SOLEX

 

Solex Vs. The Hitmeister (1998)

Na swoim debiucie Elizabeth Esselink, wkrótce jedna z najoryginalniejszych artystek europejskiej sceny avant-popowej, rozdarta jest między dwiema orientacjami. Z jednej strony wydaje się wyraźnie hołdować filozofii reanimacji "space age popu", którą wyznawali też Broadcast czy Stereolab. Ale z drugiej wykształca już własny, surrealistyczny świat dźwięków, winylowe sample przybierając sporą dawką żywej instrumentacji. No i śpiew, rozpoznawalny po paru słowach, po skrawku melodii. Śpiew, który pozornie psuje potencjał na ładne piosenki. Niby nieudolny, amatorski, dziecinny, a w istocie będący obietnicą rychłego oswobodzenia się z konwencji.
(T-Mobile Music, 2012)

Pick Up (1999)

Na drugim albumie Elizabeth Esselink staje się coraz odważniejsza w eksponowaniu swoich bardzo specyficznych cech jako szalona kompozytorka. Stawia na wyrazistszy rytm ("Dork at 12 O'Clock"), zaczyna kontrolować moc tkwiącą w niesamowicie zaraźliwej antyprzebojowości powtarzanych do znudzenia riffów ("The Burglars are Coming!"), próbuje oddać hołd wczesnemu Pavementowi poprzez winylowe wycinanki ("Athens – Ohio"), a raz nawet zawędrowała w rejony prawie konwencjonalnie indie-balladowe ("Christ the Birthday Boy"). Zaś najistotniejsze, że Holenderka coraz śmielej śpiewa, nie boi się swojego głosu, lubi z nim igrać. Te stopniowo pogłębiane dekonstrukcje już za dwa lata doprowadzą do kulminacji.

Low Kick and Hard Bop (2001)

Od lat próbowałem nazwać swoją relację z trzecim albumem Elizabeth Esselink i do dziś chyba nie potrafię. Często podczas rozmów znajomych o kategorii "awangardy" w sztuce – plastycznej, filmowej, literackiej – włączałem się z zapałem i po paru minutach z tyłu głowy miałem "Low Kick...", choć zupełnie nie wiedziałem jak to powiązać. Zdarzało mi się w takich dyskusjach postulować, że ta naj, naj, najprawdziwsza awangarda polega na igraszkach z czymś bardzo poważnym, na figlarnym zaginaniu rzeczywistości, na artystycznej ucieczce od ustalonego systemu w dowcip, wywracający ten system do góry nogami – powoływałem się głównie na dadaizm, surrealizm i przysłowiowy zarost dorysowany Mona Lisie przez Duchampa. Z faktograficznego punktu widzenia to oczywiście bzdura – każde dziecko potrafi wskazać zaangażowanych ideologicznie, smutnych bądź poważnych panów awangardystów. Ale dla mnie istotą awangardy jest bycie nie tyle w kontrze do tradycji, nie tyle jej przekreślanie, co bycie ponad nią. Żartowanie z niej.

W przypadku skojarzenia tej myśli z "Low Kick..." nie chodzi już nawet o teksty piosenek, które są abstrakcyjnymi zbitkami słów zapożyczonymi z anglojęzycznej telewizji nadawanej w Holandii i jedyna ich rola polega na wpuszczaniu czytelnika w interpretacyjne maliny (kłania się Captain Beefheart czy wczesny Brian Eno). Nie chodzi też o ewidentnie unoszący się nad całością klimat teatru absurdu spod znaku Ionesco i o konceptualnie pusty humor bez konkretnego adresata, humor "sam w sobie". Chodzi o samą muzykę. Że jakaś płyta jest oryginalna – słyszałem z tysiąc razy. O tym, że brzmi jak nic innego na świecie – z kilkaset (w niniejszym rankingu sam parę razy użyłem takiego sloganu). Ale z mojej perspektywy stosowanie tych terminów w stosunku do "Low Kick..." to gruby nietakt, nieporozumienie i generalnie lekceważenie sprawy. Jest to bowiem jedyny (dosłownie: jedyny) album z jakim się zetknąłem, który sugeruje mi, że w dwudziestym wieku dzieje muzyki mogły potoczyć się zupełnie inaczej. Że gdyby podmienić kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt kluczowych zakrętów cywilizacyjnych, geopolitycznych, ekonomicznych, kulturowych i społecznych, to dziś nie operowalibyśmy taką systematyką gatunków i stylów muzycznych, jaka została usankcjonowana w toku naturalnej selekcji i płynnych przeobrażeń.

Znacie na pewno ten dział fantastyki – książki przedstawiające alternatywną wersję historii, co by było gdyby Hitler wygrał wojnę i tak dalej. "Low Kick..." traktuję jako zagubiony przedmiot z innego wariantu świata, który to wariant rozgrywa się równolegle, ale z powodu szeregu zawirowań w pewnych aspektach różni się od tego, w którym my żyjemy. Coś się inaczej zmieszało, z jakichś względów jazz zajął inną pozycję w sferze wpływów, pop przybrał inną postać, rokendrol nie miał swojego drugiego, miażdżącego nadejścia po zastoju na początku lat sześćdziesiątych, odmienną funkcję spełnia rytm, inną melodia, wykiełkowały więc nieznane nam, w tym naszym świecie, fuzje i krzyżówki stylistyczne. Setnie bawię się przy każdym odsłuchu "Low Kick..." (sięgałem po nią z kilkadziesiąt razy i nigdy nie czułem ani krzty znudzenia tematem) – ba, niektóre hooki wryły mi się w łeb niczym prawdziwe radiowe hity ("Shoot Shoot", "Good Comrades to Heaven", "Comely Row", "Honey", "Not a Hoot!", nieśmiertelny tytułowy). Lecz kluczowym motywem zawsze była dla mnie jednoczesna radość i przerażenie obcowania z czymś tak wyraźnie innym (wcale nie wiem czy lepszym?) niż całe nasze fundamentalne myślenie o muzyce.

Uwaga – uczulam na precyzyjne zrozumienie mojego komunikatu. To wcale nie jest najdziwniejsza, najbardziej odjechana, najbardziej eksperymentalna płyta jaką znam. Ale setki razy ktoś mnie zapewniał: "stary, posłuchaj tego, kolesie są dzikusami na maksa, wywracają do góry nogami muzykę, ignorują wszelkie reguły, istny odlot!". A zatem puszczałem płytę i choć doceniałem odwagę tych muzyków w przełamywaniu barier i swobodnej żonglerce międzygatunkowej, to właśnie, właśnie, robili wrażenie muzyków, którzy są zakorzenieni w pewnej logice i próbują ją obalać – często z powodzeniem, ale... oznacza to tylko tyle, że są jej niewolnikami. Zaś ja już dziesiąty rok z rzędu przecieram uszy ze zdumienia, ale Esselink nie sprawia tu na mnie wrażenia, jakby cokolwiek obalała. Ani z czymkolwiek walczyła. Ani dążyła do eksperymentu. Ani była niewolnikiem zasad organizujących muzykę rozrywkowej (choćby i te zasady negując). Bo w gruncie rzeczy "Low Kick..." to – wprawdzie pochodząca moim zdaniem z równoległego wymiaru – ale jednak płytka popowa, chwilami leciutka, niezobowiązująca. Natomiast coś się w niej nie zgadza – i mówię raz jeszcze, nie zgadza INACZEJ niż w setkach płyt, które drwią z ustalonych muzycznych konwencji. Nie zgadza na poziomie podstawowej gramatyki, a nie zewnętrznej poetyki.

To jest ta subtelność – "Low Kick..." nie jawi mi się płytą z kosmosu, z innej planety, nagraną przez zielonych Marsjan. Zostawmy te przenośnie dla wizjonerskiego ambientu czy techno. "Low Kick..." to dla mnie właśnie "normalna" popowa płyta nagrana przez człowieka przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku – ale człowieka żyjącego w świecie równoległym do naszego, który w pewnych elementach się różni. Być może wielu czytelników zafrapowanych wątkiem nowatorstwa w muzyce też ma takie swoje płyty-przybyszów-z-równoległego-świata – ta akurat jest moja. I najlepsze, że Elizabeth brzmi jakby nic nie zaszło. Kabaretowym w wyrazie, zwiewnym, dziewczęcym głosikiem nuci "Never ever had a better day". Więc chętnie dorzucę, cytując ją dalej: "And what a day that was".
(T-Mobile Music, 2011)

Pracując za ladą w amsterdamskim sklepie z winylami, Elizabeth Esselink na boku komponowała własne podkłady na bazie fragmentów wysamplowanych z bogatej sklepowej kolekcji. Potem dośpiewywała do tego swoje partie wokalne, ponoć kompilując teksty z przypadkowo zasłyszanych urywków anglojęzycznych programów telewizyjnych. Zwykle podobne niezobowiązujące igraszki z materią twórczą nie przynoszą nic ponad ciekawostkę, ale w przypadku Solex wyszło inaczej. Jej utwory – skonstruowane wbrew wszelkim schematom aranżacyjnym, ale w dziwny sposób przystępne i nasycone groove'em – cechuje radykalnie nowatorskie ujęcie narracji. Trudno je sklasyfikować (ni to elektroniczny pop, ni to avant-rock), ale oferują swój własny, spójny i odkrywczy język. To najlżejsze, najmniej akademickie i najbardziej beztroskie spotkanie awangardy z zabawą, omijające jednocześnie mielizny post-modernistycznego pastiszu.
(Hiro, 2011)

The Laughing Stock of Indie Rock (2004)

Czy to syndrom, że idzie ku lepszemu, to nie wiem, ale zobaczcie. Poprzednią płytę Solex zdobywałem w dość osobliwych okolicznościach. Mam, a właściwie moja matka ma, pewnego zioma w rejonach Eindhoven. Ten przemiły i inteligentny młody człowiek zaszczycił nawet kiedyś, w okresie warszawskich odwiedzin, mecz Polska – Węgry na Łazienkowskiej, wygrany przez nas 1:0 po bramencji Ratajczyka z wolnego, ale to trochę na marginesie. Ważne, że trzy lata temu poprosiłem go raz o kupno Low Kick And Hard Bop, albumu z 2001 holenderskiej artystki o nazwisku Elizabeth Esselink, ukrywającej się pod ksywą Solex. No bo skoro mieszka na Niderlandach, to raczej ma pod ręką takie cymesiki, a ja tu w kraju jakoś pozycji owej odnaleźć nie podołałem. Z początku pojawiły się drobne kłopoty. Toon średnio w ogóle kojarzył wykonawczynię, więc miał nieco utrudniony proces szukania płytki. Dziwiłem się, ponieważ solistka nagrywała dla Matadora i chwaliły ją niezależne publikacje o zasięgu światowym. (Później lepiej zrozumiałem podobny mechanizm, gdy o Atmanie, jako czołowym reprezentancie alt-muzy nad Wisłą, dowiedziałem się z zagranicznego źródła.) Ostatecznie, w sumie Toon to kompletny boss, bo dotarł wreszcie do CD, wysłał mi i skwitował całą sprawę mailem, gdzie zwierzył się, iż marnie doznaje przy Solex, ale jeśli ja tak bardzo czekam, to.. "have fun with your cup of tea".

Spoko, właśnie takie żywiłem nadzieje. Sporo naczytałem się uprzednio o technice twórczej Esselink i same deskrypcje jej metody pobudzały wyobraźnię. Przybliżę teraz zagadnienie pokrótce, aczkolwiek mogliście już o tym słyszeć. Elizabeth, pasjonatka-kolekcjonerka, prowadzi w Amsterdamie sklep z używanymi winylami. Wcześniej próbowała sił w paru grupach w roli wokalistki, choć finalnie odnalazła swoje hobby dzięki urządzeniu zwanemu sampler. Z jego pomocą jęła wycinać próbki trzeszczących fraz i sekwencji z bogatego wyboru analogów na półkach, a w końcu układać je w luźne konstrukty o znamionach abstrakcyjnych kompozycji stymulowanych rytmicznie. Phi, wygląda to dość typowo: iluż to frędzli porywało się na przybliżony proces, at their best lądując w szufladce między Tobinem a Shadowem. Tylko, że naprawdę, jej kolaże nie posiadają precedensu, o czym za moment. Następna różnica polega zaś na drobniutkim detalu, że Liz przywidziało się okraszać te podkłady własnym śpiewem. Z pozoru nadal żadna sprawa, w realiach diametralnie odmienia kontekst utworów. Spontanicznie, niby na kolanie, powstają surrealne piosenki, charakteryzujące się dozą intelektualnego absurdu, choć przecież z pozoru zwykłe singalongi o zwrotkach, refrenach, mostkach, ledwie wariacko przetasowanych. No co.

Te wszystkie elementy zebrane razem decydują o specyfice stylu Solex i po słodkim pytaniu "a jaki to jest rodzaj muzyki?" zmuszają mnie do uników, cholera. Aczkolwiek tęsknię za inteligentnymi dyskusjami o muzyce i lubię analizować takie zjawiska. Nie skłamię zbytnio, deklarując, iż poznanie Low Kick spełniło dla mnie funkcję chrzestu bojowego w perspektywie dekonstrukcji narracji, najważniejszej kategorii sterującej obecnie każdym medium wypowiedzi, od literatury, przez fonografię, po film. Akurat krążek serwuje wręcz podręcznikową, encyklopedyczną prezentację tego pojęcia. W klinicznych warunkach obserwujemy studium załamania czynników determinujących bieg kompozycji, ich rozdzielenie i powstającą wskutek ambiwalencję. Mówiąc wprost: percepcja polega na permanentnym wątpieniu: czy coś tam jeszcze jest, czy już tego tam nie ma. Wizjonerskie podejście do wszystkich płaszczyzn godne jest miana geniuszki. Post-rytmizm, post-melodyzm i post-formizm baraszkują niefrasobliwie, bez krzty pozerskiego akademickiego zadęcia. Co odpowiedzieć zatem? Poza jadącym groovem "Have You No Shame, Girl?", ewokującym klimat Becka z Odelay, i kilkoma pastiszami wodewilowej rozrywki sprzed paru dobrych dekad, Low Kick, jeden z najoryginalniejszych i najwspanialszych (a równocześnie karalnie zignorowanych w szerszym planie) albumów lat dwutysięcznych nie zawiera wielu minut odsyłających do bezpośredniego zaplecza w łańcuchu rozwojowym gatunków.

Aa, chwila, coś zacząłem, że idzie ku lepszemu? Ano. Check this: follow-up do Low Kick, tegoroczny krążek Solex, The Laughing Stock Of Indie Rock da radę dostać w Empiku! How sweet. Rockers Publishing spisują się na medal, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że laska zmieniła label z powszechnie dystrybuowanego na mały i niszowy. Serio, to budujące. Rzut oka na digipack pozwala skumać kilka fundamentalnych cech dystynktywnych nowej płyty w porównaniu do poprzedniczki. Solex ciągle pisze, wykonuje i rejestruje materiał sama w swoim "studio Aftrap" w sypialni domu w Amsterdamie, z tym, że tu pomaga jej trzech gości. Obecność rodaków gitarzysty i bębniarza wzmacnia miks, natomiast udział tajemniczego Stuarta Browna przy mikrofonie, dysponującego niskim, barowym croonem, wzbudzi chyba kontrowersje, na zasadzie kontrybucji Sylviana w "Transit". Bez niej dla wielu Venice wypadłoby mocniej, podczas gdy inni podkreślają idealny dobór basowego timbre Davida do mrocznej atmosfery tracka. Identycznie, duety z Elizabeth w "Honkey Donkey" czy rozmytym, unfocused closerze "You've Got Me" wzbudzą kontrowersje u garstki sympatyków (założyłbym fanklub Solex, gdyby doba trwała więcej godzin, dajmy na to o 45 godzin więcej). Z wyjątkiem tych świeżynek, Laughing Stock (pozwalam se na ten skrót mimo oczywistego skojarzenia z łabędzim śpiewem Talk Talk) to odważna, bezkompromisowa kontynuacja rewolucyjnych pomysłów z Low Kick, bezspornie plasująca Esselink w aktualnej czołówce mieszaczy globu.

Wtajemniczeni już od jazzującego, kipiącego suchymi archaicznymi breakami openera "Yadda Yadda Yadda No. 1" wykrzywią twarz w grymasie zadowolenia, nim jeszcze pojawi się ten unikatowy, dziewczęcy głos Liz: dziecinny i naiwny, urokliwy i rozpoznawalny z dalekiej odległości. Dla reszty inicjacja może wydać się trudna: metra są pojebane, aranże przechwytują kolejno odrębne instrumenty (znak firmowy Solex), nic się nie klei ze sobą dźwiękowo, a teksty wykorzystują poetykę koincydentalnej leksyki a la dadaizm. Plus, dziwne nawiedzające skojarzenia. Solex bywała porównywana do Beefhearta, i bit "You're Ugly" wyjęto z "Moonlight On Vermont". Surowizna riffu "Honkey Donkey" odsyła do początków Stonesów. Na szczęście z tych pogmatwańców Esselink wyciska markowe anty-hooki i jest zdolna wyczesać znienacka lasujące mózg harmonie. Sprawdźcie "A Round Figure" (linia "You wanna sell your 4-wheeler"!) albo "My B-Sides Rock Your World" (intro z pianinkiem skradzionym z "Knee-High"!), nie mam pytań. A że cała ta gierka realizuje się na bazie kratowych, szpilkowych aranżacji, a jednocześnie klasyczny Solexowy humor (chociażby te tytuły, no!) pomaga uciec od pretensjonalności, jest kapitalne. Sięgając bezzwłocznie, pamiętajcie: Low Kick, o którym w ogóle korci żeby skrobnąć jakiś rozległy esej, ale czasu i sił brakuje, pozostaje arcydziełem Elizabeth, jej opus magnum, ale że Laughing Stock Of Indie Rock znów ewakuuje autorkę z grona potencjalnych "konkurentów" (w rzeczywistości ona startuje we własnej lidze) hen w gwiezdne rejony poziomowe, jest, stwierdzam, jedną z moich tegorocznych największych radości.
(Porcys, 2004)

Kto wie, czy to nie najmniej efektowna regularna płyta z czterech, jakie popełniła Elizabeth Esselink – a i tak ociera się o moją setkę dekady. Holenderka konsekwentnie wymyka się wszelkim klasyfikacjom, a przecież takie "A Round Figure" to czystej wody pop. O co chodzi? Temat postaram się rozwinąć w dalszej części zestawienia.
(T-Mobile Music, 2011)

Solex + M.A.E.: In the Fishtank 13 (2005)

Trzynasty odcinek konsekwentnie kontynuowanej przez holenderski label serii EP-ek pod wspólną nazwą (w przeszłości w zabawie brały udział tuzy pokroju No Means No, Tortoise, Low, Sonic Youth czy reckowane przez Michała tydzień temu Karate) to kolaboracja gwiazdy tamtejszego niezal, avant-bedroomowej Elizabeth Esselink z dziesięcioosobowym Maarten Altena Ensemble, specjalizującym się we współczesnej poważce generalnie. Stąd płytki słucha się ciężkawo i wcale nie poleciłbym jej – jak dwóch ostatnich LP-ek artystki – każdemu (...ambitnemu słuchaczowi), a tylko die-hardom, bo brak popowości doskwiera praktycznie w całej rozciągłości. Ale fani znajdą tu też rodzaj quizu – zgadywankę które miejsca z twórczości kolesiówy są cytowane. Psując zabawę: "Go Easy On The Fun Fund" to re-opracowanie "Ease Up You Fundamentalist!", a motyw pianina przewijający się przez "1+1 = 11" wyjęto z "Shoot Shoot!".
(Porcys, 2005)

Solex Vs. Christina Martinez + Jon Spencer: Amsterdam Showdown, King Street Throwdown (2010)

Dokładnie wiedziałem, jak to będzie brzmieć. Kolaboracje Liz zabierają jej to, co w niej najlepsze: oryginalność. Stąd czołowe fragmenty eksponują na wierzchu jej niepowtarzalny, wciąż dziecinny głosik zapodający schizofrenicznie nośne pogawędki. W kategoriach przypadkowego nagrania na melanżu całkiem spoko, ale z doniosłością solówek artystki takie wybryki nie licują.

***

Interview with Elisabeth Esselink aka Solex
August 21, 2019, Amsterdam

 So, let's start from the beginning. What's the proper spelling of your first name?

Officially, in my passport, it's Elisabeth. But in the Netherlands people just call me Liesbeth, because it's more common here, it's a Dutch name.

The word "Solex" has something to do with a motorcycle brand, right?

Yeah, it's true. It's a Hungarian thing – a cross between a bicycle and a scooter. It goes very slow... I chose it because it's a very cool vehicle. Also, at the time, it was the name of my cat, because it snored quite loudly – it made the same sound as the engine of the Solex. So actually it was a double meaning, a little joke I made. And I also thought it was a good word – sounding nice and looking as a nice logo when printed. As for the motorcycle itself – I was never into this kind of things, it was something for elderly people, mostly.

That famous record store you owned in Amsterdam.... Is it still around?

No, I stopped it. But the logo is still there, on the front, painted on the window. The address is Koningsstraat 52.

What records did you choose to sample? The ones that you liked the most?

Not necessarily... I had some limitations. For me it was important that it wasn't very well known, because otherwise you've got to get in trouble and clear these samples. Also, if possible, I tried to sample one, single, separated track of an instrument at a time. Just guitar or just drums, and so on. That way it's easier to properly mix these samples and create something completely new in terms of chord changes or melody. You're not stuck in a pattern that someone invented before you. Most of the time it was the outro or the intro of the song.

How long did it usually take to find the right, say, guitar part for a given song?

It happened very quickly, you mostly have to check song intros and outros... And I immediately knew if it was something I could use. Normally I worked on many songs at the same time. Ten or even twenty songs, simultaneously. So if I had a song that still needed guitar and I found a guitar part, I would use it.

You sampled exclusively from vinyl, right?

No, that's a myth. I mostly sampled from CDs, only sometimes from vinyl. I also recorded some unknown local bands when they performed live, and I sampled from that as well. They never knew... Otherwise it gets very difficult. I stood very close by the speaker, didn't get that much of surround sounds, so the quality was nice. But no one ever discovered their stuff on my records. Sometimes I would receive an e-mail from someone saying "Oh, I recognize that part, it's mine...", but they were never correct, really. So, knock knock, but to this day I was never caught [laughter].

Limitations in art help create something unique and original?

That's so true. And I had lots of limitations. That was the entire concept. You have to use your creativity to solve the problems that you have to face because of these limitations. I guess it works for most artists. For instance, technically I don't have skills to master an instrument very well myself. I played classical Spanish guitar for years, but I didn't do it for so many years that I totally forgot how to do it. I also played drums in a girl band for a while, but I was very bad at that as well [laughter]. Sampling is basically a solution for that, of course. And since sampling is very addictive, so, there you go...

But sampling these snippets and then mixing them together, you've become someone even greater – in my opinion – than merely a sideman: a conductor of an nonexisting orchestra, a musical director of sorts...

Well, yeah, basically... a composer. I learned a lot from playing in various bands here in Amsterdam and in Leiden – it's a student city close to the Hague. I started off as a singer in a new wave band, when I was 18 or something like that. And then I sang in a noise guitar band, and we even made a record. Then I played drums in girl bands. So after all that I just knew what the function of every instrument is – which one holds the groove, which one holds the melody...

Apart from the real instruments, very often you use "found sound" like people talking, birds chirping, some car horn, a machine gun...

Yes, I love it. It could be anything, really. I think the coolest sound I ever recorded outside was one day when it was really, really windy. And the wind made a kind of a whistling sound, really nice. I was in a very narrow alley, here in Amsterdam and recorded that "pheeeewww..." sound, but I don't really remember what song it ended up in.

Your singing style is also very peculiar. It has an innocent comedy vibe to it and you use it as another instrument.

I must say thay I don't really like it when people really can sing, actually... For example I'm a big fan of Lou Reed. You can't really say that he's a very good singer. And yet I adore The Velvet Underground. Most bands that I like aren't about a technically skilled vocalist. It's true that my voice is just another colour in the arrangement palette. My vocals are not very loud in the mix, because for me all the instruments are equally important. Only together they're strong. That's why I don't consider myself as a singer-songwriter – then the vocals are really important, because they deliver a story.

Speaking of stories. What are your lyrics about?

Most of the times there is a story there, but I never had a big message to the world. They're more about small, common, everyday life situations. You can compare it to photography. Sometimes I like the photographs of everyday life situations more. Like when you're having breakfast. Don't take pictures on someone's birthday or on holiday. Take them when's something's happening every day. So my lyrics, they're not big subjects, but rather snippets of everyday life. Some of these snippets I heard on English language TV. And some other I heard on the street. In Amsterdam a lot of people speak English.

And why are Solex songs only in English? Ever considered singing in Dutch?

No, I love English. I don't like the way Dutch sounds. It's too harsh.

As a fan, I can say that I can't really compare Solex recordings to anything else. It's especially funny in the age of streaming services, where stuff is perfectly categorized. But the usual "fans also like" and "related artists" tags don't work in your case. Was that your aim or dit it happen by chance?

Not really an aim, I just wanted to make music that I wanted to listen to myself. Of course a cliche can be really good or useful. But you can also play around with cliches. I think my music is still pop and a lot of elements in it were used before. But I tried to juggle with it, you know? And see where it ends.

Three of your four "proper", song-oriented albums were released on Matador, a legendary US indie rock label. Do you feel any association with that scene?

Well, I like most of the bands they put out. I did a few tours in the US and I became friends with people who worked there, actually with some of the band members too. So I really felt at home there. It's a very eclectic label and they're very do-it-yourself, so I liked it.

The fourth one, The Laughing Stock Of Indie Rock, was released on Discmeister.

It's my own label. But I just put out one record myself and after that I'll never do that again. So much hassle. It takes so much energy, you have to deal with all the formal stuff like licensing for other countries... It's a lot of work and I wouldn't ever do that again [laughter].

What are your favourite artists? At the moment, or of all time?

Recently I listened to a lot of old French music, from the Sixties, chansons et cetera. I really like Brassens. Maybe because I just returned from France, where I was on holiday. I also wanted to make my French a bit better, so I listened to a lot of French music, for the language. And the artist that I most admire is PJ Harvey. She's such an excellent musician... Especially when she just started, the things that she did rhythmically, it was mindblowing. Now she's a bit more mellow and it's easier to listen to, but the old stuff was very inspiring for me.

And what about rap music? In the song "Low Kick and Hard Bop" you try some rapping.

It was a bit of an experiment. But it's not really a rap song, because I can't rap [laughter]. Now that's a good example of a situation when limitations can bring something completely new [laughter]. However, you can say that I was in my hip hop phase back then, maybe. I think Q-Tip is really good. I also listened to some Boo-Yaa T.R.I.B.E. at the time.

"Have You No Shame, Girl?" is a rare Solex song that I can honestly compare to someone else's work. I'm thinking about Beck.

Yeah, I was inspired by Beck. When he first released that "Loser" song, I thought it was great. It was a great example of how you could make a catchy pop song with just a sampler. But it wasn't techno or dance music. It's electronic music, but it can go to any genre.

A lot of Low Kick album sounds like a deconstruction of Sixties, or even Fifties, music. These are your favourite decades in music?

You can say that. I really like how it sounded, and they way they mixed things back then. Besides, it was a very exciting period in music making, because so many new things were happening. Since then of course also other genres were new, like hip hop or jungle. And that's inspiring as well. But I think in the Sixties it wasn't only about music, it was also about the attitude. A lot things were changing, it was a very liberating time for a lot of people.

Never had an opportunity to see your concert. Do you invite guest musicians?

For the first three records I had the drummer and the guitarist who also sang backing vocals. That line-up was more like a real live band. And then for the fourth one I asked a girl drummer, cause she also could also do very good backing vocals. So it was more of an electronic live act with two singers.

What are your plans for the Solex project?

Actually I'm working on a new thing right now. It takes a lot of time. It's different than my previous albums. I cannot really explain it... It's maybe a little more cinematic. But there will be a lot of vocals, as well. So it's going to be more similar to the regular Solex albums, than to the Solex Ahoy! project. It's not finished though. I hope it will be out next year. But I cannot promise now that I will perform this material live. First I need to finish the album and find a label. And depending on the attention it gets, I'll decide with the record company whether I should tour, or not.
(Porcys, 2019)

***

...i może warto jeszcze na moment zatrzymać się przy Solex, bo chociaż zdecydowanie upatruję w "Low Kick..." LP jej opus magnum, to Holenderka nagrała więcej cholernie oryginalnej (i często rownież dziwacznie przebojowej) muzyki. a przecież delikatnie ujmując pupilkiem mediów nigdy nie była.

jej twórczość to dla mnie perfekcyjna definicja "avant-popu" - czyli utwory które na poziomie analizy imponują międzygatunkową mozaiką sampli, zaś na szczeblu syntezy potrafią czasem godzinami nękać pamięć dzięki poszarpanym groove'om i melodyjkom śpiewanym naiwnym głosikiem małej dziewczynki.

a moje top 10 przedstawia się tak:

1. Low Kick and Hard Bop
2. A Round Figure
3. The Burglars Are Coming!
4. Good Comrades Go to Heaven
5. My B-Sides Rock Your World
6. Have You No Shame, Girl?
7. Chris the Birthday Boy
8. One Louder Solex
9. Pick Up
10. Shoot Shoot!
(2016)