiejś przyczyny każdy z nich ma swoją indywidualną, unikatową jazdę. Jak?
(Porcys, 2006)

"Drop It Like It's Hot"
Dla manifestu nowego wcielenia Snoopa potrzeba było czegoś wyjątkowego, przekraczającego typowe ramy Neptunesowych delicji. Czegoś groźnego, na zasadzie "lepiej ze mną nie zadzieraj", ale jednocześnie arystokratycznego i błękitnokrwistego. Pharrell stanął na wysokości zadania i wynalazł trzy sztuczki, które wyniosły kawałek na piedestał i zarezerwowały mu miejsce w poczcie hip-hopowych klasyków bieżącego stulecia: a) klikanie języczkiem w funkcji perkusyjnej, "a big fuck you" skierowane do kogokolwiek kto rywalizował z Neptunes w konkursie na oryginalność beatu; b) przeciągłe "snoooooooooop", zdublowane azjatycką piszczałką (efekt duchowego i fizycznego uwolnienia); c) pięcioakordową wstawkę finiszującą obieg podkładu, zagraną na syntezatorze z pitcherem, co naśladuje elastyczność strun. Nikogo nie obchodzi, że Snoop gada od rzeczy jakieś pierdoły. Wraz z "Drop It" byliśmy świadkami narodzin singla, który zostanie w kulturze, przy czym adorują go zarówno dreso-skejty (soundtrack do bakania), jak i erudyci gatunku w rodzaju Diplo (w hołdzie Neptunesom zsamplował "Drop It" na Piracy).
(Porcys, 2006)

"Let's Get Blown"
Złośliwi prawdopodobnie drapią się w tej chwili po głowie i zapytują szyderczo – "co do cholery w towarzystwie produkcyjnych majstersztyków robi ten płaski, schematyczny i banalny beat?". Racja, it ain't hardcore, ale "Let's Get Blown" reprezentuje na tej liście masę numerów, które nie przygniatając do ziemi skalą wykorzystanych sound effects nadal kołyszą i emanują serdecznością, jakiej próżno szukać gdzie indziej. A to też umiejętność. Basik funkuje subtelnie, piano to się rozmywa, to kształtuje w kanciaste wbrew pozorom uderzenia i Keyshia wymienia w refrenie cukierkowe zdania z Pharrellem. Właściwie to rozmawiamy o popołudniowej balladce, jakich na R&G tkwi mnóstwo, a antycypował ten trend singiel "Beautiful", wydany dwa lata przedtem.
(Porcys, 2006)