STINA NORDENSTAM
#42
STINA NORDENSTAM
Próby pisania o rzeczach tak człowiekowi bliskich i tak dla człowieka ważnych muszą wywołać poważny dyskomfort, doprowadzić do writerskiej blokady, aż wreszcie zaowocować bardzo dziwnymi, wyszukanymi figurami retorycznymi. To właśnie ten paradoks, że istnieje granica (przebiegająca tam, gdzie zwyczajne uwielbienie przechodzi w otaczanie niezdrowym – w tym konkretnym przypadku pielęgnowanym przeze mnie od 16 lat – kultem), za którą autor męczy się godzinami, przeżywa rozterki, kombinuje jak opowiedzieć o rzeczach, które tak ciężko nazwać. Do tego czytelnik ma już tego serdecznie dosyć. Zachodzi efekt postępującej znieczulicy na egzaltację, efekt obrzydzenia kwiecistymi epitetami i znużenia odniesieniami do kategorii absolutnych i/lub ostatecznych. Doskonale to rozumiem. Bo ile razy można się czymś tak bardzo ekscytować? I komu chciałoby się czytać po raz tysięczny, że coś jest "genialne", że to "ideał", że "doskonałość wcielona", że "apogeum ludzkiej kreatywności", że "nieskazitelny formalnie wzorzec piękna"? Jak tu więc oddać intymną, delikatną relację z jej niepodobnymi do niczego utworami i z jej głosem, przekraczającym moje wyobrażenie o tym, co można emocjonalnie zrobić ze słuchaczem? A jednocześnie jak tu nie powielać "frazesów" (czy też wyznań, które stały się frazesami poprzez wyeksploatowanie) o modlitwach, łzach i wieczności? Zadanie godne chirurga, którym nie jestem.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Memories of a Color (1991)
Kristina Ulrika Nordenstam urodziła się w 1969 roku w Sztokholmie. "Memories..." to jej debiut, kolekcja dziewięciu pieśni utrzymanych w estetyce kameralno-jazzowo-folkowo-popowej. Kristina ma dość osobliwy sposób śpiewania – brzmi trochę jak autystyczna dziewczynka. Poza tym eksponuje tu swoje fantastyczne zdolności songwriterskie. Potrafi na przykład uczepić się motywiku otwierającego "Odorono" The Who z płyty "Sell Out", opleść go wykwintnymi melodyjkami, rozwinąć w lewitujący refren i do tego opowiedzieć historię o uczuciach z metaforą lotu na księżyc i z powrotem. Tak powstał "The Return of Alan Bean", utwór który oceniam maksymalnie w każdej skali. To tylko przykład – z pozostałymi jest podobnie. Niestety anglosaska krytyka muzyczna nie doceniła Szwedki. Próżno szukać jej nazwiska w podsumowaniach najlepszych płyt dekady, próżno szukać peanów pod adresem jej oryginalności, próżno wreszcie szukać retrospektywnych artykułów na jej temat w modnych serwisach i magazynach. Nawet w Polsce, gdzie przecież cieszy się pewną rozpoznawalnością (chyba głównie z powodu przygotowanego ze Zbigniewem Preisnerem soundtracku "Aberdeen" z 2000 roku), jej kult wyznaje garstka wiernych. Ale tak się akurat składa, że od 13 lat zaliczam się do tego klubu.
(T-Mobile Music, 2012)
And She Closed Her Eyes (1994)
Na drugim longplayu Szwedka poszerzyła spektrum ekspresyjne i stylistyczne w porównaniu do debiutu, ale jej pieśni ewidentnie straciły na nośności. Oprócz szeregu anonimowych dla mnie mężczyzn o rdzennie nordyckich imionach takich jak Jonas, Lars lub Jocke oraz obok muzyków indiepopowej formacji Popsicle ze Sztokholmu, artystkę wspomaga na "And She Closed..." awangardowy trębacz Jon Hassell (tak, TEN Hassell od "muzyki czwartego świata", współpracownik Briana Eno, Talking Heads i Petera Gabriela). Natomiast więcej o zawartości tej płyty nie chciałbym pisać, bo z pewnością tego nie potrafię. Jest to jedna ze świętych kart mojego prywatnego kanonu i niechaj tak pozostanie.
(T-Mobile Music, 2012)
"To musiało się tak skończyć", że o dwóch płytach Rods pisaliśmy ja i Wojtek, a z kolei o dwóch płytach Stiny – MZ i ja. Taki układ komentarzy był zresztą od początku naturalny, choćby z powodu prostego kryterium, jakim jest stopień docenienia tychże artystów przez poszczególnych redaktorów. Tym niemniej w międzyczasie przekonaliśmy się o tym, że próby pisania o rzeczach tak człowiekowi bliskich i tak dla człowieka ważnych muszą wywołać poważny dyskomfort, doprowadzić do writerskiej blokady, aż wreszcie zaowocować bardzo dziwnymi, wyszukanymi figurami retorycznymi. To właśnie ten paradoks, że istnieje granica (przebiegająca tam, gdzie zwyczajne uwielbienie przechodzi w otaczanie niezdrowym – w tym konkretnym przypadku pielęgnowanym przeze mnie od 13 lat – kultem), za którą przydzielenie komuś komentarza tylko z powodu umieszczenia przez tego kogoś jakiejś płyty wysoko na liście indywidualnej – wydaje się już błędną decyzją strategiczną. Po pierwsze dlatego, że autor męczy się godzinami, przeżywa rozterki, kombinuje jak opowiedzieć o rzeczach, które tak ciężko nazwać. A po drugie dlatego, że czytelnik ma już tego serdecznie dosyć. Zachodzi efekt postępującej znieczulicy na egzaltację, efekt obrzydzenia kwiecistymi epitetami i znużenia odniesieniami do kategorii absolutnych i/lub ostatecznych. Doskonale to rozumiem. Bo ile razy można się czymś tak bardzo ekscytować? I komu chciałoby się czytać po raz tysięczny, że coś jest "genialne", że to "ideał", że "doskonałość wcielona", że "apogeum ludzkiej kreatywności", że "nieskazitelny formalnie wzorzec piękna"? Ja tam się w tej chwili o mało nie porzygałem, serio.
Owszem, lata 90-te to dla muzyki rozrywkowej z wielu względów okres wspaniałego urodzaju i kłopotów bogactwa, ale myśmy w tym podsumowaniu na przestrzeni dwustu komentarzy wielokrotnie sięgali po te wszystkie zachwyty na najwyższym C i chyba... trochę przesadziliśmy. Ostrzegałem, uczulałem, próbowałem tonować bałwochwalcze zapędy koleżanek i kolegów – a potem sam także wpadałem w tę pułapkę, bo tak mi dyktowało serce. I to zaledwie bilans z ostatnich dwóch tygodni. W jedenastoletniej przeszłości Porcys przejawy sakralizacji muzyki zdarzały się często – przyznaję, jestem za to w znacznym stopniu odpowiedzialny. Przesyt ochami i achami na punkcie Beatlesów, Beach Boysów, Radiohead, Steve'a Reicha, Modest Mouse czy nawet Papa Dance musi od dawna irytować jednych czytelników, a innych bawić i wzbudzać politowanie. Ja tu się ponownie troszkę odsłonię, ale powtórzę: w sumie te reakcje rozumiem.
Logiczne więc, że siadając do bazgrania o sofomorze Kristiny Ulriki długo szukałem odpowiedniej formuły. Jak tu oddać intymną, delikatną relację z jej niepodobnymi do niczego utworami i z jej głosem, przekraczającym moje wyobrażenie o tym, co można emocjonalnie zrobić ze słuchaczem? A jednocześnie jak tu nie powielać "frazesów" (czy też wyznań, które stały się frazesami poprzez wyeksploatowanie) o modlitwach, łzach i wieczności? Zadanie godne chirurga, którym nie jestem. Wpadłem nawet na pomysł takiego blurba na zasadzie "dooobra, nie będzie żadnego blurba, bo to są moje prywatne odczucia – jebut zeszytem o ziemię i poddaję się, sorry!", ale minutę później odebrałem od Luizy maila z jej blurbem o Aeroplane, w którym udanie zrealizowała taki właśnie koncept... I znów byłem w punkcie wyjścia. Zrezygnowany, bez wiary, sparaliżowany.
Raptem coś mi zaświtało. Przypomniały mi się trzy anegdotki. Pierwsza... Był kiedyś na Pitchforku dział Mailbag. I tam, jakoś w 2001, może 2002 roku, pośród stosu korespondencji merytorycznej przyszedł krótki meta-mailik, chyba od jakiejś laski. Nie znajdę tego i nie zacytuję dokładnie, ale napisała jedno zdanie, coś w stylu: "Zdaje mi się, że traktujecie muzykę za poważnie". Teraz druga anegdota. Chyba ze trzy-cztery lata później, w jakimś gorącym wątku na ILM, który wtedy przeglądałem pasjami, ktoś w ferworze dyskusji nie wytrzymał i rzucił coś w rodzaju: "Ej, czy wy przypadkiem nie reagujecie na muzykę zbyt przesadnie?", na co odparł mu inny użytkownik: "Wiesz, to jest forum I Love Music – czyli jakby z zasady forum Reagowania Na Muzykę Zbyt Przesadnie". Trzecia anegdota nie dotyczy konkretnego zdarzenia, miejsca, czasu czy osoby. Ale kiedy przebywam z osobami spoza kręgu melomanów, to często patrzą na mnie i podobnych mi freaków jak na totalnych szajbusów. Ileż to razy słyszałem – w gruncie rzeczy całkiem serdeczne i ciepłe – zdania typu: "ty i ta twoja muzyka, traktujesz ją tak serio, nic innego się dla ciebie nie liczy, ależ ty jesteś wariatem" etc. Wiem, wiem. Zgadzam się. Normalny, wyluzowany, bezpretensjonalny koleś ma ze 2-3 płyty, które darzy wyjątkowym szacunkiem, kolejnych 20 które zna na pamięć i po prostu uwielbia, a już do pozostałych albumów tego świata podchodzi na chłodno – to doceni, tamto skrytykuje, tu coś zauważy, tam mu umknie. Bez spinki... Nie przeżywaj tak, ziom... Weź nie bądź emo. Oksano, jest impreza. Uśmiechnij się do obiektywu. I wyluuuzuj.
Z And She Closed Her Eyes nigdy nie będę umiał wyluzować. I held my part of the deal.
(Porcys, 2012)
Dynamite (1996)
Po dwóch arcydziełach introwertycznego, natchnionego, nieśmiałego jazz-popu z dziecinnie naiwnymi interpretacjami, Szwedka odważnie wkroczyła w gąszcz surowszych aranży smyczkowych, wykręciła nieco zmierzwione barw gitar i uprościła kompozycje, zachowując jednak firmowy chłód, kameralność i refleksyjność. Wyszedł jej najmroczniejszy album w karierze i rzecz najbliższa regułom alternatywnego rocka. Już w "Under Your Command" zmiana jest aż nadto dostrzegalna – faktury wręcz industrialne w posmaku, totalnie przybity nastrój rodem z najciemniejszych momentów wczesnego The Cure i androidalny, przetworzony głos Kristiny w niemym krzyku makabrycznego refrenu (rok przed nieodległym "Climbing Up the Walls" Radiohead). Utwór tytułowy mógłby sygnować Kurt Cobain, gdyby jednak postanowił z nami zostać i dalej nagrywać. Nieskończenie smutne "Almost A Smile" odnalazłoby się w repertuarze Billy'ego Corgana. A później nie jest łatwiej. "Dynamite" uwiera, wypala dopiero co zabliźnione rany, wzbudza w słuchaczu dyskomfort.
(T-Mobile Music, 2012)