STEVE REICH
Drumming (1974 / 1987)
Mógłbym zacząć od wycieczki Reicha do Ghany w 1970, od projektu multikulturowej kombinacji i transferu egzotycznych patentów na grunt zachodni. Mógłbym przybliżać matematyczną metodę dodawania wzorków (nie mylić ze zwykłą minimalistyczną "repetycją"), pozwalającą obserwować w klinicznych warunkach "narodziny" motywów. Mógłbym egzaltować się jakże męczącą sztuką odnajdywania tychże, "odbijanych" jak w zwierciadle, konkretnych motywów, powstałych na przecięciach gęstej siatki nut (największa tutaj intelektualna atrakcja). I wreszcie powinienem rozpisać się o niepodważalnym – jak u Debussy'ego – wpływie Reicha na całą muzę po nim (z gustów przeciętnego czytelnika Porcys warto wypunktować, że środkowy odcinek "Djed", Cobra And Phases Stereolab, "Arpeggi" i ostatni na Illinois po prostu cytują Reicha). Lecz pominę ten wstęp teoretyczny (esej pióra samego Steve'a to niezły start), doszedłem bowiem do wniosku, że gdybym tego wszystkiego nie wiedział, to wciąż moje doznania przy Drumming wyglądałyby identycznie. Nigdy przedtem żaden opus nie zostawił mi tyle miejsca na moją *własną* muzykę: tysiąc harmonii rezonuje w głowie, tysiąc razy nuciłem w wyobraźni zawsze inne melodyjki próbując odnaleźć się w tej nieogarnialnej przestrzeni. Nie chodzi ani o wykształcenie (snoberka), ani o nowoczesność (snoberka x 2) – to się odbiera ciałem.
Posiadam obie oficjalne, wydane rejestracje Drumming (w obu aktywnie uczestniczył sam Mistrz). Różnią się one długością / liczbą powtórzeń oraz barwą użytych instrumentów. Choć zapłaciłem słone pieniądze za trudno zdobywalną w Polandzie wersję DG, osobiście preferuję tę z Nonesuch, która okraja 85 minut oryginału do 56-minutowej esencji (co pozwala na odsłuchanie całości w jednej płynnej sesji), a także z powodu mocniejszego, metalicznego soundu dzwonków. Kompozycja składa się z czterech rozdziałów. Część I to budująca podstawę rytmiczną kawalkada strojonych bębenków bongo. Moment w którym wyłania się zeń część II zahacza o magię. Następuje ulotny i niedotykalny w żaden sposób poemat dźwiękowy na marimby i onomatopeiczne wokale: imho najpiękniejszy beztekstowy fragment muzyki w dziejach ludzkości. W części III do akcji wchodzą glockenspiele, a finał sumuje te elementy, by urwać nagle maniackie pasaże, pozostawiając ekstatyczne wrażenie "ciała, które stało się słowem". Po Drumming poznałem (i wciąż poznaję) dalsze pozycje z katalogu Reicha (w tym popularne Music For 18 Musicians i śliczną kolaborację z Methenym, Electric Counterpoint), ale obawiam się, że do końca życia nie będzie mi dane spotkać czegoś równie boskiego: oto brzmienie duszy odchodzącej w wieczną szczęśliwość rozumianą idealnie.
(Porcys, 2006)
Music for 18 Musicians (1976)
Obok "Drumming" najsłynniejsze i chyba najczęściej kopiowane dzieło chyba najbardziej ulubionego minimalisty wśród słuchaczy muzyki alternatywnej. I nie bez przyczyny – twórczość nowojorczyka nie jest aż takim "obciachem" jak ugładzone i uproszczone soundtracki Glassa czy Nymana, a zarazem ma w sobie znacznie więcej chwytliwości i przystępności, niż ortodoksyjne dźwiękowe tezy pionierów ruchu. Zdolność Reicha do unifikacji asymetrycznych partii głosów i instrumentów w jedną, niepowstrzymaną kulę energetyczną pozostaje imponująca.
(T-Mobile Music, 2011)
Triple Quartet (1999)
Odsłuchując taśmowo dorobek Reicha łatwo można zbagatelizować ten trzyczęściowy utwór, skomponowany w 1998 roku z myślą o Kronos Quartet, po raz pierwszy wykonany przez nich w 1999 roku, a opublikowany w 2001 na kompakcie zawierającym też "Electric Guitar Phase", "Tokyo/Vermont Counterpoint" i wspaniały "Music for Large Ensemble" (rzecz jeszcze z 1977 roku). Movement pierwszy to wzburzone konwersacje altówki, dwóch par skrzypiec i wiolonczeli. W movemencie drugim opada tempo i uwydatnione zostają smyczkowe lamenty. Trzeci movement powraca do roztrzęsionej werwy movementu pierwszego. Cóż, przyznaję uczciwie, że na standardy nowojorczyka to nic nowego. Ale mam słabość do jego stylu i zdarza mi się dostrzec w "Triple Quartet" dramaturgiczne piękno w nader zajmującej odsłonie.
(T-Mobile Music, 2012)
***
Moje otwarcie Sacrum Profanum
Do Kalifornii wrócimy za tydzień – dziś krótkie wspomnienie z wieczoru inaugurującego festiwal.
Nie pamiętam dokładnie kiedy po raz pierwszy ogłoszono szczegóły tego koncertu – czyżby prawie rok temu, jesienią 2010? – ale wiem, że dowiedziałem się o nim z radia i momentalnie podskoczyłem w euforii. Krakowski festiwal co roku szykuje imponujący skład utworów i wykonawców, natomiast tym razem miałem wrażenie, jakby ktoś ułożył scenariusz pode mnie. Bo tak – odkrycie dorobku Steve'a Reicha w połowie ubiegłej dekady wywróciło do góry nogami moje postrzeganie muzyki – zarówno w sensie organizacji materiału dźwiękowego w czasie i przestrzeni (krystalizacja moich uprzednich przeczuć co do roli polimotywiczności), jak i, na gruncie osobistym, aspektu duchowego w odbiorze muzycznego dzieła (nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak wyraźnej metafizyczności platońsko idealnego zestawu nut, co w "Drumming"). "Music for 18 Musicians" jest jedną z pierwszych kompozycji Mistrza, którą poznałem. A "Electric Counterpoint" jedną z ukochanych – taką wisienką na torcie, odpowiednio krótką i lekką, a przy tym niesłychanie urodziwą, by wracać do niej regularnie, zawsze z poczuciem spełnienia. Z kolei Jonny Greenwood to druga pod względem ważności (po Thomie Yorke'u) postać w grupie Radiohead, której psychofanem byłem przez dobrych parę lat (właściwie przez całe liceum). Stąd spędzałem sporo czasu na podziwianiu talentu i odwagi tego niepozornego, przyczajonego gościa, który do eklektycznej mieszanki zespołowych inspiracji wnosił akademickie zaplecze, dojrzałą cierpliwość i eksperymentalnego ducha w zakresie tak songwriterskim ("The Tourist"!), jak i zwłaszcza aranżerskim (smyki na sesjach "Kid A" i "Amnesiac"!). I wreszcie Maja Ostaszewska – moja bohaterka wczesnych lat studenckich, na którą z wypiekami na twarzy chodziłem wówczas do Rozmaitości i która zawsze, niezależnie od okoliczności, bezkompromisowo rozsadzała swoim natchnionym, konceptualnym aktorstwem zastaną formułę (choćby słynna teatralizacja roli w popularnej telenoweli – fenomen będący przedmiotem analiz specjalistów od antropologii widowisk, a także dość intrygujący dla zwykłego zjadacza chleba). Dziękuję wiec organizatorom za taki właśnie line-up niedzielnego koncertu – to, że zajmę na sali przysłowiowe "czwarte miejsce w trzecim rzędzie" (Pan Witek z Atlandydy) było dla mnie oczywiste od wielu miesięcy.
Dla odmiany nigdy nie byłem przesadnym fanatykiem twórczości Czesława Miłosza i raczej preferowałem jego katastroficzną poezję międzywojenną od całego powojennego etapu "dorosłego" – co zupełnie nie przeszkodziło mi z zaciekawieniem podejść do połączonych recytacji dwóch wierszy z 1945 i 2000, ozdobionych muzyką Pawła Mykietina. Maja – która zawsze kojarzyła mi się z podejmowaniem najtrudniejszych wyzwań, z wychodzeniem naprzeciw niemożliwemu i zmaganiem się z aktorską materią – dostała tekst wyjątkowo ciężki i ponury, a mianowicie przerażający obraz zgniłych ludzkich resztek na gruzach getta, obsiadłych przez (metaforycznie lub dosłownie) pszczoły i mrówki. Metoda pociętych słów, które stopniowo sklejały się w zrozumiałe zdania, sensownie korespondowała ze sposobem, w jaki sam Reich wykorzystuje nieraz ścinki nagranych wypowiedzi. Szkoda, że oprawa muzyczna tego fragmentu pozostawiała nieco do życzenia. Okazuje się bowiem, iż biczowanie instrumentów – choćby nie wiem jak efektowne wizualnie – nie nakłania ich do wydawania zbyt interesujących dźwięków. Świetnym pomysłem było natomiast zestawienie tej mrocznej wizji z datowanym na rok 2000, nieco ironicznym, ale i przejmującym spojrzeniem usprawiedliwiającego się starego lubieżnika (w tej roli znakomity, choć odrobinę zagłuszany w miksie Zygmunt Malanowicz). Ten kontrast – prosty, ale zawsze skuteczny i moim zdaniem słuszny ideowo trick – wykorzystał Mykietin do zmiany muzycznego tła, w którym niepozornie na sam koniec zadziało się całkiem sporo. Chwilę potem usłyszeliśmy "Daniel Variations" – utwór Reicha z 2006 roku nawiązujący do tragedii WTC. Muzycznie nie wnosi on zbyt wiele do prac kompozytora – wyróżniały się tylko z lekka lamentujące wiodące linie smyczkowe, bo całe wyciszone zaplecze nie wychylało się ponad przysłowiowy standardowy jam formacji Supertramp. Odczułem delikatny dyskomfort w związku z wyświetlanymi w trakcie wykonania zdjęciami – o ile do obrazów dymiących wież nie mam specjalnych zastrzeżeń (i dlatego dziwi mnie afera wokół zmienionej w ostatniej chwili okładki nowego albumu Reicha "WTC 9/11"), o tyle mieszanie ich z portretami Osamy Bin Ladena wydawało się chybionym pomysłem. Aha, urzekła mnie sztuczka z urwaniem narracji: utwór skończył się nagle, instrumenty przestały grać w tym samym momencie, ale nie było w tym patosu – udało się wyciszyć całość niby magiczną różdżką.
Po przerwie zaserwowano dwa główne dania wieczoru. Jeśli chodzi o "Electric Counterpoint", to spotkałem się z zarzutami o playback i trochę się z nimi nie zgadzam. Jasne, w marzeniach też widziałbym wykonanie na jedenaście gitar i dwa basy – byłoby to z pewnością spektakularne, choć niewątpliwie piekielnie trudne, biorąc pod uwagę drobne przesunięcia time'owe w samej kompozycji. Ale pomijając dość prężną tradycję wykonań muzyki współczesnej z uwzględnieniem zarejestrowanych wcześniej taśm, pamiętajmy o istocie "Electric Counterpoint", utworu tak a nie inaczej wymyślonego – że gitarzysta solowy niejako "dogrywa" swoje partie na wierzchu uprzednio zmontowanych (z wykorzystaniem zapętlania) partii w podkładzie. Widząc jak Greenwood w skupieniu zasiadał do instrumentu pomyślałem chyba o tym, co przyszło też do głowy wszystkim obecnym na widowni sympatykom Radiohead. Mało kto dziś pamięta, że grupa On A Friday (wczesna inkarnacja Radiohead) składała się z czterech muzyków i dopiero po jakimś czasie Colin pozwolił swojemu młodszemu bratu przychodzić na próby (!), a w końcu dogrywać czasem to i owo na harmonijce ustnej (zanim Jonny przesiadł się na gitarę). Gdyby wtedy ktoś przewidział, że facet będzie komponował muzykę ilustracyjną pod wpływem Messiaena i prezentował Reicha na poważkowym festiwalu... Choć to dziś komiczne, to jednak wciąż rezonują mi w uszach słowa wypowiedziane w 2001 roku przez znajomego szydercę, fana King Crimson i awangardowego jazzu, że Radiohead to nadal brit-pop i muzyka bez żadnych aspiracji do prawdziwej sztuki. Nawet odkładając na bok gusta – ostatnia dekada wykazała mylność takich założeń. A wracając do samego wykonania "Electric Counterpoint" – podobało mi się to, co kilka godzin wcześniej odpowiedział Jonny (w trakcie briefingu w Hotelu Stary) na pytanie jak będzie próbował ugryźć utwór Reicha. "Poszperałem na YouTube i znalazłem wiele różnych wersji tego kawałka – czasem zupełnie odbiegających od oryginału. A ja z kolei postanowiłem podejść do tego bez szaleństw i przygotować najczystszy możliwy wariant – opierając się w stu procentach na tym, co widnieje w partyturze". Niezwykle bliskie mi podejście i słuszne, zważywszy na to jak śliczny to utwór. I Greenwood go nie zepsuł. Wprawdzie w pierwszej części jeszcze rozgrzewał palce i zdarzyły mu się nuty ździebko niepewne artykulacyjnie, ale już od drugiej części ręka "usiadła" mu na gryfie i podryfował prosto do nieba. Kiedy wstał, miałem wrażenie jakby wycinał żarliwą partię w "There There" czy innym "Paranoid Android". I jego wersja uświadomiła mi to, co podejrzewałem – jak ogromne piętno odcisnął w nagraniu z 1987 roku Pat Metheny. Jazzowy wirtuoz cieniował ekspresję w obrębie najkrótszych melodyjek – raz mocniej, raz lżej dociskając struny i raz mocniej, a raz lżej w nie uderzając, co powoduje wrażenie płynnej, falującej interpretacji. Tymczasem Jonny zagrał wszystko dość równo i bez upiększeń – co nie znaczy, że kanciasto. Jego rockowy, bardzo bezpośredni wyraz wydobył z "Electric Counterpoint" nieznane pokłady mocy.
Greenwood – chyba speszony obecnością dziewczynki, która podbiegła z backstage'u wręczyć mu kwiatki (urocze) – zmył się dość szybko, a na scenie zainstalował się zespół gotowy do odtworzenia "Music for 18 Musicians". I akurat o tej godzinnej uczcie mam do powiedzenia najmniej, ponieważ... nic mnie w niej nie zaskoczyło. Byłem pełen uznania dla sprawności instrumentalistów, aczkolwiek choć liczyłem parokrotnie, to za nic nie mogłem doszukać się osiemnastu osób (wychodziło mi wciąż siedemnaście – jeden pan nie miał swojego "odpowiednika" w symetrycznym układzie). Szkoda, że producenci postanowili uraczyć nas widokiem mało pasujących do struktury utworu wizualizacji, zamiast pokazać zbliżenia na twarze i ręce samych muzyków. Bo i przecież ich widok – a zwłaszcza samego siedemdziesięciopięcioletniego Reicha miarowo stukającego łapkami w fortepian – był w tym (dość bliskim wersjom znanym z płyt) wykonaniu największą atrakcją. A siedząc z przodu po lewej stronie nie widziałem Reicha za dobrze. Ponadto, podobnie jak w "Daniel Variations" odniosłem wrażenie, że minimalnie niedoważono nagłośnienie – chciałbym znaleźć się w oku cyklonu, a czułem, jakby muzyka docierała do mnie przez szybkę. Zniesmaczył mnie też mało kulturalny gest części publiki, która wstała z miejsc i ruszyła prędkim krokiem do wyjścia kiedy na scenie muzycy kłaniali się jeszcze, dziękując za brawa i cierpliwość. Gdzie szacunek dla wykonawców i samego skromnego Reicha, zresztą nie kwapiącego się do wyjścia przed szereg? Ale to są drobiazgi – najważniejsze, że "Music for 18 Musicians" wybrzmiało w Hali Ocynowni nadzwyczajnie. Chwilę później, w drodze powrotnej do domu zacząłem zastanawiać się, czy to całe "Music for 18 Musicians" to w ogóle jest "poważka". Technicznie i owszem – istnieje partytura, autorem jest facet ze środowiska akademickiego i było wiele różnych wykonań – ale w sensie sposobu budowania frazy ta suita dość logicznie przynależy do świata muzyki pop. To oczywiście część dłuższej dyskusji o przełamywaniu sztucznych granic kulturowych i o tym, że muzyka jest tak naprawdę jedna. Przy odpowiedniej okazji chętnie wrócę do tego wątku.
(T-Mobile Music, 2011)
* * *
Music in Alef: Philip Glass & Steve Reich, Hop-beats Percussion Group
Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Drumming
Doceniam ułańską fantazję – ten po części studencki wykon potwierdził, z jak pieczołowicie zakomponowanym i przez to wymagającym artykulacyjnie utworem mamy do czynienia. Wpierw tu i ówdzie występowały więc kwitowane ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem na twarzy instrumentalistów usterki – stuknięcia pałeczek, drobne nierówności, sporadyczny "sąsiad". Stopniowo zespół łapał flow i dopiero w samej kulminacji udało się uzyskać zalążki kolektywnej, polirytmicznej kuli energii, z której słynie autor. Niemniej brawa dla ekipy, bo wielkie ambicje zawsze na propsie, a płynnie zmiksowane przejście z pierwszego do drugiego movementu, cytując klasyka, niezależnie od pogody i okoliczności "never fails to produce a lump in my throat"; wciąż chyba najdobitniejszy "dowód na istnienie".
(2018)
* * *
Steve Reich: 20 x 80
Nie ukrywam, że z tym ficzerem to miało być trochę inaczej. Na początku mierzyłem mega ambitnie – z okazji 80. urodzin Mistrza rozważałem hasłowe omówienie jego PEŁNEGO dorobku kompozycyjnego i nagraniowego. Do pomocy przy realizacji zadania próbowałem namówić innego Reichowskiego maniaka "na wieżowcu", czyli Matiego Jędrasa. Niestety mimo inicjalnego AKCESU, wkrótce udział redaktora EM DŻEJ w tym skrótowym leksykonie zaczął dążyć do zera, po czym rozpierzchł się, wyparował. Uciekając się do desperacko-dziecinnych argumentów w rodzaju "ten kraj czeka na Twoje trzy grosze w temacie Reicha, historia przyzna mi rację" etc., i tak natrafiłem na mur odmowy – bo Mateusz wyznał z rozbrajającą szczerością: "raczej się nie uda, ja myślę już tylko tweetami... albo statusami zjaranego ziomka". Abstrahując, że WCIĄŻ przegląd dokonań Reicha w formie statusów zjaranego ziomka by Matti CZYTAŁBYM, to proponuję: NIEWAŻNE, ZOSTAWMY TO. Tak tylko INFORMUJĘ INFORMACYJNIE.
Nagle zostałem więc sam na arenie porcysowych zmagań z minimalistyczną materią i choć jeszcze przez kilka dni łudziłem się, że podołam pierwotnej skali przedsięwzięcia, ostatecznie musiałem POWŚCIĄGNĄĆ swój optymizm. Z prostej przyczyny: "raz – że czasu coraz mniej, dwa – sił coraz mniej" (jak to ujął niedawno refleksyjnym tonem redaktor MZ: "ech, Szpakowski..." – oczywiście z przerwy finału Brazylia–Włochy 1994). Po lekkim otrzeźwieniu doszedłem do wniosku, że Ci z Was, którzy Reichem się pasjonują, nie potrzebują żadnych rekomendacji, a z kolei Ci, którzy stawiają w temacie dopiero pierwsze kroki, nie będą się przecież przedzierać przez opisy około sześćdziesięciu dzieł. Ostatecznie zamaszystym gestem wyłoniłem dwudziestkę osobistych faworytów i ułożyłem w kolejności. Oraz rzutem na taśmę wygrałem na loterii talon na publikację materiału w przerwie bożonarodzeniowo-sylwestrowej. Bo osiemdziesięciolecie to osiemdziesięciolecie. A rok Reichowski to rok Reichowski. Rzecz święta.
Natomiast bądźmy poważni: jeśli czaicie bazę w temacie Steve'a, to wiecie, że wszystkie jego pracki są godne zaufania i respektu. A zatem fakt, że na etapie subiektywnej ewaluacji wypadły z rozgrywki m.in. WTC 9/11, Proverb, The Desert Music, The Four Sections, Eight Lines/Octet, Violin Phase, Phase Patterns, Mallet Quartet, Three Tales czy The Cave wcale nie oznacza, że te utworki nie są warte waszego czasu. I mam tylko nadzieję, że dzięki poniższym cichutkim okrzykom podziwu rodzina krytyki polskim słowem silna podejmie choćby cień polemiki z Bogusławem Schaefferem, który dekady temu brutalnie zapytywał o S.R.: "czy artysta może być autorem jednego pomysłu i czy taki jeden pomysł może mu starczyć na całe długie nieraz życie?". A przecież największy geniusz Reicha tkwi właśnie w multum sposobów adaptacji tego pomysłu, w wielości, kolorycie, wachlarzu formuł, do których fundamentalną ideę zaprzęgnięto. Moje ulubione przykłady poniżej.
20 You Are (Variations) (2004)
Po kilku mniej lub bardziej dyskusyjnych decyzjach z przełomu 00s i 90s Reich wrócił do "typowego Reicha" i odniósł sukces w żwawszej niż zwykle rytmizacji charakterystycznych dla siebie elementów: barwnej orkiestracji z chórem na wierzchu i durowo-molowych skoków po skali. Ponadto odsyłam do naszego brudnopisu z epoki, bo zwięźle wyczerpuje temat.
19 It's Gonna Rain (1965)
Doceniając znaczenie historyczne, nie powiedziałbym, że puszczam to sobie regularnie do snu, aczkolwiek free-kolaże Black Dice mają tu swój początek i dla mnie coś to znaczy. Znęcanie się nad taśmowym pra-samplem sampli rzadko (jeśli w ogóle?) było tak bezpośrednie.
• posłuchaj
18 Double Sextet (2007)
Docelowo chodzi o dwa grające "przeciw sobie" zespoły sześcioosobowe, ale z przyczyn logistycznych nieraz performance polegał na zestawieniu żywego sekstetu z sekstetem odtwarzanym z taśmy, co owocowało ciekawymi konsekwencjami, zwłaszcza przy takiej werwie, takim nerwie rozpisanych konwersacji fortepianowo-smykowych. Zasłużona nagroda Pulitzera w 2009 roku (niezły zapłon).
• posłuchaj
17 City Life (1995)
"To jest muzyka miasta, człowieniu", które to motto artysta potraktował bardzo dosłownie, inkrustując urban-niepokój swoich pasaży prawdziwym miejskim rumorem – od samochodowych klaksonów i alarmów, przez hamulce pneumatyczne i pocięte okrzyki, aż po bicie serca. Soundtrack kryzysu smogowego? Kenton byłby dumny, gdyby dożył.
• posłuchaj
16 Sextet (1985)
Sześcioosobowy ansambl (dwóch klawiszowców i czterech perkusistów) spełnia się w akademickiej "muzyce hardkoru", czyli w igraszkach z nieoznaczonością sygnatur. Szczególnie trzeci z (tradycyjnie) pięciu movementów trzyma w napięciu, sprytnie alterując między trójdzielnym, a czterodzielnym metrum.
• posłuchaj
15 Nagoya Marimbas (1994)
Nieprzypadkowo ta miniaturka trafiła na składankę Classical Chillout – to błoga antycypacja soundtracku Lost In Translation, a dokładnie impresji w rodzaju "Alone In Kyoto" Air. Rozsiadacie się wygodnie w fotelu, puszczacie to i mówicie "for relaxing times... make it marimbas time", aż ktoś wrzaśnie "katto katto kaato kaatooo" i popsuje wam sjestę.
• posłuchaj
14 Different Trains (1988)
Trzyczęściowy utwór, równie osobisty, co eksploatujący w quasi-literackiej manierze niepozorne powiązania historyczno-geograficzne. "Tego stulecia ja bym wam nie polecał". Robi wrażenie studium rozjechanych staccatów smykowych podążających za dialogowymi samplami ("melodie mowy"), choć harmonicznie aura chwilami wydaje się zbyt posępna i zrezygnowana.
• posłuchaj
13 Pendulum Music (1968)
Źródłowo to anty-klasyk muzyki procesu ("Franz... Kafka... czeski pisarz..."): ruchome mikrofony i sprzęgi. Interpretacja Sonic Youth wydobywa z oryginalnie burych pomruków nie tylko wariacką miarowość, ale i treblową charakterystykę pasma, co wnosi do zatęchłego manuskryptu sporo świeżości i światła.
• posłuchaj
12 Six Marimbas (1986)
"Dobre, naprawdę dobre". Aczkolwiek od nieco monotonnej barwowo wersji oryginalnej na piana (1973) preferuję przepisanie z 1986 na marimby, które antycypuje późniejsze o dekadę "koncerty na dzwonki do drzwi" w wykonaniu Tortoise. Natomiast aranżacji Corvera nie traktuję za kanoniczną.
• posłuchaj
11 Tehillim (1981)
Wejście w lata 80. przyniosło u Reicha kolejną zmianę estetyki. Zamysł wykorzystania hebrajskich psalmów w nawiązaniu do swojego żydowskiego pochodzenia intryguje, choć wobec samej realizacji bywam sceptyczny. Np. to nieszczęsne klaskanie, pierwszy raz użyte w zerowym dla mnie Clapping Music, potem w Eight Lines/Octet, a tu już w "pełnej krasie". A zatem praising this might be like giving the nod to Piotr Rubik fourty years from now, so until then, TU ES PETRUS AND YOU'RE DANCING ON THE FUCKING SAND.
• posłuchaj
10 Variations For Winds, Strings, And Keyboards (1979)
Stopniowa rozbudowa zespołu w późnych latach 70. doprowadziła w końcu do dwudziestominutowego poematu na orkiestrę. Na "wiatry", smyki i parapety. Kompozytor wplótł w tekstury odrobinę organów elektrycznych, których sound zlał się z tymi wszystkimi lajtowymi dęciakami w jedną sterylną magmę, o właściwościach bliskich midi. Zaś w partiach smyczków skopiował Bartoka. Jak zrzynać, to od najlepszych.
• posłuchaj
09 Come Out (1966)
Tomek Gwara pisał kiedyś zdaje się o Out Hud (?), że próbowali "wypreparować czysty rytm" i dokładnie ten sposób obróbki ludzkiego głosu wynalazł tu kolo z taśmą w dłoni. Trudno rozpatrywać "didżejów" bez tej zbiorowej hipnozy z tyłu głowy, trudno zignorować faktury ulepione ze spogłosowanego timbre. Trudno tak, razem być, nam ze sobą.
• posłuchaj
08 Triple Quartet (1998)
Trzyczęściowy utwór skomponowany z myślą o Kronos Quartet. Movement pierwszy to wzburzone konwersacje altówki, dwóch par skrzypiec i wiolonczeli. W movemencie drugim opada tempo i uwydatnione zostają smyczkowe lamenty. Trzeci movement powraca do roztrzęsionej werwy movementu pierwszego. Na standardy nowojorczyka to nic nowego, ale dramaturgia tych pasaży wciąż "ryje czerep".
• posłuchaj
07 Music For 18 Musicians (1976)
Najsłynniejsze dzieło Reicha jest moim zdaniem najsłynniejsze głównie z powodu rozmachu formalnego. Godzinna narracja aspiruje do optyki symfonicznych tuzów. Troszkę mnie mierzi, że w wielkim obrazie muzyki XX-wiecznej Steve bywa spłycany do tego jednego utworu, emblematycznego i "urzędowego" – na zasadzie Einstein On The Beach u Glassa. A przecież nie wszystkie sekcje wywołują tu ciarki. Oczywiście te czołowe miażdżą – vide przewodni, wstążkowy "master hook". Bowie nazywał to "balijską muzyką Gamelan przebraną za minimalizm...", wspominał też coś o gimnastyce w białych koszulach i czarnych spodniach. "Bowie w punkt".
• posłuchaj
06 2 x 5 (2008)
"Steve Reich does rock & roll", głosił slogan reklamowy. On sam potwierdzał w wywiadach: "to naprawdę rock – coś, czego generalnie nie oczekuje się od 70-latków". I faktycznie, jest to jeszcze jedna próba wyjścia naprzeciw surrealistycznym wyobrażeniom "Pendereckiego robiącego to, co Maanam" (pamiętny wywiad z Korą). W gruncie rzeczy te trzy "ostrzejsze kawałki" kojarzą się natychmiast z Discipline-era King Crimson, z ruchem Rock In Opposition, z math-rockiem lat 90., a może nawet z nawiedzonymi, zapętlonymi riffami Joe Knighta aka Rangers. Tyle, że w dorobku wyżej wymienionych 2 x 5 byłoby przełomem, a dla Reicha to ledwie smaczna ciekawostka.
• posłuchaj
05 Music For A Large Ensemble (1978)
Kwadrans ewidentnie wyrastający z doświadczeń Music For Mallet... i Music for 18... pod wieloma względami przerasta swoich poprzedników. Zwłaszcza w aspekcie panowania nad większym aranżem, rozciągania motywów w czasie czy kontrapunktowania biegających jak mrówki smyków i flecików stojącymi, budzącymi respekt partiami trąbek. Takie minimal-maximal, o czym wspomniał niedawno Fullerton Whitman. No i to udramatyzowanie frazowe, te tyci dysonansowe smyki koło dziesiątej minuty – maaan... jak to mawiał Peter Bergstrand: "kurwa kurwa kurwa przekurwa". Całość świeci blaskiem dobrej nowiny ("to były nowiny..." – "konia z rzędem" temu, kto wie, skąd to) balansującej radość i przerażenie.
• posłuchaj
04 Four Organs (1970)
Nareszcie, jest. Otóż pojawia się bezpośredni groove (marakasy), pojawia się bezpośrednia septymowośc (organy). Pojawia się wreszcie tańczenie w tych wszystkich procesach. Tańczenie, dodajmy, o architekturze. Dynamika poszarpanych loopów organków: "to mnie nęci, to mnie kręciiii". Jeśli uznać marakasy za komórkę jajową, a cztery pary elektrycznych organów za plemniki, to tutaj byliśmy świadkami poczęcia Stereolab, dziękuję za uwagę.
• posłuchaj
03 Music For Mallet Instruments, Voices, And Organ (1973)
W kategorii błogiej przyjemności i wchłaniania muzyki ciałem rzecz niezrównana w katalogu typa. W pierwszej sekundzie budzimy się w zaklętych rewirach symulakrum wyobraźni, w samym środku rozkoszy plumkających glockenspieli – i ten sen się już nie kończy. Przeważnie trójdzielnie pulsuje ta kolektywna pozytywka, future soundtrack dla dzieci w przedziale do 6. miesiąca. Brian Eno mawiał, że muzyka awangardowa to coś, co imponuje na poziomie konceptu, ale średnio chce się tego słuchać. Tutaj mamy odwrotność: "pop avantgarde", bodaj najbardziej słuchalne dzieło Reicha, pionierskie wobec 94diskont i niespecjalnie przejęte swoim konceptem.
• posłuchaj
02 Electric Counterpoint (1987)
Abstrahując od tego, że mamy tu studium gitarowego kontrapunktu i bodaj najbardziej spełniony artystycznie występ Metheny'ego w latach 80., to nie zapominajmy, że przede wszystkim obcujemy z być może najurodziwszym fragmentem instrumentalnego prog-popu, jaki stworzył człowiek. Miałem okazję osobiście zapytać Pata, czy odważył się na techniczną korektę partytury – tak, aby łatwiej ją było "złapać na gryfie". Lekko zmieszany zaprzeczył i jeśli mu wierzyć, to może dlatego kilkunastoosobowy wykon z każdą partią pozostaje w sferze marzeń. Studio pozwala jednak na wykreowanie fantazji, dzięki czemu po drugiej minucie w trzeciej części doszło do najbardziej nienasyconego zewu tęsknoty w dziejach muzyki. Trwaj chwilo, jesteś piękna.
• posłuchaj
01 Drumming (1971)
Kompozycja, która poniekąd "łączy w sobie wszystko, co najbardziej kocham. Nie umiem o niej mówić ani pisać. Takie rzeczy się przeżywa" (Beksiński o Elodii Lacrimosy). Więcej kiedyś podjąłem tutaj.
• posłuchaj
(Porcys, 2016)