SONIC YOUTH

 

NYC Ghosts & Flowers (2000)

Zarzucano mu pretensjonalność i ślepą uliczkę awangardowych inspiracji, ale zupełnie nie podzielam tej linii krytyki, bo poza programowo bitnikową recytacją "Small Flowers Crack Concrete" i ciężkim do strawienia epilogiem "Lightnin'", utwory są rozpisane z chirurgiczną wręcz precyzją, a kwartet nigdy nie popada w samozachwyt, nawet gdy teoretycznie zbyt nadgorliwie przełącza gitarowe efekty. Nie ma drugiego albumu Soniców, na którym jakże pożądany balans między gitarowymi uniesieniami, poetycką aurą, intelektualnym prymitywizmem proto-punkowych groove'ów i zwyczajnym urokiem pozornie naiwnych, dziecinnych melodyjek urodziłby taką transcendencję. Dekadenckie przerażenie i natchnione piękno koegzystują tu obok siebie zupełnie naturalnie, jak we "Free City Rhymes" czy tytułowym. "Side2Side" ośmiesza wielu tuzów tak zwanej sceny "industrialnej" w usilnych próbach wyczarowania okultystycznego klimatu niesamowitości – nagranie ani przez sekundę nie ociera się o autoparodię, choć powinno. A dla mnie osobiście riff pod słowami "Boys go to Jupiter to get more stupider / Girls go to Mars, become rock stars" w trzecim kawałku to najlepszy moment całej dyskografii Nowojorczyków. I tylko do dziś nie wiem co z tylnej strony książeczki robi Jan Paweł II, ale cóż, jakby to nerwowo wydukała Kim: "nevermind what was it, anyway".
(T-Mobile Music, 2011)

20 lat temu ukazał się mój personal fav w epickiej dyskografii nowojorskich legend NIEZALU – beatnikowe arcydzieło przygotowane ze współproducentem i (tutaj) basisto-elektronikiem, "polimatem dźwięku", Jimem O'Rourkiem. "It’s unlike anything else, eerie and beautiful" – racja Brent, tyle że MYŚMY (Piechniczek) z redaktorem MZ już wkrótce po premierze nie wyobrażali sobie ambitniejszej muzyki rockowej (i do dziś darzymy to dzieło ogromną estymą).
(2020)

Murray Street (2002)

Niektórzy twierdzą, że "Murray Street" portretuje Sonic Youth grających długie, rozwleczone jamy niczym Grateful Dead. To paradoksalnie największa wada albumu – pod tym kątem jakoś magii na miarę "NYC Ghosts & Flowers" tu nie uświadczyłem. Ale też zauważmy, że to być może ich najładniejsza płyta – polecam sprawdzić 3:31 w "Disconnection Notice" lub 3:27 w "Sympathy for the Strawberry". Na porządku dziennym mamy także televisionowe dialogi gitar i tak oto wykrystalizował się początek schyłkowej ("Pavementowej" jak chcą złośliwcy) ery w ich karierze. Aha, wbrew obiegowej opinii w "Plastic Sun", ich bodaj najbardziej punkowym numerze od lat osiemdziesiątych, wcale nie pada nazwisko Britney Spears.
(T-Mobile Music, 2011)

Bogowie zgiełkliwego rocka postanowili stworzyć nowe dzieło. Umówmy się na wstępie co do jednego. Tej płyty miało nie być! Poprzednia, NYC Ghosts & Flowers, fantastycznie podsumowała całą drogę artystyczną jednej z najważniejszych grup ostatnich dwóch dekad. Była dosłownie zamknięciem, zakończeniem. Wydawało się, że każde następne oficjalne wydawnictwo (bo projektów pobocznych i kolaboracji członków zespołu w ostatnich latach nie brakowało) sygnowane nazwą Sonic Youth będzie nadużyciem. A tu proszę: wewnętrzny głos twórczy okazał się zbyt silny. W międzyczasie oficjalnym członkiem formacji stał się Jim O’Rourke. Co ciekawe, na Murray Street nie słychać jego obecności zbyt wyraźnie. Ale przecież nie mówimy tu o przyjęciu osoby z zewnątrz, lecz raczej o długiej, rozwijanej współpracy.

Skoro ponarzekałem, to teraz powiem rzecz najśmieszniejszą: Murray Street jest płytą bardzo udaną. Owszem, innych w dorobku zespołu prawie nie było. Ale na siedem numerków (całość trwa czterdzieści pięć minut) brakuje takich, które będziecie pomijać. Jednym z fenomenów Nowojorczyków były zawsze gitarowe efekty i tym razem też zaserwowali cały ich wybór, niczym przegląd środków poetyckich: od szepcących pogłosów, przez wyraziste piski, aż po ekstatyczne pęknięcia. To bogactwo jest jak zwykle porażające.

Wbrew temu, co już dało się słyszeć na temat Murray Street, nie mamy tu powrotu do lat osiemdziesiątych, raczej kontynuację A Thousand Leaves. Centralny fragment tworzy dziesięciominutowy Karen Revisited (tytuł nasuwa oczywiste skojarzenia). Melodyjne Disconnection Notice i Rain On Tin prezentują Sonic Youth w szczycie możliwości. Kim śpiewa w dwóch ostatnich kawałkach: pędzącym Plastic Sun i dostojnym Sympathy For The Strawberry. To wciąż są piosenki, ale wiecie dobrze, że inne od reszty. Nie chciałem tego, ale przyznaję: opłaca się po Murray Street sięgnąć.
(Tylko Rock, 2002)

The Eternal (2009)

Wieczni, bo nigdy już nie opublikują kiepskiego materiału - mają zbyt dużo klasy, żeby taki wpierw stworzyć. Przeprowadzka do Matador? Iiiiii tam... To samo gramy co zazwyczaj. "Walkin Blue", zajebistooość. Aha, "Antenna" ma ten sam zaśpiew co "In the court of the crimson kiiing / Aaaaaah". Słabo?

***

I o, tak się dla mnie zakończyła ta cała Primavera. Niby potem dobiegały jakieś wycia od DJ /Rupture, niby El-P coś zamulał, ale my już zmierzaliśmy do metra. A SY, jak SY. Teoretycznie fajnie, ale spływa to po mnie w warstwie emocjonalnej. Kwestia kompletnie subiektywna. Choć, gdybym mógł coś wytknąć, to wydaje się, że Kim jest na scenie ostro przekonana o uczestniczeniu w jakimś wielkim dziele sztuki, przełamującym obowiązujące konwencje i "kruszącym niejasne standardy" – krótko mówiąc, egzaltuje się samą swoją obecnością koło wzmacniacza i majstruje z nim czasem gitarą, co wypada dość tandetnie (pokazywano na zbliżeniach telebimowych). Jej mina, wyrażająca "ach jestem wielką artystką", troszkę nie przystaje do granego aktualnie – jak zauważył prawidłowo MZ w recce ich ostatniego krążka – kotleta mielonego post-Pavementowego, który, choć tradycyjnie staranny i nienaganny, niewiele wnosi do artystycznej drogi zespołu. No ale nic, takie tam czepianie się. Przy "Bull In The Heather" się uśmiechnąłem, bo to zawsze był mój ulubiony numer w ich dyskografii.
(Porcys, 2009)

* * *

Zaskakująco wciągający set Thurstona Moore'a, którego dług wobec Neu! i Television w takich okolicznościach szczególnie wychodzi na wierzch. Kwartet potrafił grać obrzędowy trans na jednym akordzie przez 20 minut, a i tak nie dało się oderwać oczu (pózniej te same założenia w wykonaniu Swans wypadały dość karykaturalnie). Smaczek pode mnie - dziarska Debbie Googe na basie, stojąca bokiem dokładnie w tym samym miejscu sceny (przed zestawem perkusyjnym) i odchylająca się identycznie jak na koncertach MBV.
(2015)

* * *

"szkoda strzępić ryja" na instytucję bez której nie ma rocka niezależnego. ale najfajniejsze w ich dyskografii jest to bogactwo, stylistyczna AMPLITUDA, która sprawia, że każdy ma swoje ulubione nagrania Sonic Youth, a często są to rozłączne zbiory. i super, bo (jak zawsze) to tylko potwierdza doniosłość dokonań.

moje top 10:

1. Side2Side
2. Bull In the Heather
3. Nevermind (What Was It Anyway)
4. The Sprawl
5. Incinerate
6. Karen Koltrane
7. Shadow of a Doubt
8. Disconnection Notice
9. Youth Against Fascism
10. Becuz
(2016)