STEELY DAN

 

Countdown to Ecstasy

To pierwszy longplay tej kapeli, którego posłuchałem w całości. Pamiętam jak dziś, było to... ("na zjeździe polskiej spółdzielczości..." – nie mogę od tego uciec) ...w dniu, gdy wieczorem jechaliśmy z kolegą z zespołu na nagranie jakiegoś programu w telewizji. Po wysłuchaniu Countdown uciąłem sobie DRZEMKĘ, po czym wsiadłem do auta i zapuściłem PŁYTKIE ponownie. Specyfikę grupy kojarzyłem już "na radar", więc spodziewałem się odpowiednio dziadowskiego "południowego rocka" i panowie naturalnie sprostali oczekiwaniom. Najbardziej zachwyciło mnie jednak nie to, że poza samym "dziadostwem" znalazłem tam wiele innych, zupełnie "nie-dziadowskich", ekscytujących zagrywek. Otóż nie – najbardziej zachwyciło mnie to, że samo to "dziadostwo" było podejrzanie rześkie, barwne i muzykalne.

Już jak wjechała BORYSADWA <palacz>, to uśmiechnąłem się pod nosem, że jak na reprezentanta blues-rockowej SIERMIĘGI, to akordy pod "Can you show me the shine of your Japan" są mocno sophisti i to właśnie imponuje w takim ANTURAŻU. A im dalej w las, tym lepiej. Na tle wielu epokowych mgnień (refren "Razor Boy", parafraza "Lady Madonny" w "Your Gold Teeth", "voulez voulez voulez vous" w "Pearl of the Quarter"...) zwłaszcza TRZEPNĘŁY mnie dwa SONGI. Wpierw "The Boston Rag" gdzie refren łączy gwałt z czułością (niesamowita zdolność syntezy) i projektuje rzeczy typu Insignificance kolegi O'Rourke'a (czyli DZIADY CZĘŚĆ TRZECIA Z BRODĄ, ale... COOL). A na koniec "King of the World", z kolei track FUNDACYJNY dla Sea & Cake circa Oui czy One Bedroom, zwieńczony tak MIODNYM popisem syntezatora, że GACIE SPADAJĄ. I tak właśnie, kochane dzieci, zostałem fanem Steely Dan.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=lXE_Q5ZtB18 (evocative moment: od 0:01 – przytłaczająca relacja basu z gitarą i natychmiastowa myśl: "co to, jakiś band z kręgu Canterbury?")
(2018)

Pretzel Logic

Ach, ta płyta na której przestali zaledwie składać hołd Beatlesom za pomocą zaszytych tu i ówdzie parafaz, a po prostu postanowili wrócić do "dżobowego" formatu Tin Pan Alley sprzed założenia kapeli i grać zgrabne post-mccartneyowskie (lub proto-Skylarkingowe – patrzę na ciebie, "Through With Buzz") półtora-, dwu- i trzyminutówki. Jasne, nadal eksponują background jazzowy (coverują Ellingtona, cytują Parkera i Horace'a Silvera), ale już KOMPONENT południowo-bluesowy zostaje relatywnie wyciszony. A gdy się pojawia, to po chwili uśpienia czujności panowie kontrastują go kalejdoskopowym BRYDŻEM wynajdującym Ryana Powera w "Parker's Band" (od 1:32) lub potrafią w tytułowym przypierdolić refrenem o tak perfekcyjnie zharmonizowanych chórkach, że KAPCIE SPADAJĄ. Taki to właśnie był duet – ironiczny nie tylko w tekstach, ale i muzycznych gestach. Czemu dziś nikogo nie stać na takie harce? Cóż... These days are gone forever... Over a long time ago. Oh yeah.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=oXY_DNVFWVY (evocative moment: refren)
(2018)

Katy Lied

To jest nie tylko – jak chcieliby biografowie – album "przejściowy" (w dobrym rozumieniu etykietki) między post-hippisowskim dziadostwem, a wyluzowanym, "zamiennym" fusion, które zdefiniowało brzmienie grupy na resztę kariery. To również CEZURA płynnego przepoczwarzenia z bandu dającego się jeszcze na siłę traktować jakośtam dosłownie, bezpośrednio i naiwnie, do gorzkiej, zjadliwej, nihilistycznej machiny, której trollerski, zakamuflowany MESYDŻ kompletnie rozminął się z częstotliwościami odbioru ich wujkowo-południowego targetu. Przypuszczalnie nie było nigdy wcześniej artystów, którzy przy całym zamiłowaniu do wypolerowanych na gładziutką taflę lodu miksów i przy obsesji na punkcie kunsztownych harmonii wciąż traktowaliby te narzędzia w sposób manipulatorski, cyniczny, z toksyczną wręcz mieszanką zachwytu z odrazą. Ten szczególik umknął większości około-punkowych konsumentów i publicystów – w rezultacie w takim głębszym sensie Dan na dobrą sprawę nadal pozostali bezprecedensowym fenoMEMEM w internecie dla wtajemniczonych. Od tytułowej gry słów począwszy, przez otwarcie zboczone aluzje w tekstach, aż po samobójcze ustawienie przynajmniej teoretycznie największego KASZTANA w dyskografii na jedynce (nie było wtedy streamingu, drogie dzieci), tandem mruga do słuchaczy tak mocno, że "powieki mają już chyba niczym Schwarzenegger bicepsy" (klasyk). I gdzieś między triumfalnymi modulacjami na refren w "Bad Sneakers", gonitwami kanonów w "Rose Darling" i metrycznymi żonglerkami w "Your Gold Teeth II" wisi sobie niepozorny bluesior "Chain Lightning", w istocie zapowiadający już "laidback groove" WYTRAWNYCH solówek Fagena.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=w58E2S315a4 (evocative moment: "...really just a shadow of the man" – zawsze wywołujące dreszcze przełamanie na chorusie)

The Royal Scam

Nieco niezręcznie mi tutaj kwestionować jakość tak smakowitej płytki, ale szczerze przyznam, że z najbardziej klasycznego etapu działalności grupy akurat tracklista piątego LP "dla moich pieniędzy" zawiera po prostu najmniej spektakularnych GESTÓW, którymi mógłbym nasycić spragnione czystego absolutu uszy. Przytomną inkorporację coraz "wszechobecniejszych" wówczas elementów funku i disco zaliczam na plus, podobnież gęstą jak nigdy przedtem fakturę nienagannych w swych platońskich proporcjach miksów. Acz abstrahując od sampla z "Champion" Kanyego i pięknej zrzynki z "tak bardzo się starałem, a ty teraz nie chcesz mnie" w openerze "Kid Charlemagne" oraz tej chorej sekwencji jedenastu akordów kończących refren "The Caves of Altamira" ( :O ), to wskazałbym tu tylko dwie szczególnie PAMIĘTLIWE chwile – potężny refren "I'm a bookkeeper's son..." z gitarową puentą za każdym razem od innej nutki (ciarki) + tytułowy closer, w którym wszyscy jarają się podniosłym chorusem, ale zwróćcie uwagę na bezceremonialny ROZKURW zwrotek. Zwróćcie, zwróćcie.
(2018)

Aja

Tu sprawa jest prosta – AZJA to najmisterniej wyumuskane, wypolerowane, wycyzelowane dzieło DONKA i ŁOLKA. Takie ich Dark Side – apolliński typ piękna, artystotelesowskie wyważenie, złoty podział, boska proporcja. Kontrola nad każdą milisekundą, każdym HERCEM, każdym DECYBELEM. I płachta na byka dla stereotypowego "hejtera Porcys i okolic" – bo może i ładne rzemiosło, ale czy to już sztuka? O ile w przypadku równie audiofilskich Gaucho i comebackowego Two Against malkontenci słusznie kombinują, że ten cały "perfekcjonizm za konsoletą" wyssał z duetu resztki życia i pozostawił raptem "ksero luksusowego marazmu" (btw fascynujące na własnych prawach, z innych powodów) w stylu ERSATZ FUSION rodem z festiwalu Montreux, to na AZJI czuć jeszcze krew w żyłach, pełne oddechy i aktywne komórki. Spora w tym zasługa doborowej drużyny sidemenów – choćby to co grają na garach Purdie czy Gadd, solówka Shortera w tytułowym (bliżej prog-rocka nie byli nigdy), jakiś powtarzany miliard razy chórek McDonalda w "Peg"... Wykonawczo poziom Ligi Mistrzów – jest FACH w ręku, a i przemyka również mityczny "art". Bo kiedy DONEK mędzi coś o tym, że zagra na SAKSIE co mu się zachce, popije szkocką i zginie za kółkiem, to nieśmiało mi to konweniuje z Brocka "working on drinking, working on driving, working on leaving the living".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=YhQ5Dg6gdEw (evocative moment: no mówię, refrenik)
(2018)

Gaucho (1980)

"6:05, outside the stadium
Special delivery for Hoops McCann"

40 lat kończy dziś ostatni album Steely Dan sprzed długiego HIATUSU. Fani grupy doskonale wiedzą coś, co początkującym może trochę umknąć przy pierwszym zetknięciu z tym kacowym klasykiem. Nie chodzi zaledwie o to, że w ramach znieczulonego do ekstremum, nieskazitelnego fusion panowie bezceremonialnie sprowadzili tu pierwiastki białego funku, post-disco czy nawet reggae do wspólnego mianownika "yacht popu", a proporcje zarejestrowanego materiału do wykorzystanych nagrań to pewnie 100:1 jak w jakimś ekranizowanym pół roku wcześniej Shining. Nie chodzi też tylko o to, że poetycka pustka LYRIKÓW groteskowo opiewających kirschwasser, "mistyczną kulę prosto z Lhasy" czy "srebrną czarę" często przekracza dopuszczalne granice cynizmu. Chodzi o to, że te dwie strategie koegzystują, są ściśle uwiązane i wzajemnie stymulują swój impakt. To bowiem ten rzadki przypadek kiedy teksty nie tylko są warsztatowo "dobre" i literacko "ważne" (doh) – one stanowią absolutnie esencjonalny składnik nietykalnego kunsztu muzycznego duetu.

Bohaterowie tych historyjek – zdegenerowane moralnie przegrywy z bogatych sfer – nie umieją znaleźć w przepychu niczego poza ulotną namiastką chwilowej przyjemności, co jedynie potęguje w nich dojmującą TRWOGĘ egzystencji i emocjonalne odrętwienie spod znaku "nie czuję nic". I tak to właśnie brzmi – zupełnie wyzuci z jakichkolwiek pozostałości frajdy czy ekscytacji Donald i Walter dyrygują plejadą wyśmienitych sesyjniaków i z pomocą obdarzonych "słuchem nietoperza" realizatora i producenta kreują perfekcyjny soundtrack "wydrążonych ludzi", resztki energii odnajdujących wyłącznie w używkach. Słusznie prawią mędrcy, że w gruncie rzeczy to rodzaj proto-lynchowskiej operacji, gdzie pod gładką powłoką komfortu i sztucznych uśmiechów czai się mroczne podbrzusze perwersji. Ten zabieg estetyczny (sound vs przekaz) jest celowy i dlatego przy głębszej identyfikacji dotkliwy do punktu, w którym dwa niepozorne wersy zaśpiewane przez Fagena potrafią doprowadzić co wrażliwszego odbiorcę do dreszczy (polecam kiedyś przestudiować całą tracklistę linijka po linijce, akord po akordzie – być może nie będzie co zbierać).

OK, na TAN też znajdziemy podobne motywiki, ale to było 20 lat później, więc postaci już starsze i można im więcej wybaczyć, a nawet machnąć ręką (w duchu przymykania oczu na geriatryczne rozrywki typu obczajanie ukradkiem ponętnych ciał młodych dziewcząt). Gaucho natomiast to wyblakłe świadectwo luksusowego zepsucia – przerażające, odpychające, ale i fascynujące. A sprawa "The Second Arrangement"? Chyba dobrze, że ślady do tego skądinąd wspaniałego utworu zostały – ku rozpaczy tandemu – omyłkowo skasowane przez studyjnego asystenta. Dlaczego? Ponieważ w "The Second Arrangement" jest to, czego na całym Gaucho próżno szukać – odrobina zwykłej ludzkiej nadziei.
(2020)

"Time Out of Mind"
Lata mijają, a wciąż nie mogę tego słuchać, autentycznie. Horrendum jakieś, z cyklu "heavy mental". Nieuchwytny "nihilizm stosowany", ewentualnie do uchwycenia statusami "Friedrice'a Nietzschego" na Twitterze. Powiem to raz i nie będę więcej powtarzał, zapomnijmy o tym. Przy tym utworze cały etos "ostrego ćpania" w muzyce – Swinging 60s, stadionowe dinozaury, punki w brudnych piwnicach, Madchester, grunge, EDM, cokolwiek zechcecie – wydaje mi się dziecinny i naciągany. Ponieważ wszędzie tam efektem jest jakiś muzyczny "trip" – pozytywny lub negatywny, ale jednak wskazujący na zmianę świadomości. Nie ma żadnego muzycznego "tripu" do przeanalizowania w "Time Out of Mind". Zapewne dlatego zgodnie z teorią Johna Darnielle'a 95% fanów Steely Dan nie wiedziało i nadal nie wie, o czym są te teksty. Fagen zrównuje Cud w Kanie Galilejskiej ze strzykawką heroinisty, ale nic w warstwie dźwiękowej nie sugeruje żadnego zniekształcenia, zdeformowania, wykrzywienia rzeczywistości. I kiedy po drugim refrenie panowie docierają do instrumentalnego mostka, tradycyjnie w przypadku tego bandu "puentującego" narrację słowną – brzmi to dokładnie jak "It's the light in my eyes / It's perfection and grace / It's the smile on my face". Stan docelowy, "tak trzeba żyć". Nie mogę tego słuchać.
(2019)

Two Against Nature (2000)

Mógłbym dwoić i troić się aby przybliżyć nieokiełznaną specyfikę atmosfery tekstów Donalda Fagena z tej płyty, ale świętej pamięci poeta zrobi to za mnie lepiej. Oto Czesław Miłosz z wiersza recytowanego w tym roku na festiwalu Sacrum Profanum: "Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone / Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach / Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno / Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości / Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni". Gdyby siedział we mnie recenzent hip-hopu, to zagaiłbym teraz od nowego akapitu: "natomiast muzycznie...". Ale nie, muzyka i słowa są na mojej ulubionej płycie jednego z moich ukochanych bandów nierozłączne, wiecznie splątane i współzależne. Fagen posługuje się swoimi nadludzkimi zdolnościami do układania wyrafinowanego, lirycznego jazz-rocka w celu opowiedzenia historii, a nie popisu formalnego. Mini-koncert klasyczny w stroju łagodnej ballady "Almost Gothic", startujący niczym późne Stereolab utwór tytułowy, mroźne future-fusion "Negative Girl", singlowe "Cousin Dupree" i właściwie wszystkie pozostałe indeksy tutaj to majstersztyki zbyt perfekcyjne żebym ja maluczki próbował je zdekodować, więc daruję sobie.
(T-Mobile Music, 2011)

* * *

Dziś w kręgach anglosaskich melomanów-internautów sensację wzbudziło pięć opublikowanych na Pitchforku recenzji płyt Steely Dan. Wielka podjarka, analizowanie ratingów, cytowanie fragmentów, towarzystwo wzajemnej adoracji szczytujące w myśl zasady "podsumujmy że nic się nie wydarzyło – musimy to koniecznie omówić". Cóż, po pierwsze brawa za timing, a po drugie te artykuły to dla fanów straszne nudziarstwo – jakieś opowiadanie po raz ENTY tych samych KOMUNAŁÓW – że duet mizantropów, cyników, perfekcjonistów i jazzowych afficionados, bla bla bla. Rozumiem, że dla "czystego sumienia" to wrzucili, ziew.

Tymczasem "moim zdaniem, według mnie" najwspanialsza recka Steely Dan na tym portalu do wczoraj wisiała tam samotnie od prawie 20 lat. Wprawdzie nie zgadzam się z wartościowaniem (to moja ulubiona płyta tej grupy 💚 ), ale pisarsko, na każdym właściwie szczeblu, są to rejony nieosiągalne dla nikogo z obecnego staffu. Parafrazując autora: writing about music is more than craft and technique. Jeszcze przydałoby się coś z pakietu: charyzma, błyskotliwość, hooki, humor i własny rytm. Miarą wybitności krytyka jest sytuacja, w której ocena przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo czerpiesz taką frajdę z czytania.
(listopad 2019)

* * *

jeszcze coś w ramach hołdu dla zmarłego przed tygodniem Waltera Beckera. siedem lat temu kolega Ambrocore zaprosił kolegę Legendarny Afrojax i mnie do udziału w dwugodzinnym programie z cyklu "Maxisingiel" na antenie Akademickiego Radia Kampus. w całości poświęciliśmy to spotkanie grupie Steely Dan. każdy przedstawił sześć swoich ulubionych nagrań tej fenomenalnej formacji, a przy okazji opowiedzieliśmy trochę o jej specyfice w kontekście historycznym.
(2017)

* * *

w tym miesiącu mija 45 lat od debiutu grupy Fagena i Beckera, który na tle ich dyskografii wydaje się dziś lekko niedopieczony (choćby dlatego, że lead vocale śpiewał wynajęty SAJDMEN, a piosenki jeszcze "nie fruwały" tak majestatycznie jak później). a jednak gdy układałem ten okolicznościowy TOP, to uwzględnienie większości nagrań z Can't Buy a Thrill wydało mi się podejrzanie niezbędne. o muzyczno-literackiej specyfice projektu powiedziano już chyba wystarczająco dużo – ja swoje trzy grosze dorzuciłem w wersji audio (patrz wyżej). a co do samej plejki, to oczywiście zabawa dla zabawy – bo niemal wszystkie te płyty (poza ostatnią) należy obowiązkowo poznać. aha, wprawdzie tych rzeczy nie ma na Spoti, ale RADZIŁBYM pamiętać o zagubionych skarbach z okresu Gaucho oraz o singlu "Dallas" z 1972 (a zwłaszcza o jego stronie B).

i moje dwie dyszki ulubionych tracków:

1. Time Out of Mind
2. Almost Gothic
3. Aja
4. Pretzel Logic
5. Don't Take Me Alive
6. The Boston Rag
7. Negative Girl
8. The Second Arrangement
9. Doctor Wu
10. Glamour Profession

11. Sail the Waterway
12. Deacon Blues
13. King of the World
14. Hey Nineteen
15. Gaslighting Abbie
16. Josie
17. What a Shame About Me
18. Any Major Dude Will Tell You
19. Your Gold Teeth II
20. Cousin Dupree
(2017)