STEREOLAB


#25
TIM GANE
podziwiam Laetitię Sadier, której wokal francuskiej księżniczki i zajadle marksistowskie teksty stanowią kluczowe elementy estetyki Stereolab. zresztą jej ostatnią solówkę miałem wysoko na liście ubiegłego roku, więc potwierdzam, że indywidualnie też potrafi zdziałać dużo. fani jednak wiedzą z wielu źródeł, że głównym konstruktorem muzycznych poczynań zespołu był Tim. jego erudycja i odwaga w łączeniu pozornie odległych wpływów w spójny dźwiękowy komunikat zaprocentowały typowo "encyklopedycznym" i post-modernistycznym podejściem do piosenkowej materii. z początku ta metoda nie przynosiła fajerwerków, bo po prostu nie wynikało to z samych założeń. kiedyś na zajęciach kilka osób z naszej grupy zapytało profesora Hołówkę, dlaczego w programie ćwiczeń z XX wieku nie ma Sartre'a. profesor odparł: "Sartre owszem fajny, ale nie bardzo widzę tu miejsce na filozofowanie". podobnie z pierwszym okresem działalności 'Lab - uważam go za "fajny", ale w uporczywym imitowaniu topornych repetycji spod znaku VU albo Neu! niejako z zasady nie było miejsca na wyrafinowany songwriting. jednak od kiedy Gane i Sadier zachłysnęli się między innymi brazylianą, Gainsbourgiem czy barokowym popem, dość logicznie i konsekwentnie ich "hołd totalny" nabrał rumieńców również w sferze kompozycyjnej.

trzy aspekty strategii twórczej Gane'a zawsze mnie szczególnie rozbrajały. po pierwsze: stężenie septym. pewien znany polski jazzman, wykładowca z Bednarskiej, oświadczył kiedyś uczniom bezceremonialnie: "septymy to dupa i cycki - czyli to co lubimy najbardziej". w kwitach jazzowych raczej nie dopisuje się siódemek, bo to dla wszystkich oczywiste. Gane wyszedł z założenia, że zamiast czekać na te "seksowne momenty" w piosenkach, będzie układał piosenki składające się właściwie z SAMYCH septym. po drugie: szukanie następstw akordowych, które nie zostały jeszcze wyeksploatowane. Mark Prindle nabijał się z późnego Stereolab, że ostatni raz słyszał tak niestrawne zmiany akordów, kiedy kot skakał po gitarze, czy coś w tym guście. Prindle niewiele wie o teorii muzyki i nie jest uwrażliwiony na współbrzmienia, ale przynajmniej zdołał zauważyć (i przez to udowodnić) oryginalność takich rozwiązań. wreszcie po trzecie - identyczna obsesja na punkcie wymyślnych podziałów rytmicznych. opisane powyżej "kompozycyjne porno" w kontekście tego rankingu budzi tylko jedną wątpliwość - czy wystarczająco dużo tu "klasycznie rozumianej" piosenkowości? słuchając rzeczy od "Cobra and Phases" wzwyż łatwo uznać Gane'a bardziej za minimalistycznego kompozytora, który dla intelektualnej prowokacji skrzyżował Bacharacha z Philipem Glassem, niż za rasowego songwritera z krwi i kości.

* * *

Peng! (1992)

✂ "Super Falling Star", "Orgiastic"

Space Age Bachelor Pad Music (1993)

✂ "Space Age Bachelor Pad Music (mellow)", "Ronco Symphony"

Transient Random-Noise Bursts with Announcements (1993)

✂ "Pack Yr Romantic Mind", "I'm Going Out of My Way", "Crest"

Mars Audiac Quintet (1994)

✂ "Des Etoiles Electroniques", "Ping Pong", "International Colouring Contest"

Music for the Amorphous Body Study Center (1995)

Precyzyjnie to tu się zaczął "cały ten lounge" ✂ "Pop Quiz", "The Extension Trip"

Emperor Tomato Ketchup (1996)

I oto przed wami kolejna z tych genialnych płyt, które od pierwszego przesłuchania pozostają w waszych sercach na zawsze. Kolejne z tych dzieł, których nowatorstwo odkrywa się latami, a i tak przez większość nie jest zrozumiane. Kolejny rozdział długiej opowieści o przełomach w muzyce popularnej. Jeden z najnowszych i zarazem najciekawszych rozdziałów.

Zaryzykuję tu pewną tezę, jeśli pozwolicie. Tezę, a jakże, kontrowersyjną. Otóż powiem to wprost: Emperor Tomato Ketchup to w pewnym sensie Remain In Light lat dziewięćdziesiątych. Oczywiście, każdy ma prawo do własnych skojarzeń. Nie mówię tu wszak o żadnej kopii, czy naśladownictwie. Muzyka to przecież inna, inne środki wyrazu. Chciałbym tylko zauważyć, zachowując rzecz jasna proporcje, pewną paralelę. Podobnie jak dzieło Nowojorczyków, Emperor jest albumem przekształcającym tradycje różnych, w tym geograficznie odległych kultur dźwiękowych i łączącym je w jeden, doskonały, hipnotyzujący kształt. Właśnie ta nieodparcie bijąca świadomość własnych poczynań, ten swoisty intelektualizm jest tutaj wspólnym mianownikiem. W tym świetle jest Emperor jakby esejem na temat metodologii współczesnej muzyki. Stąd całe porównanie.

Dowodem na jego słuszność jest już nagranie otwierające płytę, a więc "Metronomic Underground". Może ono być z powodzeniem odpowiednikiem "Born Under Punches". Transowy, nieco pocięty beat jest ołówkowym szkicem, na który malarz dopiero nakłada kolejne farby. Bas, dwa rodzaje organów, onomatopeiczny głos, skreczująca w tle gitarka, nareszcie śpiew, zaraz skontrastowany drugą linią wokalną. Powstała w ten sposób struktura harmoniczna jest swobodnie rozwijana przez leniwe dźwięki wibrafonu, ryki gitary i całą masę innych galaretowatych efektów. Jest to majstersztyk, który kładzie słuchacza na ziemię i nie pozwala mu wstać. Ta polifonia, ten klimat. I jeszcze kwestia śpiewających pań. Laetitia Sadier i Mary Hansen brzmią obie, uwierzcie mi, jak uczennice szkoły średniej dla dziewcząt. Sadier francuskiej, Hansen angielskiej. Ma to swój niepowtarzalny urok.

A to dopiero pierwszy z trzynastu utworów. Mógłbym delektować się każdym, bo każdy jest idealnie dopracowany, każdy przynosi perfekcyjnie zinstrumentowane kombinacje w obrębie harmonii i wielogłosowe żeńskie partie wokalne. Wymienię więc tylko same perły, które nie pozwalają mi spokojnie zasnąć, gdy je sobie wieczorem przypomnę. "Cybele's Reverie" z porażającym refrenem. "Percolator", z wokalem lśniącym srebrem. "Spark Plug" z kapitalną kaskadą akordów septymowych małych, najpiękniejszych akordów świata. Kawałek tytułowy, z niewinną melodyjką, która urasta do rangi post-rockowego hymnu. Wreszcie liryczny, rozpływający się "Slow Hazel". A kończący całość "Anonymous Collective", przypominający "The Overload", jest jeszcze jednym powodem porównań z Remain In Light.

Słuchając Emperor Tomato Ketchup zapominam o tym, co się dzieje dookoła. Ta płyta przenosi mnie w inny wymiar, w którym podstawową jednostką nie jest człowiek, zwierzę, czy roślina, ale akord. Ukłony dla Tima Gane'a, który te akordy najpierw powymyślał, a potem poukładał tylko sobie znanym sposobem. Efektem jest kosmos, zapewniam was.
(Porcys, 2001)

Nie dziwi mnie ogromne powodzenie Emperor... na tle reszty dorobku 'Lab. To ich najbardziej bezpośrednie dzieło – na takim podstawowym poziomie odbioru piosenek. Można wprawdzie wikłać się w akademickie dywagacje, że to właśnie tutaj Laetitia Sadier i Tim Gane na dobre złapali bakcyla koktajlowego lounge'u i postanowili ożenić tę nową fascynację z rejonami uprzednio już skwapliwie spenetrowanymi – jak krautrock ("Metronomic Underground" to jaskrawy hołd dla Can) lub dysonansowy rock ("OLV 26" w roli sielankowej wariacji na temat "The Velvet Underground & Nico"). Ale kluczem do zrozumienia sukcesu "Emperor..." są wykwintne konstrukcje zwrotka-refren, w których Gane rzuca na lewo i prawo septymkami jak szalony, a Sadier odkrywa w sobie retro-szansonistkę ("Cybele's Reverie", "Percolator", "Spark Plug", "Slow Fast Hazel"). Nigdy przedtem muzyka Stereolab nie miała tak słodkiego posmaku. A to był dopiero początek metamorfozy – ciąg dalszy nastąpi w następnych odcinkach.
(T-Mobile Music, 2012)

Dots and Loops (1997)

O ile na Emperor Tomato Ketchup Sadier i Gane oswajali się z lounge'em, to w przypadku Dots and Loops ta znajomość rozkwitła w najlepsze, przyprawiona dodatkowo namiętnym romansem z elektronicznymi efektami specjalnymi, za które przeważnie odpowiadają goszczący tu Jan St. Werner i Andi Toma z Mouse on Mars. Ale nawet jeśli 'Lab są na Dots... zespołem stricte lounge'owym, to ich lounge jest jak żaden inny w Układzie Słonecznym – filozoficzny w przekazie, barokowy w warstwie kompozycyjno-aranżacyjnej i minimalistyczny duchem. Są wreszcie te wszystkie gierki słowno-dźwiękowe... W otwierającym album "Brakhage" Laetitia śpiewa "We need so damn many things / To keep our stupid lives going", a na drugim planie wtóruje jej świętej pamięci Mary Hansen, która głosem niewinnej dziewczynki recytuje dziecinną wyliczankę: "We need so damn, we need so damn many things / To keep our stupid, keep our stupid lives going / To keep our lives, to keep our lives, many things", jakby niedbale podkreślając trywialność ludzkiego losu. Klimat croissantów i kawy w nadmorskiej francuskiej kafejce połowy lat 60. bije od "Miss Modular". Akcentacje w "The Flower Called Nowhere" przywodzą mi na myśl czołówkę nieśmiertelnej trójkowej audycji "Powtórka z rozrywki". "Diagonals" otwarcie kokietuje reichowskimi marimbami i progresywną metryką. "Parsec" płynie na drum'n'bassowym bicie. Pod względem świadomości twórczej, Dots... to atrakcyjniejsza, młodsza siostrzyczka kujonki w okularach Millions Now Living Will Never Die Tortoise. A jeśli lounge, to głównie dlatego, że ta muzyka "sama się słucha". Polecane letnią nocą, z widokiem na gwiazdy.
(T-Mobile Music, 2012)

"Brakhage"
Wczoraj Michał informował o zapowiadanej edycji nowej EP-ki Stereolab. Emocje wokół jej premiery nie wiążą się tylko z faktem powstania pierwszego od ponad dwóch lat materiału firmowanego nazwą grupy, bo minialbumów na swoim koncie miała ona wiele. (Choć wcale nie zgadzam się z opinią, że "najlepszymi krążkami Stereolab były zawsze EP-ki".) Albowiem szokiem jest sama decyzja członków zespołu o kontynuacji działalności. Śmiertelne potrącenie przez ciężarówkę rowerzystki Mary Hansen dla wielu, w tym i mojej skromnej osoby, równało się końcowi projektu. Takie tragedie wywołują zwykle w artystach trwałą traumę. Sadier, Gane i przyjaciele postanowili ją przezwycięzyć; czy słusznie, dowiemy się za miesiąc.

Tymczasem zeszłej nocy zapuściłem do snu klasykę, w formie zaostrzenia apetytu przed niewiadomą. Jeśli Emperor Tomato Ketchup jest najbardziej kręcącą, w sensie groove'u, płytą Stereolab, to Dots & Loops jest najsłodszą i najlepiej relaksującą. Ze święcą szukać małej rysy na nieskazitelnej sekwencji dziesięciu tracków, ale wszystko zaczyna się od futuro-retro-lounge'u "Brakhage", kawałka dyskusyjnie wśród openerów dekady. Wieczorny nastrój nadmorskiej francuskiej kawiarni z 1964 roku przesłania jeden z najgenialniejszych tekstów Laetitii, o detalicznej klarowności wyrazu. "We need so damn / Many things / To keep our stupid / Lives going". Jak na zasypianie o drugiej w nocy to dość dołujące. W moich marzeniach widziałbym rozmowę z Laetitią o socjologii kultury, istocie czasu i eschatologii. Bezlitosną.
(Porcys, 2003)

Cobra and Phases Group Play Voltage in the Milky Night (1999)

Z początku nieco przeze mnie lekceważone i zaniedbywane, Cobra and Phases... to arcydzieło, do którego dojrzewałem przez wiele lat. Nagle coś kliknęło, coś drgnęło, skumałem jego geniusz. Co wcale nie znaczy, że umiem ten geniusz nazwać po imieniu czy precyzyjnie zdefiniować. Długo szukałem odpowiedniej metafory i zadowolony z wyniku poszukiwań nie jestem. Przyszło mi jednak do głowy coś z talii kulinarnej. Mianowicie, jeśli wyobrazimy sobie chłodną i beznamiętną muzykę akademicką jako worek włoszczyzny, to Cobra and Phases jest ciepłym kremem warzywnym powstałym po przetarciu i zagotowaniu warzyw. Na surowym selerze można sobie połamać zęby, ale przetartą zupkę podaje się niemowlakom. I teraz pada kluczowe pytanie – czy surowa włoszczyzna i zagotowana przetarta zupka to to samo? Przecież pod wpływem obróbki termicznej materia zmienia konsystencję i gdzieś gubią się witaminy. Oto i odwieczny spór dietetyków – czy lepiej jeść warzywa surowe (gorzej dla żołądka, ale zyskujemy witaminy), czy gotowane (lepiej dla żołądka, ale tracimy witaminy)? To również spór na gruncie estetyki muzycznej – czy lepiej słuchać bezkompromisowej awangardy (rozwijamy się intelektualnie, ale słuchanie to czasem męki), czy easy-listening (intelektualnie stoimy w miejscu, ale przyjemność ogromna)? Na Cobra and Phases Stereolab (a także aranżujący smyki i produkujący John McEntire i Jim O'Rourke) igrają z tym dylematem i najwyraźniej postulują, że niezależnie od formy i procesów fizycznych, treść pozostaje treścią. Albo... i nie. Dlatego teorie, które Krzesimir Dębski mógłby objaśniać na wykładach z kompozycji, ubrano tu w mundurek bubblegumowy. To oczywiście hiper-intelektualny koncept i domyślam się, że zajawka głównie dla ludzi opętanych anomaliami harmonicznymi w obrębie popowych struktur. Cóż jednak poradzę, skoro do nich należę. Sam pomysł na epicką krzyżówkę Burta Bacharacha ze Steve'em Reichem w sosie popartowym wymiata, a do tego jeszcze to niedoścignione żonglowanie tandetą – sprawdźcie cytaty z ABBY tu i z The Smiths tu (oba oczywiście poddane błyskotliwej reharmonizacji).
(T-Mobile Music, 2012)

"Infinity Girl"
Od 2:05 Sadier, Hansen, Gane, O'Hagan, McEntire, O'Rourke i spółka rozkładają ręce w bossowskim geście "see what I mean?! see what I mean you motherfucking crybabies?!" po minucie bezlitosnego okładania słuchacza seriami aptekarsko precyzyjnych plecionek wokalno-instrumentalnych
(2019)

The First of the Microbe Hunters (2000)

W oficjalnym digitalu wciąż brak tej najwyraźniej dedykowanej Antoniemu van Leeuwenhoekowi płyty, a jak szczątki gdzieś się błąkają po YouTube, to pod błędnymi tytułami. Szalikowcy słuchają z CD, ale szkoda że "młodzi adepci" mają utrudniony dostęp do tego wybornego retro-futuro-analog wonderland, z którego – podejrzewam – dumny byłby też Paul de Kruif, autor kultowych Łowców mikrobów. Przed laty deklarowałem, że błogi art-lounge w drugiej połówce "Nomus et Phusis" spokojnie nadawałby się na substance'owy hymn. I podtrzymuję – ten fragment (w zamieszczonym nagraniu od 2:12) sprowadza do wspólnego mianownika wiele z moich muzycznych obsesji.
✂ "Outer Bongolia", "Nomus et Phusis", "Household Names"
(2020)

Sound-Dust (2001)

Czy marksizm może ewoluować? Chyba nie, z tego co się orientuję. A już na pewno nie we współczesnej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Natomiast styl Stereolab? Okazuje się, że może, choć niektórzy w to nie wierzyli. Zaczyna "Black Ants In Sound-Dust", coś jak wprawka wokalno-instrumentalna o awangardowym, minimalistycznym posmaku. Intrygujący, dwuminutowy wstęp. Potem "Space Moth" składający się z dwóch części. Pierwsza to barokowa kantylena na dzwonki, dęciaki i głos. Druga, napędzana tajemniczym, jednostajnym basem i dynamicznymi bębnami, przynosi upragniony, francuski głos Laetitii Sadier. Jest flet, gitara, podniosłe wstawki saksofonu. A pod koniec przeradza się to wszystko w brazylijski karnawał.

Jedno z najwspanialszych nagrań singlowych roku, "Captain Easychord". Znów dwuczęściowe. I jeśli pierwsza jest po prostu udaną próbą budowy chwytliwej, jazzującej piosenki na bazie agresywnego, motorycznego motywu fortepianu, z Sadier nucącą wyzywające "Let live what must live / Die what must die", to druga ma już wszelkie znamiona ślicznej, błyszczącej perełki. Przepiękny temat wiodący rozwija się tak, jak można sobie tylko wyobrazić. Wyrafinowane kontrapunkty przelatują w słuchawkach, gdy anielski śpiew Laetitii oznajmia: "There are two sides to one same thing". Ciarki na plecach w tę i z powrotem gwarantowane. Do tego mnie się to jeszcze z czymś kojarzy, więc...

A wracając do marksizmu: jest wciąż obecny. Teksty są wciąż swobodnie publicystyczne, a raczej filozoficzne i socjologiczne. Podane w beznamiętny sposób przez panie Sadier i Hansen robią duże wrażenie. Uwaga, oto przykład. "A military regime / In democratic disguise / That lies in all impunity / That takes apart / What it took people years to build". Nieźle, co? Taka próbka tej radosnej twórczości (z "Gus The Mynah Bird"). Ciekawe co by powiedział sam Marks, gdyby usłyszał te słowa w interpretacji wokalistek Stereolab? A może się przewraca w grobie? A może nie?

Od strony aranżacyjnej jak zwykle bogato i różnorodnie. Same kompozycje mienią się chwytliwymi motywami, a na przestrzeni minuty mogą się tu diametralnie zmienić nastroje: od sympatycznej melodyjki do eksperymentalnych progresji, jak w "The Black Arts". Tim Gane mówi, że Stereolab robią muzykę pop. Ale jest w tym sporo kokieterii. Bo przecież jest to muzyka pop dla tych, którzy uważnie wsłuchiwali się w muzykę współczesną, w Cage'a i innych tam minimalistów. Mimo tego, przy odrobinie wyobraźni wszystko można załapać, serio: świetny "Hallucinex" (z pięknym śpiewem obu pań i efektami specjalnymi, na przykład przy słowach "boom" i "bang" słyszymy wybuchy), sielskie "Naught More Terrific Than Man", czy finalne, zrezygnowane "Les Bons Bons Des Raisons". Jak na Stereolab przystało, równy album im wyszedł.
(Porcys, 2001)

Instant 0 in the Universe (2003)

Joy Division po śmierci Iana Curtisa zmienili nazwę na New Order. Odejście Timmy’ego Taylora natychmiast zakończyło księgę pod tytułem Brainiac: John Schmersal odważył się podtrzymywać działalność poprzez projekt Enon. Duch Cobaina w oczywisty sposób zdeterminował losy Grohla i Novoselica, a kiedy zdarzyło im się zagrać razem, przybierali imię Foo Fighters. Ale są to prawdopodobnie przykłady ekstremalne. W końcu nie można zabierać muzykom prawa do kontynuowania kariery.

Kłóciłbym się, że tak na dobrą sprawę fenomen Stereolab po dziś dzień nie został do końca zrozumiany. Istnieje pewien rodzaj zawodu, rozczarowania, gdy przypadkowemu słuchaczowi kojarzą się te piosenki z lekkim, łatwym i przyjemnym graniem i szufladkuje je "easy-listening". To ignorancja i bezczelność, albo zwyczajny brak wiedzy. Owszem, one są "easy-listening", ale, och, to tylko jeden z wielu elementów. Kraut-rock, francuski kitsch, studyjny pop lat sześćdziesiątych, awangardowy minimalizm i intelektualna nowa fala towarzyszą sobie nawzajem w twórczości grupy, zatem nie bądźmy śmieszni i nie kwitujmy jej: "easy-listening". Tim Gane jest geniuszem. W kategorii "akordów, których nie ma", jest to mój człowiek, i nie ma sobie równych. Malkontenci biadolą: Gane raz jeszcze operuje septymą, aranże znów rozmywają się w miękkich, przesłodzonych brzdękach, i jak zwykle dwie panny przemykają cukierkowymi melodiami w stereo. Podejrzewam, że dopóki nie wnikniemy w słowa, takie wrażenie pozostanie. A jednak, gdyby Stereolab tworzyli w Rosji Radzieckiej przed kilkudziesięcioma laty, wspierałaby ich partia komunistyczna. Laetitia Sadier jednym zdaniem potrafiłaby zamknąć ćwiczenia z socjologii na UW. To są takie drobne różnice właśnie.

Kilkoro krytyków uparcie błądzi, przymierzając Instant 0 In The Universe to do Emperor Tomato Ketchup, to do Dots And Loops, to wreszcie klasyfikując EP jako logiczną kontynuację Sound-Dust. Nie, nie, nie. Instant 0 In The Universe celuje w dokładnie ten sam efekt, co Cobra And Phases. Cobra And Phases było najgorszą płytą w dorobku Stereolab, głównie dlatego, że ten ich język nic już nie znaczył. Zespół operował tym samym systemem znaków, co uprzednio. Owe znaki wcześniej znaczyły nie siebie, ale "coś". Za znakiem ukrywała się "rzecz" lub "coś abstrakcyjnego"; znak doń odsyłał. Na Cobra And Phases znaki znaczyły tylko siebie. Nie miały przedłużenia. Jakkolwiek uwielbiałem słuchać tej płyty, gdyż uwielbiam słuchać czegokolwiek Stereolab nie zrobią, doznawałem uczucia mdłości. Utwory na Cobra And Phases, choć nieraz kapitalne ("Blips Drips And Strips", "Op Hop Detonation"), były przeźroczyste. Te dźwięki były puste. Każde "bah duh ba, bah duh beh" wydawało się jak ze szkła. A za szkłem nie było właściwie nic. I taka jest też Instant 0 In The Universe.

Materiał:
1. "...Sudden Stars": Klasyczne arpeggia organów, klasyczne obiegi melodyczne, charakterystyczny podskakujący rytm. Ostrzejszy mostek w środku a la wczesne Genesis, a potem Yes (keyboardowe blipy).
2. "Jaunty Monty And The Bubbles Of Silence": Figlarny, hopsający motywik przewodni, wieńczony sukcesywnie czterema plaśnięciami w klawiatury, doprowadza do partii śpiewanej, by ponownie pogrążyć się w chorej lepkości.
3. "Good Is Me": Zdecydowany highlight. Mroczny funk gra w grę harmoniczą, którą zrozumieją nieliczni. Linia wokalna zredukowana do samej podstawy nutowej. Wewnątrz ciepło bujający mostek również wieczorno-plażowy. Sadier deklaruje się jako solipsystka ("Impossible to consider reality of the other"). Powraca niepokojąco dramatyczny wzór z początku. Ekspresyjne outro.
4. "Microclimate": Kameralna kołysanka wieczorem, na plaży. Przyśpieszenie, zwolnienie, na tych samych akordach. Łagodne zejście. Rezygnacja.
5. "Mass Riff": Toporny riff organów, toporna sekcja. Dyskotekowy mostek. Jak z realizacji Magnetyzmu Serca w Rozmaitościach, gdzie Ostaszewska i Cielecka tańczą rzucając cienie na ścianę. Przeradza się w typowy jam. I się kończy.

Synteza, której dokonała formacja przez tych z górą dziesięć lat jest niewiarygodna. Stereolab byli jednym z najwspanialszych zespołów lat dziewięćdziesiątych, i teraz już się do tego przyzwyczailiśmy. Głównym grzechem w postrzeganiu Stereolab jest "przyzwyczajanie się" do nich. Gdyby młody zespół wszedł z taką EP-ką, uznalibyśmy ją za rewelkę, szalejąc w subtelnym skowycie zadowolenia i wróżąc debiutantom wielkie osiągnięcia na przyszłość. Ale to Stereolab. Nic was nie zaskoczy w tych dwudziestu trzech minutach. Zero pozostało z eksperymentalnego i art-popowego eklektyzmu Sound-Dust. To nie jest "wyśmienita przystawka" przed kolejnym full-lengthem, do ukazania się na początku 2004. To w sumie nic nie jest. Laetitia śpiewa typowo ścieżki drugich linii wokalnych, wokalne tła, ale... kogoś tu brakuje. Kogoś tu bardzo brakuje. Kogoś tu bardzo, bardzo brakuje.
(Porcys, 2003)

Margerine Eclipse (2004)

W zeszły, upalny weekend wybrałem się z wizytą do dwojga znajomych mieszkających nieopodal siebie na poważnych obrzeżach naszej stolicy, właściwie hen daleko za Warszawą, w otoczeniu leśnych gąszczów i piaskowych dróżek. Wpierw przesiedziałem trochę u Uli, popijając sok pomarańczowy z lodem i oddychając naturą przez otwarte na oścież wyjście do ogrodu. Następnie Ula podrzuciła mnie do Tomka Gwary. Luksusowy dom pełen wygód i najwyższej jakości wyposażenia stał ukryty na końcu pobocznej alejki w budowie, niczym mafijna posiadłość służąca za ewentualną kryjówkę przed pościgiem służb specjalnych. Przystrzyżonemu trawnikowi brakowało tylko basenu. (Kurcze, Mike ma w wakacje jeszcze lepiej, bo z okna widzi chłodne depresyjne piosenki o niczym.) Rozluźniony, choć przemęczony ciągłą harówką Tom oprowadził mnie po zakamarkach posesji. Modna, elegancka, acz minimalistyczna oprawa wnętrza wbiła mnie odrobinę w fotel. Następnie poskandowaliśmy sobie zdrowo do Inches, wymieniliśmy standardowe okrzyki podziwu względem ukochanych bandów i zabraliśmy parszywe tyłki do miasta. Aa, "Sprawdzałem prawo telekomunikacyjne i nie można chujom nic zrobić". Cztery tygodnie żeście podłączali dwa kurwa jebana mać kabelki... Panie Lebiedź.

Idealnym soundtrackiem do stoickiego, wyciszonego, błogiego relaksu w wypasionej chacie Toma byłoby późne Stereolab. To późne Stereolab, które nazywam "przeźroczystym". Oczywiście, socjalistycznie nastawieni członkowie formacji zbesztaliby sybaryckie, burżuazyjne warunki życia i opalanie się w pełnym słońcu z drogim drinkiem w dłoni. Wciąż, ich muzykę cechuje od siedmiu lat maksymalny lounge i to jako podstawowy wyróżnik stylu. Słuchając bieżącego Stereolab odnosi się wrażenie ciągłego dążenia projektantów tych dźwięków do ukołysania odbiorcy w słodkiej nieświadomości. 'Lab pozostaną cholernie stylowi, gdyż jak nikt potrafią sprawić, że czujesz się dobrze. Decyzja o eksplorowaniu przekazu grupy mieści się w gestii słuchacza, ale w aspekcie emanowanych fal nagrania Stereolab ewokują oszronioną szklankę z lekko procentowym napojem, komfortowy leżak w towarzystwie zieleni i ćwierkających ptaków oraz bezstresowy stan umysłu. Stereolab to od dawna pewna kategoria popkultury: unikatowy, dystynktywny vibe, zbudowany na zasadniczych kontrastach: wyrafinowanych, repetycyjnych podkładów i dziewczęcych, niewinnych wokali; awangardowej estetyki i popowej przyswajalności; zaangażowanej liryki i łatwej przełykalności.

Dokonania 'Lab z powodzeniem można podzielić na trzy wyraźne, odseparowane etapy. Z początku Gane zaangażowany był w proces odtwarzania założeń skoncentrowanego, motorycznego krautrocka (faza kulminująca w hipnotycznych tour-de-force Transient-Random Noise i Mars Audiac Quintet), choć już wtedy wikłał się w rozkwitające harmoniczne desery. Tendencja owa eksplodowała błyskotliwym geniuszem, gdy Gane i Sadier sięgnęli po egzotyczne środki wyrazu, zatrudnili bossanovę i uselektywnili barwne aranżacje, przy symultanicznej trosce o przejrzystość piosenek. Ten znakomity balans między eksperymentem a wprost-chwytliwością wyzyskali na swoich dziełach definiujących, Emperor i Dots. Epoka post-Dots jawi się zstąpieniem w odmęty pozbawionego treści (a raczej zaplecza treściowego) cocktail-kitschu, bazującego na odbijanej po wielokroć kalce sztandarowych albumów, wyzutych natomiast z obiektywnej wartości. Jak guma do żucia bądź parodia filmów Mela Brooksa, Cobra And Phases, Sound-Dust i zeszłoroczna EP-ka Instant (pierwszy materiał zrealizowany po tragicznej śmierci nieodżałowanej rowerzystki Mary) pomykały z gracją-manipulacją, niczym cienie cieni cieni cieni. Fajne cienie, though.

Dyskusja na temat Margerine Eclipse w sumie od początku polega więc na próbie przyporządkowania krążka do odpowiedniej z trzech szufladek. Są tacy, którzy uznają go za comeback do ostrzejszej, konkretnej epoki Emperor, argumentując uwydatnioną rolę gitar i bardziej zwartych konstrukcji kawałków. "Margerine Rock" i "Hillbilly Motorbike" zasuwają nawet ciężkawo, w roli nieśmiałej reminiscencji Transient. I generalnie, plotki na mieście mówią o "powrocie do formy, powrocie do focusu". To ciekawa teoria, aczkolwiek zupełnie do mnie nie trafia. Fakt, Margerine Eclipse lokuje się odlegle zarówno od pop-artowych smaczków Sound-Dust, jak i przerysowanych, barokowo tandetnych zawijasów ślicznej skądinąd Cobra And Phases, ale duchem przynależy niewątpliwie do schyłkowej ery zespołu: ten sam środek znieczulający, narkotyk pusty merytorycznie, "la lali la la lili la", jest obecny wśród nowych utworów. Dlatego można swobodnie dostać mdłości, po raz następny stykając się z bladym recyklingiem przeszłych klisz. Banalne w wyrazie, przewidywalne na papierze numery "La Demeure", "Cosmic Country Noir" lub "Margerine Melodie" plumkają w tle, inspirując do krótkiej popołudniowej drzemki. I nie dziwi mnie wcale, że kogoś te tapetowe obrazki zwyczajnie nudzą.

Lecz jednak znów, mamy tu piosenkę w rodzaju "The Man With 100 Cells". Która zaczyna się zupełnie niepozornie, tradycyjnie udziwnionym metrum 13/4 i miłym pasażykiem organowo-wokalnym. Tim zawsze potrafił układać podziały tak naturalnie, że brzmią jak regularne, choć nie są. Miodowe warstwy i chórki "make you feel good". Nagle, na wysokości 1:47 rozkoszna progresja i dwie wokalizy przejmują narrację. Podskakująca melodyjka rozchyla usta, wypina pupę i przeczesuje włosy jak ta dziewczyna z reklamy bielizny "Intimissimi". I dokładnie jak ona, łączy w sobie sex appeal i wrażenie inteligencji. Praktycznie wszystko to, czego non-stop szukają mężczyźni! Bah duh bah, bah duh bah, bah duh beh... Dokładnie, ale ów mostek, tak cudowny i krystalicznie czysty w swej urodzie, to ja mogę jeść łyżkami. I na wysokości tego mostka uświadamiam sobie ostatecznie, że jestem fanem. Co pociąga za sobą konsekwencje. Przykładowo, cokolwiek 'Lab nie wydadzą, będzie mi się podobać. Lubię nowe 'Lab, bo lubię każdą płytę 'Lab. Podobnie jak z Sea And Cake, mógłbym pławić się w ich muzyce na okrągło. Krytyczna funkcja aside, kocham 'Lab, więc nie przekona mnie żadne zrzędzenie o zastoju artystycznym: jak ci się nie podoba, to wypierdalaj (btw, nie było tego skrzydełka Wojny Polsko-Ruskiej, błagam!).

Laetitia praktycznie nic sobie nie robi ze straty Mary (technicznie) i sama dubluje linie wokalne, zachowując klasyczny efekt parady głosów w stereo. Nikt mimo to nie wciśnie mi kitu, że słyszę Mary, bo jej nie słyszę, bo jej tam nie ma. Wypada to nieco sztucznie, ale czy dziś w muzyce Stereolab jest coś nie-sztucznego? Jeśli liznęliście Baudrillarda, to wiecie, jak można uprawiać socjologię na symulakrach. Na tym mniej więcej polega teraz recepcja twórczości 'Lab: to odpychająco akademicka, zboczona, naukowa przyjemność analizowania meta-muzyki. Chyba, że darzy się samą tę meta-muzykę sympatią. Kupując Margerine spodziewasz się jebaniutkiego groove'u, figlarnych keyboardów i waniliowych akordów, ale po to ją kupujesz przecie. I idąc po kolei, czy wrzucimy energetyczny, funkujący opener "Vonal Declosion", spleciony ładnie "Need To Be" z balladowym wstępem, zczesany z Instant 0 ornamentowy "...Sudden Stars", czy w końcu eklektyczny closer "Dear Marge" (też cytat z disco closera EP), doskonale wiesz, że obcujesz z mydlącym oczy, oszukującym symulantem rzeczywistych uczuć. Wciąż, symulant sprawia, że czujesz się OK. Oni będą uprawiać tę zabawę w chowanego tak długo, jak istnieć będzie "City Magazine". Ach, nie, "City Magazine" padło! Stereolab forever!
(Porcys, 2004)

Fab Four Suture (2006)

Werwa, dynamika i zagmatwanie popłacają, nawet pod nieobecność hitów ✂ "Kyberneticka Babicka", "Get a Shot of the Refrigerator"

Chemical Chords (2008)

Uwielbiam ten zespół. I zgoda, że przez ostatnich dziesięć, a może nawet kilkanaście lat, grał z grubsza to samo. Że często kopiował sam siebie, a obiektywnie ujmując wręcz przynudzał trzaskając kolejne retro-kołysanki oparte na podobnych patentach. Ale przed rokiem 2006 zawsze w jakiś cudowny sposób udawało się grupie oczyścić z zarzutów – głównie dzięki jednemu bądź kilku hitom, które były na tyle chwytliwe i łatwe do zapamiętania, że cała płyta nabierała sensu, racji bytu. Na wydanej w 2006 kompilacji winylowych singli Fab Four Suture po raz pierwszy w historii formacji takich perełek zabrakło. I niestety Chemical Chords to następna w katalogu Labsów pozycja bez fajerwerków.

Co z tego, że klawiszki głaszczą, dzwonki łaskoczą, a perkusja wprowadza w trans, skoro poszczególne kawałki wyglądają jak fragmenty kilku dobrze znanych piosenek Stereolab z przeszłości, poszatkowane i ułożone w nieco innej sekwencji niż dotąd. Obcowanie z nimi to wątpliwa radość, chyba że na zasadzie gry w zgadywanie utworów źródłowych, do których odsyłają. Przykładowo: rześka, skoczna rytmika "Self Portrait With 'Electric Brain'" uwodzi, aż po chwili skonstatujemy, że to nic innego jak progresja akordowa ze słynnego przeboju "Ping Pong" (1994), w nieco innym metrum. A tego typu analogii jest więcej (poszukacie, to znajdziecie).

Ja doskonale wiem, że Laetitia i Tim to twórcy muzycznych tez, że za całym ich dorobkiem stoi koncepcja – estetyczna, ideologiczna, polityczna. Też ich w ten sposób wielokrotnie usprawiedliwiałem. A na sumieniu mają sporo, bo nakradli bezczelnie mnóstwo pomysłów z nieco zapomnianych dla szerszego słuchacza eksperymentalnych projektów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ale zawsze znajdowali recepturę na niewinność – bronili się urokiem, świeżością, czymkolwiek. Nie tym razem. Ogłaszam oficjalnie i ze smutkiem: ostatni bastion irracjonalnych fanatyków Stereolab, któremu przewodziłem – skapitulował.
(Clubber.pl, 2008)

Not Music (2010)

Odrzuty wyraźnie lepsze niż podstawowy materiał, jak to możliwe ✂ "Supah Jaianto", "Sun Demon" 

* * *

"The Incredible He Woman"

Czy istnieje taka kategoria jak "zespół bez dna"? Tudzież "artysta/wykonawca/AKT [lol]" bez dna? As in "studnia bez dna"? Dla wielu będzie to na przykład Fall, GBV czy Tom Waits (...while... [insert suchar a.d. 2015 here]. Ja zaś w pierwszej transzy sugestii wskazałbym zapewne THE GROOP. Z wielu względów. O tej kapelce pisałem od samego początku swojego pisania, recenzując na Porcys bez powodu Emperor i na bieżąco pozycje tuż sprzed i tuż "z po" tragicznej śmierci nieodżałowanej rowerzystki Mary, następnie rozkminiając zakamuflowaną awangardowość Cobry przy okazji wieloodcinkowego zestawienia ulubionych płyt 90s na starym T-Mob Music, wreszcie biorąc pod lupę kompozytorski warsztat Tima w ramach listy 100 songwriterów ever sprzed paru miesięcy. Ale te kanoniczne wątki to u 'Lab ledwie czubek lodowej góry. I to nawet nie zagłębiajac się remixy czy w ultrakomunistyczne offshooty LETYCJI, które o dziwo zawsze skrywały jakąś niespodziankę (btw do jej zeszłorocznej solówki wracam regularnie i ochoczo). Bo część mądrali uparcie twierdzi, że najlepszymi płytami Stereolab są epki, ale kto miałby cierpliwość do ich kolekcjonowania? Tu w sukurs przychodzą wielodyskowe składanki, których groopa ma na koncie sporo. Pasjonujące, pozornie niewyczerpane zasoby czają się w radiowych sesjach ABC Music, kompilującym materiał z ośmiu epek boxie Oscillons from the Anti-Sun bądź zbierającym sześć singli z lat 2005-2006, (nadal) niedocenionym przeze mnie Fab Four Suture.

Jednak z nich wszystkich Aluminum Tunes (pod-zatytułowaną "Switched On Vol. 3" jako kontynuację analogicznych składaków z lat wcześniejszych) uznałbym za najciekawszą - nie dość że skrywa mnóstwo nagrań z lat 1994-1997, których PRÓŻNO SZUKAĆ (!) na jej klasycznych albumach (oraz na Spotify), to jeszcze portretuje ją szalenie adekwatnie, wiernie, sprawiedliwie. Otóż portretuje jako band, który jako jeden z niewielu sprowadził do wspólnego mianownika tak odległe nieraz, by nie rzec "rozłączne" inspiracje, rozumiejąc w równym stopniu wagę i fajność melodycznej słodyczy w aranżacyjnym nektarze, co niezbędność bulgotów, trzasków, bleepów, szumów, zlepów, ciągów i smithowskiego 3 x R - repetycja, repetycja, repetycja. Tak więc obok eleganckich barokowych pyszności z minialbumiku Music for the Amorphous Body Study Center figurują tu hipnotyczne adaptacje glassowskiego minimalizmu; obok "francuskiego disko" retro-popu w "Iron Man" funkcjonują krautowe impresje a la Neu!; obok brazyliany w coverze Jobima siedzą dziarskie, monotonne avant-rocki po linii VU; wreszcie obok re-editów własnych kawałków (np. z ep-ki Fluorescences albo z Mars Audiac Quintet + remix openera Emperor ręki Luke'a Viberta) tkwią tu utwory pochodzące ze splitów z takimi tuzami jak Tortoise, Faust, Yo La Tengo i Foetus.

Nadzwyczajnie wysoki poziom całości utrudnia wybór jednego indeksu. Ostatecznie maszyna losująca wypluła mi closer tej aluminiowej kolekcji, który choć składa się tylko z 4 akordów i snujących refleksyjną nucankę Sadier i Hansen, to chyba faktycznie streszcza całą karierę Stereolab w radiowym formacie 3:30. Pochodzący z singla "Iron Man" (rok 1997) track ów brzmi bowiem jak Bacharach i Joao Gilberto jamujący na motywach Reicha w studiu Conny'ego Planka z Francoise Hardy przy mikrofonie śpiewającej tekst Lou Reeda o zmianie płci. Czyli jak… Stereolab. Ciąg dalszy nastąpi.
(Porcys, 2015)

FAFNASTY składak Pulse of the Early Brain (Switched On, Vol. 5) ponownie potwierdza "studnię bez dna" ich wyśmienitego katalogu. Jak na KOMUNIS przystało, rekomenduję w tramwaju i na rowerze.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

kilka miesięcy temu Lætitia wydała (solo) swój najlepszy album od czasu "Sound-Dust" z 2001, więc to doskonały fikcyjny powód, żeby znów wrócić do jej MACIERZYSTEJ FORMACJI, której nagrania od kilkunastu lat nieprzerwanie JEM ŁYŻKAMI (bo "słucham namiętnie" to za mało powiedziane) i wybrać top 50 utworów z potężnej dyskografii. wcale nie było łatwo!

moja dyszka ulubionych:
1. Captain Easychord
2. Fluorescences
3. The Man With 100 Cells
4. Miss Modular
5. Ping Pong
6. Nomus Et Phusis
7. Pack Yr Romantic Mind
8. Spark Plug
9. Good Is Me
10. Op Hop Detonation

dzięki niedawnym reedycjom trzy cenione kompilacje z serii Switched On pojawiły się wreszcie w streamingu. razem daje to niemal 50 tracków, więc wybrałem 15 ("uwiniemy się w godzinkę...?"), od których warto zacząć eksplorację tej kolekcji. większość oczywiście z fantastycznego składaka Aluminum Tunes, dokumentującego brawurowe przejście od transowych rocków w duchu Neu!/VU do hiperseptymowego, tropikalnego retro-futuro space-lounge'u, z jakiego 'Lab zasłynęli w drugiej połówce kariery.

moje top 5:

1. The Incredible He Woman
2. Pop Quiz
3. You Used to Call Me Sadness
4. Iron Man
5. Space Moment
(2018)