SOFIA GUBAJDULINA

 

Sonnengesang (1997)

W zależności od stopnia "zakumacji" Gubajdulina może sobie być całkiem rozpoznawalną i "relewantną" lub raczej niszową, undergroundową reprezentantką kobiecej "współczechy". Chodzi mi o to, że dla gatunkowych ekspertów to czasem jedna z kluczowych artystek ostatniego półwiecza, natomiast wciąż nieraz brakuje jej w każących się traktować "poważnie" leksykonach muzyki "najnowszej" (zważmy wszakże, iż "najnowsza" oznacza w partyturach twórców urodzonych w latach 30.). Rosjanka tatarskiego (po ojcu) pochodzenia wpisuje się w słowiańskie rozwidlenie nurtu "nowej religijności", przez co nie było jej szczególnie łatwo w epoce sowieckiej, gdy żyła z filmowych soundtracków. Jej sława urosła dopiero w latach 90., między innymi dzięki wykonaniom Kronos Quartet. Sonnengesang (często spotykany angielski odpowiednik tytułu: The Canticle of the Sun) to obok koncertów na skrzypce i orkiestrę takich jak Offertorium czy In Tempus Praesens utwór zwykle uważany za opus magnum SOFIJI.

Jak reszta jej spuścizny to dedykowane słynnemu wiolonczeliście Mścisławowi Rostropowiczowi dzieło przesycone jest prawosławną mistyką – intuicyjną, wręcz improwizowaną duchowością. Zaczyna się wysokim, pojedynczym dzwoneczkiem niczym rozwibrowany "ping" fortepianu na otwarcie "Echoes" Floydów, ale potem wiolonczela, kameralny chór i instrumenty perkusyjne penetrują tajemnicze, zagadkowe i co tu dużo mówić, niełatwe w bezpośrednim odbiorze rewiry dźwiękowe. Chór podaje tekst "Pieśni słonecznej" świętego Franciszka z Asyżu, a solista snuje natchnioną opowieść o kreacji wszechświata. Kolejne cztery części swoimi tytułami gloryfikują stwórcę, Słońce, Księżyc, cztery elementy (powietrze, wodę, ogień, Ziemię), życie i śmierć. Poważkowe ujęcie "kosmische Musik", a może odpowiednik "Karmy" Sandersa? Rzecz niebywale hermetyczna, w której nie ma drogi na skróty. Wnikamy po całości albo odbijemy się od ściany.
(2017)