STAN KENTON

 

City of Glass (1951)

W swoim sektorze nie mniej kontrowersyjny i dzielący obserwatorów, co chociażby Stan Wojenny, Stan Tymiński, Stan Tutaj, "Stan" Eminema czy Stan Futbolu, a jednocześnie nasycony równie gęstą motywiczną treścią, co "Stan Pogody", Kenton zaczynał pozornie niewinnie, od tanecznego big bandu we wczesnych latach 40. Dość szybko przeszedł jednak do nawarstwionych, progresywnych motywów, które obudował "ścianą dęciaków". W tej metamorfozie niebagatelną rolę, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, wymiany "płynów intelektualnych", "skrzyżowania artystycznych penisów" (KONIA Z RZĘDEM temu, kto zna autora ostatniego cytatu) odegrał samozwańczo ambitny, studiujący u wspomnianego już w tym rankingu Russella Garcii, przedwcześnie zmarły kompozytor Robert Graettinger. Jego niewielki ilościowo, szokująco ekletyczny i zarazem dysonansowy styl wymykał się klasyfikacjom, ale przysporzył duetowi tyleż dobrej, co złej sławy. Wyobraźcie sobie skrawki prac takich koleżków, jak Debussy, Bartok, Strawinski, Schoenberg, Ives, Varese, Copland, Ellington albo Monk polepione w zuchwale nośną nutową tapiserię. Nic dziwnego, że posądzano Stana i Boba o kicz, o "pseudoklasykę" i przerost formy nad treścią. Dziś jednak widać gołym okiem, jak "ahead of its time" były to dziełka.

Kolaboracja zaczęła się od krótkiej wprawki "Termopile" z 1947, dość sugestywnie imitującej wyimaginowany zgiełk, grozę i histerię bitwy grecko-perskiej. Następnie panowie zgotowali istne piekło konceptualną suitą City of Glass, składającą się z czterech movementów o niespotykanym dotąd w jazzie ładunku ekspresyjnej paranoi, agresywnej kontrastowości dźwiękowych "bloków" i szaleńczej gonitwy chorych tematów. Niech was nie zmyli wyświechtany nieco termin "third stream" w odniesieniu do prób tasowania poważki z jazzem. Ta epka to szczera, bezkompromisowa awangarda, twórczość równie futurystyczna i modernistyczna w chwili publikacji, co dziś i za sto lat. Jeśli nawet niezręcznie za często sięgać po tę hałaśliwą gmatwaninę brzmiącą momentami jak niedoszły happening Wayne'a Coyne'a z cyklu "Parking Lot Experiment" polegający na symfonii nie tyle samochodowych odtwarzaczy audio, co na zderzeniu tych kaset z odgłosami klaksonów we wszystkich pojazdach naraz, to nie sposób odmówić mu pionierstwa wobec quasi-orkiestrowych dokonań Mingusa, wobec idei "miejskiej muzyki" Reicha, wobec soundtracku Herrmanna do Taksówkarza i wreszcie (akcent patriotyczny) wobec najintensywniejszych fragmentów The Eccentric ekipy Alex Band.
highlight
(2016)

This Modern World (1953)

City of Glass (1952) blanszowało czerep kłębowiskiem orkiestrowych ekscesów, gubiło słuchacza sprinterskim rajdem po górzystych zakrętach nieprzewidywalnej, motywicznej opowieści. W 1953 roku, o ile wierzyć dostępnym bazom danych, Kenton wydał aż cztery kolejne albumy ze swoim "avant-swingiem". I jednym z nich dokonał niemożliwego. A przecież wydawało się, że City of Glass to apogeum, "maksimum tego, co dzisiaj można napisać" (Zapasiewicz w Bez Znieczulenia), a dalej już tylko (czysta) ściana (dźwięku), dalej nie ma nic. Tymczasem This Modern World przeskoczyło poprzednika, omijając koralową rafę wygórowanych oczekiwań dalszej eksploracji soundowego gąszczu. Jeśli więc City of Glass drążyło aranżacyjne i dyrygenckie obsesje Kentona, to This Modern World dla odmiany kładzie lekki nacisk na kompozycję, dając pole do popisu nieskrępowanej wyobraźni Graettingerowi. Sześcioczęściowa suita (po trzy "indeksy" na stronę oryginalnego, średniej wielkości winyla, notabene jednego z najcenniejszych w mojej skromnej kolekcji) to owszem chora muzyka, ale w nieco inny sposób, niż przerażająco hałaśliwe, kakofoniczne wybuchy na City.

Szczególnie w Modern World intryguje aspekt third-streamowy: napięcie między niemal całkowitym już przepoczwarzeniem w kawał pełnokrwistej WSPÓŁCZECHY ( :O:O ), a wciąż drzemiącym gdzieś z tyłu głowy pierwiastkiem big bandowym w wykonaniu czterdziestoosobowego ansamblu Innovations, złożonego z najwyższego kalibru instrumentalistów. Ktoś prychnie, że Gershwin też łączył jazz z klasyką, tyle że przy Modern World – przy całym szacunku, a nawet ślepym moim zapatrzeniu w George'a – Rhapsody In Blue brzmi jak Backstreet Boys. Chwilami Graettinger jest tu realnym kontynuatorem Three Places in New England, idzie ramię w ramię z – ba, nawet o parę kroków przed – Gruppen czy Trenem ofiarom Hiroshimy. Niespełna trzydziestoletni wówczas twórca tłumaczył: "nie słyszę muzyki jako pojedynczych melodii czy harmonii, a jako abstrakcyjne kształty w bezustannym ruchu – materialne byty płynące w czasie". Dlatego pracował w nietypowy sposób, np. używając do notacji kolorowych wykresów, których namiastka została odwzorowana na okładce albumu.

Choć tytuły ("A Horn", "A Cello", "A Trumpet" etc. – wyczuwam wpływ rykoszetem na Fridge circa Happiness) są skrajnie apolityczne, to atonalna, intensywna, dramatyczna zawartość longplaya była osobistym komentarzem Boba do równie przerażającego, co fascynującego miejsca, do którego doszedł świat i wedle słów wydawcy "rzuca wyzwanie słuchaczowi w ten sam sposób, co dynamiczna epoka, w której żyjemy". Biorąc pod uwagę aktualność nastroju This Modern World w niestabilnej militarnie/technologicznie erze 2017, aż strach pomyśleć, co facet tworzyłby dziś. Może nic, może by zwariował. A jak się to potoczyło? Robert Frederick próbował jeszcze przeskoczyć do pociągu zwanego oficjalnie koncertowym "modern classical", ale przedwcześnie zapłacił śmiercią za hulaszczy, imprezowy tryb życia ("on się nim nie chwalił, on się nim cieszył" – Roman Rogowiecki o homoseksualizmie Freddiego Mercury'ego). I to już był naprawdę koniec, w sensie przesuwania barier w ramach partyturowego eksperymentu najbardziej niezwykłego, niedocenionego tandemu połowy XX wieku w jakikolwiek sposób powiązanego z idiomem muzyki rozrywkowej.
highlight
(2016)