SPARKS
#31
RON MAEL
Jeśli dobrze znacie zespół Sparks, to wprowadzenie jest zbędne i doskonale wiecie OCB w kontekście tego rankingu. Jeśli natomiast nie słyszeliście za wiele o tej kapelce, to jak rzadko kiedy w tych czasach polecam w miarę świeży artykuł z Pitchforka pod tytułem "Trend Upsetters: 10 Essential Sparks Songs", który w wyczerpujący i dość przystępny sposób objaśnia fenomen braci Mael. Maksymalnie skracając wątek – Ron, autor większości repertuaru brytofilskich Kalifornijczyków (notabene wyborny tekściarz), jako jeden z pierwszych songwriterów w historii ośmielił się zauważyć, że nie ma żadnej umownej "bariery" blokującej kierunek rozwoju linii wokalnych, że nie trzeba "pilnować się" jakichś odgórnie narzuconych "przepisów regulujących" dopuszczalny kształt hooków, że melodie mogą być totalnie oswobodzone z konwencji i wyzwolone, bo przecież nie musi to kolidować z ich chwytliwością. Kawałki Rona Maela to opętańcze studium kontrolowanego chaosu – pędzące na oślep, pokrzywione frazowanie, w którym na końcu okazuje się, że nie brakuje żadnej nuty, ani też żadna nuta nie była zbędna. Zagarniając dla siebie bezkresny teren od glamu przez art-rocka, new wave i power-pop aż po disco, Sparks zainspirowali mnóstwo bardziej znanych wykonawców (sławna anegdota ze wspólną trasą z Queen, po której formacja Freddiego nie była już taka sama), a rewolucyjne podejście do "niekończącej się frazy" przepowiedziało słynne "serpentynowe melodie" Of Montreal.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
No. 1 in Heaven
Co się stanie, kiedy przeoryginalny zespół u szczytu kreatywnego potencjału, ale cierpiący na aktualny brak hita, kiepską sprzedaż ostatnich krążków i wypalenie brzmieniowej formuły zaprosi do współpracy jednego z najwybitniejszych producentów w dziejach popu, znajdującego się idealnie na topie swej gry? Well... Well... Wyjdzie z tego instant klasyk, to się właśnie stanie. I to się stało. Wbrew obiegowemu spłyceniu, ósemka w katalogu Maelów wcale nie porzuciła art-power-popowych korzeni dla futurystycznego poblasku skwantyzowanej, monachijskiej mechaniki. Owszem, Giorgio został wprost poproszony o powtórkę z "I Feel Love", ale ostateczny sound sytuuje się gdzieś w pół drogi między spazmatycznym glamem poprzedników, a proto-ejtisowym synthpopem. Dziś ten zestaw sześciu solidnie zmanipulowanych studyjnie bangerów wygląda jak szablon dla bitowej motoryki i klawiszowej palety New Order, Depeche Mode czy Pet Shop Boys. Ale poza znaczeniem historycznym w pamięci zostają drobne błyskotki – zręcznie wyedytowane intra i outra, wyborne instrumentalne "midtra", miękko przetworzone i nawarstwione ścieżki wokalne, no i może mniej szokujące skokami po skali niż przedtem, ale nadal ponadczasowe hooki BRACI w "La Dolce Vita", "Tryouts for the Human Race", "My Other Voice" albo niemal tytułowym closerze... Och, w konkursie na kozackie "wynalezienie się na nowo" NIEBIAŃSKIE DISCO tej płyty ma niewielu rywali.
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=ynTSAvUst9w (evocative moment: wejście wokalu po trzech minutach, kiedy kawałek trwa 4:50 – bossowstwo tego...)
(2018)