SONIAMIKI

 

SAMA TREŚĆ: Soniamiki

Czy dla artysty, za przeproszeniem, "jakość" fanów jest równie ważna co ich ilość? I czy istnieje coś takiego jak pomylenie targetu?

Miesiąc temu jeździłem po mieście autem, a kiedy już "przesłuchałem wszystkie płyty", to ustawiłem w radiu stację Planeta.fm. Zawsze to lepsza opcja niż kolejne szlagiery Artura Andrusa w Trójce, nieśmiertelne hity spod znaku "Radia Złota Pogoda" tudzież męczące gadki o polityce w pozostałych rozgłośniach. I oto nagle przed moimi uszami z gąszczu soczystych dresiarskich bangerów (tu podkreślam, że słowa "dresiarskie" nie używam wartościująco – po prostu lepiej tego klimatu scharakteryzować się nie da) wyłoniła się minimalistyczna ćwierć-piosenka klawiszowo-popowa. Coś jakby Ramona Rey wróciła do swoich melodyjnych korzeni i zapodała przeróbkę któregoś numeru Young Marble Giants. To nadzwyczaj chwytliwa winietka – z tych, które od razu zapadają w pamięć dzięki dziwnie organicznemu układowi słów i dźwięków. Rzekłbym, iż zanim jeszcze wiemy, czy to co leci w ogóle nam się podoba, to wiemy już, że to coś nie wyjdzie nam z głowy (na dobre i na złe) przez najbliższy tydzień. Taki to właśnie casus – instant hit jako kategoria bezstronna, obiektywna, klasyfikująca. Efekt potęgował intrygująco zapętlony tekst – relacja z romansu obdarzona wersami tak nośnymi jak powtarzana do znudzenia mantra "ona lubi jego płyty, on lubi jej kolczyki", ale też kryjący całkiem (nie)zręczne gierki słowne ("potem lody na kolację" – sprytna dwuznaczność z zadatkami na niepozorną pikanterię). Zresztą sami sprawdźcie:

http://www.youtube.com/watch?v=0Q9Q9Q9iAFs

Ponieważ aplikacja, z pomocą której od pewnego czasu próbuję zidentyfikować nieznane mi nagrania nic nie wypluła, to wpisałem w wyszukiwarkę frazę "ona lubi jego płyty, on lubi jej kolczyki" i okazało się, że wykonawczyni to niejaka Soniamiki. Poczytałem o niej trochę i dowiedziałem się, że jej prawdziwe nazwisko to Zosia Mikucka, że jest zielonogórzanką, ale absolwentką poznańskiej ASP, ale nagrywała w Łodzi, ale wydała 2 płyty w Niemczech, tę drugą raptem 3 miesiące temu. Całość do odsłuchu na Bandcampie (link - http://soniamiki.bandcamp.com/ ) – włączyłem i stwierdziłem, że większość materiału to oszczędnie opracowany, dziwny w wyrazie synth-pop. Dość podobne do siebie, surowe szkice na dłuższą metę stają się nieco monotonne. Artystka ewidentnie nie opanowała jeszcze trudnej sztuki stworzenia ciekawej całości albumowej. Natomiast są takie momenty na tej płycie, że mam wrażenie, jakbyśmy doczekali się polskiej namiastki holenderskiej awangardystki Elizabeth Esselink vel Solex – zarówno w sensie relatywnie nieszablonowego organizowania rytmu i fragmentarycznych/puzzle'owych aranżacji, jak i na tym tle pewnej świeżości, zwiewności, niewinności w dziewczęcej ekspresji wokalnej. Chodzi mi głównie o singlowy, okraszony sympatycznym klipem "Samolot" (link - http://www.youtube.com/watch?v=a_wEBydVJYY) oraz zwłaszcza jej najbardziej progresywne, rozedrgane, poszarpane wcielenie w "Wiem nie" (polecam szczególnie - http://soniamiki.bandcamp.com/track/wiem-nie ). A skoro na punkcie Solex mam obsesję (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/sama-tresc-200-plyt-dekady-2000-2009-cz-iv,6464.html ), to samo to stylistyczne pokrewieństwo sprawia, że trochę się jaram i będę trzymał kciuki.

Przejrzałem feedback internetowy – na oko Soniamiki to jak dotąd dość niszowa sprawa, chociaż czujna blogosfera zdążyła zareagować. I była to reakcja pozytywna. Co ciekawe w recenzjach szczególne poruszenie wzbudził utwór "Jesień na Hawajach", jedyny skomponowany przez chłopaka Zosi, niejakiego Łukasza Lacha z grupy L.Stadt, brata cholernie utalentowanej solistki, którą spokojnie można nazwać ulubienicą polskiego środowiska indie oraz koleżanką Snoop Dogga. Ale chociaż "Jesień..." jest jej najlepiej ułożonym w tradycyjnym sensie trackiem, to paradoksalnie ekscytuje mnie w tym zestawie najmniej, bo przypomina retro-pocztówkę. Tymczasem sądzę, że Mikucka ma ewidentny potencjał na "tu i teraz".

* * *

Nie spodziewałem się, że życie dopisze do tej mojej krótkiej przygody dość absurdalną puentę, która skłoniła mnie do refleksji zawartej w leadzie niniejszego artykułu. Mianowicie parę dni temu Soniamiki zagrała koncert w stołecznym klubie 1500m2. Występ był udany, choć koncertowo bardziej niż na płycie wyszedł na wierzch wątpliwy aspekt literackiej warstwy projektu, bo poza samą muzyką, Zosia zafundowała nam między piosenkami fragmenty historyjki o cechach opowiadania któregoś z młodych warszawskich prozaików, załóżmy reprezentującego wydawnictwo "Lampa" (to nie tylko moje skojarzenie – właściwie wystarczy pobieżna lektura tekstów). Innymi słowy, stężenie pretensjonalności stało się chwilami nieznośne. Ale czysto muzycznie absolutnie samowystarczalna Zosia zrobiła w sumie świetne wrażenie. Odpalała bity, obsługiwała syntezator, no i kapitalnie wycinała na basie nienajłatwiejsze partie, jednocześnie sprawnie śpiewając. Brawo!

Kuriozalne było co innego. Najwyraźniej koncert ten zorganizowała i wypromowała Planeta.fm, gdzie wspomniana na wstępie "Lemoniada" pomyka codziennie na rotacji A. W rezultacie 90% widowni stanowili słuchacze tej stacji. Nie wiem, jak to ująć najdelikatniej na świecie, nikogo nie urażając – zwłaszcza, że znowuż nie mam zamiaru niczego wartościować, oceniać ludzi za to kim są, jak spędzają wolny czas i czym się interesują. Ale było oczywiste, że Zosia Mikucka nadaje na zupełnie innych falach, niż ci ludzie. Mówiąc najsubtelniej – po Zosi widać, że była kilka razy w życiu na wystawie, że przeczytała parę książek spoza spisu szkolnych lektur obowiązkowych i że widziała szereg filmów niekoniecznie należących do nurtu popcornowo-multiplexowego. Mówiąc najsubtelniej – po zgromadzonej tego dnia widowni w 1500m2 nie było tego widać. Słuchacze stali zakłopotani, ale jednocześnie pełni życzliwości i dobrej energii. Tyle, że się okropnie wynudzili. I dopiero przy nieśmiertelnej "Lemoniadzie" zapanowała euforia. Wtem, o dziwo, wszyscy jak jeden mąż znali każde słowo odgrywanej piosenki, czego nie omieszkali zamanifestować, chóralnie wtórując wokalistce. Ale "Lemoniada" była ostatnim trackiem w secie. Zbudowane ekspresowo momentum szybko rozpadło się na kawałki.

Obawiam się, że poza jednym kawałkiem, tego wieczoru nic nie łączyło wykonawczyni z widzami. Gdyby zasiadła obok nich przy jednym stoliku z piwem w ręku, pewnie nie mieliby o czym rozmawiać. Ale czy to powinien być problem w kontekście odbioru muzyki? Zastanawiające jest to czy sama Mikucka czuła z tego powodu jakikolwiek dyskomfort. Osobiście nie sugeruję żadnej odpowiedzi – to dylemat filozoficzny. Zobaczyć na swoim koncercie pełną salę to piękny widok – krzepiący, dodający wiary w możliwości, Ale mieć świadomość, że to wszystko przypadek spowodowany umieszczeniem na playliście Planety.fm najmniej reprezentatywnego fragmentu twórczości bezdyskusyjnie alternatywnego muzyka – to już temat na dłuższe rozmyślania. Swoją drogą – ciekawe kto konkretnie wrzucił tę "Lemoniadę" na rotację Planety.fm? Dla mnie super, że to zrobił – gdyby nie ten gest, to pewnie nie byłoby tego felietonu, ale... niezły żartowniś, prawda?
(T-Mobile Music, 2013)