STING
#40
STING
Dziesięć lat temu redaktor Konatowicz pisał na Porcys w recenzji albumu X & Y Coldplaya na 2.5: "Pamiętam, że Coldplay dało się kiedyś znieść. [...] Nie tym razem. [...] Dobrych kawałków brak. Płyta ofensywnie nijaka, a następna to już może być 0.0 i Sting". Nie muszę chyba nic dodawać – gdzieś od przełomu millenniów Sting solo jest synonimem mdłości doprowadzonej do skrajności. Przypomina o istnieniu naczelnego "stingologa" i o jego usypiającej trójkowej audycji. Dla środowiska około-indie pełni zwykle rolę "Paolo Coelho rocka" ze swoimi grafomańskimi tekstami ("tekściarze używają wielu metafor, ja tego nie umiem – mówię prosto z mostu to, co myślę"), pretensjonalnymi w(y)(z)wodami na temat twórczości własnej i oczywiście jednym z najbardziej irytujących zaśpiewów w dziejach nowożytnych, czyli "I dreaaam of raain, ELEEEI ELEEEEEEEI". Kiedy symbolicznie 1 stycznia 2000 roku Sting "wyszedł do ludzi" z tym szitem, można było się tylko puknąć w głowę i spytać "czy już dosyć?".
Pamiętajmy jednak, że Stinga "dało się kiedyś znieść". Taki zespolik The Police to w ogóle pomijam, bo nietakt (telegraficznie: jedna z niewielu formacji w muzyce rozrywkowej, która wynalazła kompletnie "dystynktywny", w 100% oryginalny styl bez precedensu – wyobraźcie sobie podobne zjawisko dzisiaj). Ale po rozpadzie tria Gordon wrócił do swoich dżezawych korzeni i z ekipą czołowych sidemenów (oraz z nieocenionym Hugh Padghamem w roli producenta, który towarzyszył mu wiernie aż do etapu nieszczęsnego "I dreaaam of raain, ELEEEI ELEEEEEEEI") rozpoczął na własny rachunek prywatną odyseję smooth-world-popową. Był w tym potwornie nadęty, pozował na "artystę" przez duże A, opowiadał w wywiadach głodne kawałki. Ale muzyczne intencje miał dobre, a to co w owym okresie komponował, plasuje go w absolutnej czołówce ludzi, którzy kiedykolwiek się za to zabierali. Czy nam to pasi, czy nie.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
...Nothing Like the Sun (1987)
Widok reklamy najnowszego albumu Stinga wyświetlanej w metrze ma w sobie coś przygnębiającego. Nie tylko dlatego, że sama okładka jest zwyczajnie szpetna, a spojrzenie niezmiernie i niezmiennie zadumanego Stinga osłabia bezradną pseudo-głębią hipotetycznych refleksji, które czają się w jego głowie. Również dlatego, że ten obrazek jest dość emblematyczny dla sposobu, w jaki postrzegany jest ten szalenie utalentowany i wyjątkowy w skali uniwersum muzyk w kręgach ludzi, których wiedza o muzycznych aktualnościach wykracza poza dość psychodeliczne realia Trójkowej audycji "Siesta" prowadzonej co niedzielę przez naczelnego "Stingologa". Dziś Stinga wielu świadomych krytyków popkultury uważa za synonim miałkości i banału skrytego za parawanem ogromnych aspiracji, za Paolo Coelho pop-rocka, za kogoś, kogo... ciężko traktować na poważnie.
Nie zawsze tak było, chociaż jak wspominałem dwa tygodnie temu (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/sama-tresc-the-police-20-x-35,14825.html ) nawet na słynnej i bezspornie istotnej dla dziejów muzyki rozrywkowej grupie The Police od początku ciążyło coś wizerunkowo, ideowo niefajnego. Myślę, że geneza tej sytuacji tkwi w samym muzycznym zapleczu Stinga. Pamiętajmy, że zanim Policjanci się skrzyknęli do gry, facet terminował na kontrabasie w składzie dixielandowym, w big bandzie oraz w combo parającym się jazzem nowoczesnym. Dopiero w grupie Last Exit wypatrzył go Stewart Copeland. Analizując więc solową drogę Stinga, należy mieć na uwadze, że jego pierwszy autorski album "The Dream of the Blue Turtles" z 1985 roku, był dla niego nie tyle przełomem i krokiem w nieznane, co właśnie rodzajem śmiałego powrotu do źródeł. Gordon zatoczył na "Turtles" pełne koło, korzystając z akompaniamentu wybornych amerykańskich jazzmanów w roli sidemenów. Rezultaty chwilami olśniewały, choć całościowo album nie realizował do końca swojego potencjału – nieco zbyt wysilony, spięty i aż przesadnie świadomy swojej stylistycznej wolty. A może zwyczajnie piosenkowo nierówny.
Już same hasła padające w wywiadach promujących drugą solową płytę muzyka, "...Nothing Like the Sun" z 1987 roku, stanowiącą moim skromnym zdaniem szczytowe osiągnięcie całej jego kariery, akcentują niczym nieograniczoną odwagę i wielką ambicję twórcy. "W popie ciekawe jest to, że wcale nie trzeba obowiązkowo podążać za ustalonym formatem. Wszystko może się zdarzyć", dywagował Sting. "Postrzegam sztukę songwritingu jako rzemiosło, którego uczymy się próbując opanować niemal każdy styl. Stałem się w tym biegły. Ale to w czym nigdy nie można być biegłym, to natchnienie. To Wielki Przypadek, Coś Nieuchwytnego". I dalej: "Świadome wyrafinowanie wcale nie musi być gwoździem do trumny – o ile kieruje nami zdrowy rozsądek". A podekscytowany saksofonista Branford Marsalis, zaproszony do udziału w sesjach i trasie koncertowej, dodawał: "mamy więcej wolności, niż jakakolwiek popowa kapela, którą słyszałem". Sting puentuje w duchu może nieco tajemniczej, ale jednak prostolinijności: "ludzie posłuchają tego i będą się zastanawiać... co on wyprawia? Kiedy w studio wszyscy byli zdziwieni, bo nie wiedzieli o co mi chodzi, ja doskonale czułem, do czego zmierzam. Celowałem bowiem w nic więcej, jak tylko prawdziwą popową płytę". Brzmi jak manifest Autora (przez duże "a") zaskakującego, acz dojrzałego, przytomnego i przemyślanego popu. Czyli dokładnie tak, jak sama muzyka.
Warto dodać, że "Nothing" to również eksperyment z czysto technicznego punktu widzenia. To pierwsza płyta artysty zarejestrowana cyfrowo. Przy tej okazji Sting powrócił do współpracy z producentem Hugh Padghamem, wybitnym rzeźbiarzem ejtisowej odmiany dźwięku. To dzięki niemu sound stał się jaśniejszy, lżejszy i przejrzystszy, niż na debiucie. Poza tym Sting nazywał ten krążek "dzieckiem Synclaviera" czyli instrumentu, który nadał ton całemu procesowi komponowania i nagrywania tych piosenek. Zdradzał dziennikarzom, że dzięki możliwościom, jakie dawała ta maszyna, miał dostęp do o wiele bardziej złożonych rozwiązań, niż przedtem. Pokomplikowały się akordy i aranżacje, co z tradycyjnym instrumentarium nie byłoby w jego przypadku możliwe. A ten stopień wykwintności był tu szalenie istotny również w kontekście składu. Do pomocy Sting miał tym razem znowu (jak na "Turtles") mistrzów gładkiej odmiany jazzu – wymienionego wyżej Marsalisa i pianistę Kenny'ego Kirklanda. Dokooptował jeszcze Manu Katche i Andy'ego Newmarka na bębnach oraz Mino Cinelu na perkusjonaliach, co nadało warstwie rytmicznej nowy wymiar szerokości. Gościnnie pojawili się też giganci blues-rockowej gitary Eric Claptona i Mark Knopflera (obaj w "They Dance Alone"), a także legendarny Gila Evansa i jego orkiestra (słyszalna w coverze Hendrixowskiej ballady "Little Wing", gdzie na gitarze bryluje Hiram Bullock – to notabene jeden z najlepszych coverów świata wśród tych, które nie zmieniają radykalnie oryginalnej kompozycji). To wszystko muzycy tak wielkiego kalibru, że wstyd byłoby mi przy nich grać harmonie typu I-IV-V", wspomina Sting. W efekcie forma utworów na "Nothing" jest jednocześnie bardziej fragmentaryczna i bardziej elegancka niż na poprzedniku.
Podobno kluczem do zrozumienia tej płyty są okoliczności jej powstania. To rzecz dedykowana matce artysty, Audrey, która zmarła w trakcie prac nad materiałem po dwuletniej chorobie. W otwierającym całość nagraniu "The Lazarus Heart" (okraszonym niegdyś kultową zapowiedzią "Serce Lazarusa" w jednej z rodzimych rozgłośni radiowych – taki nieśmiertelny żarcik) Sting snuje opowieść o śmierci, która staje się dowodem potęgi człowieka w obliczu zmagań z nieuchronnym. Odniesienia do silnych kobiet walczących z tragicznymi przeciwnościami losu pojawiają się co chwila, choćby w poświęconym Chilijkom "They Dance Alone". Według Stinga "Nothing" to z perspektywy lat album traktujący o kobietach – ale nie w sensie romantycznym, lecz w znaczeniu kobiecego pierwiastka w świecie. O matkach, siostrach i towarzyszkach życia. "To, co ratuje cię od pretensjonalności, to metafora. Jeśli mówisz o sprawach wprost – 'uczyńmy świat lepszym miejscem, kochajmy się nawzajem, powstrzymajmy wojny' – nie ma w tym artyzmu. Ale jeśli poruszysz te same tematy za pomocą metafory – nabiorą one mocy. Dlatego jeśli jestem pretensjonalny to dlatego, że akurat zabrakło mi metafory", bronił się przed zarzutami recenzentów Sting. Trochę jak w "Misiu" – "śpię bo chce mi się spać, logiczne?".
Wspomniane "The Lazarus Heart" rozpoczyna "Nothing" na tak odkrywczej i rześkiej, a zarazem sugestywnie znajomej nucie, jak gdybyśmy słuchali najdojrzalszego, najbardziej wysmakowanego, najchłodniejszego wyrazowo albumu The Police. Tu ważna informacja – jeszcze jeden gość specjalny zaszczycił swoją obecnością Air Studios w Montserrat. To Andy Summers, którego partie gitary nie pozostawiają złudzeń i kojarzą się nieodparcie z dokonaniami blondynowatego tria. Dodajmy, że wejście wiodącego motywu klawisza (link - http://www.youtube.com/watch?v=J6CnFi5Ry1s&t=25s ) to jedna z najbardziej rasowych introdukcji jakie w ogóle istnieją w popie – rodzaj melodii, jaką chciałoby się zagwizdać idąc ulicą w piękny słoneczny dzień i odkrywając nagle, że to teraz właśnie toczy się życie i albo damy się mu porwać, albo je zwyczajnie zmarnujemy. Nic dziwnego, że to etatowy "otwieracz" występów Stinga na tamtej trasie, który zresztą płynnie przechodził w łagodniejszą, bardziej przestrzenną wersję "Too Much Information" z "Ghost In the Machine". Zanim się jednak kończył, oferował zestaw urokliwych tricków z pogranicza jazzu, choćby sławne przełamanie groove'u z miarowego bitu w synkopę, która zaraz się urywa (http://www.youtube.com/watch?v=J6CnFi5Ry1s&t=2m49s). Ten brylancik to w moim przekonaniu najpiękniejszy utwór, jaki wyszedł spod ręki Stinga, włączając dyskografię jego macierzystej formacji.
Odniesienia do spuścizny The Police nawiedzają mnóstwo zakątków "Nothing", ale są to miłe momenty, wzbogacające paletę środków wyrazu artysty poprzez staranną kontynuację, zmyślne rozwinięcie dotychczas uprawianej estetyki. "Straight to My Heart" brzmi jak zagubiony fragment strony A, zaś liryczne "Fragile" to ballada w duchu strony B "Synchronicity". Sporo tu bezpośrednich nawiązań – na przykład cudne harmonicznie "Sister Moon" (ze słowami zaczerpniętymi z Szekspira) to niby ciąg dalszy "Moon Over Bourbon Street", a "History Will Teach Us Nothing" to swoisty sequel do "Driven To Tears" – niestety bez wirtuozersko oszczędnego kontrapunktu Summersowej gitary i bez zmiany akordu w refrenie (okrzyk "sooner or later!" pojawia się na tle podkładu ze zwrotki). Wokalista nawiązuje też do swojego debiutu w "Rock Steady" (to z kolei jakby "Consider Me Gone" bis) oraz w "We'll Be Together", które jawi się następcą "If You Love Somebody, Set Them Free", choćby ze względu na cytat z samego siebie w tekście. Ten ostatni kawałek został dołączony do tracklisty w ostatniej chwili. Cała ekipa – zarówno muzycy, jak i pracownicy wytwórni – konsekwentnie błagała Stinga o uwzględnienie w programie płyty czegoś radośniejszego. Sting długo pozostał niewzruszony, aż złamał się i dorzucił to. Zauważmy jak na wysokości 3:23 naturalnie wypływa z tego imprezowego przecież jamu delikatne intro ( http://www.youtube.com/watch?v=KYps5LfOaGg&t=3m23s ). I te klawisze z pitcherem na fade-oucie – jakby panowie chcieli nam zakomunikować: "moglibyśmy tak dalej grać, ale pora kończyć bo to w końcu miał być singiel...". "Together" to z jednej strony Stinga interpretacja idiomu disco, a zarazem przewrotna riposta na hiper-nowoczesne wówczas, mechaniczne hity Petera Gabriela z "So" w guście "Sledgehammer".
To co mnie szczególnie ujmuje w "Nothing" (poza, rzecz jasna, iście ekskluzywną jakością piosenek) to nieprzejednana, nieugięta w swojej konceptualności, dziarska postawa Stinga – artysty, który wybrał się w autorską, artystyczną odyseję z pełną świadomością narażania się krytykom, tęskniącym do nowofalowej zwięzłości i nośności ery The Police. Duży szacunek ma u mnie ten gość za realizowanie nieformalnej misji przesuwania granic popu, co zapewnił nietypowy i chyba dość bezprecedensowy melanż reggae, soft rocka, brzmień stricte ejtisowych (barwy klawiszy) oraz niepodrabialnej, wyśmienitej melodyki. Pamiętajmy też, że inspirację fusion wypierała wówczas u Stinga coraz wyraźniejsza fascynacja muzyką i kulturą iberoamerykańską (od rytmów hiszpańskich po elementy brazylijskie). I jak to możliwe, że tak eklektyczne "Nothing" doszło do pierwszego miejsca na brytyjskich chartsach? Oczywiście za sprawą hitu "Englishman In New York", który większość słuchaczy najlepiej zna z tej płyty. To cacko niemalże podpadające pod kategorię "novelty song" owszem bywa nieco dziecinne, ale sprawia też sporą frajdę i stara się jak tylko może unikać nudy, przewidywalności (vide pamiętny mostek ze stricte jazzową improwizacją, zwieńczony nieco od czapy wciśniętym, agresywnym, prymitywnym quasi-hip-hopowym bitem). Przypadek (że taki przebój)? Nie sądzę.
A co było później? Cóż, bywało całkiem nieźle – na kolejnych albumach, wydanych już w latach 90., Sting miewał po kilka sympatycznych i często cholernie zapamiętywalnych singli, by rzucić tak powszechnie znanymi tytułami jak "All This Time" i "Mad About You" z "The Soul Cages" (1991), "If I Ever Lose My Faith in You", "Fields of Gold" i "It's Probably Me" z "Ten Summoner's Tales" (1993) czy "I'm So Happy I Can't Stop Crying" z "Mercury Falling" (1996). Tym niemniej ciężko ukryć fakt, że artystycznie, pod względem zasadności publikowania w formacie długogrającym, ten starszy pan z każdym kolejnym krokiem osuwał się na bezpłciowy margines sceny, którą w poprzedniej dekadzie trząsł. Słowem – zaczął straszliwie smęcić, co nie było specjalnie poparte kompozycyjną treścią czy niuansami w aranżach. Symbolicznym przypieczętowaniem tej degradacji był fatalny singiel "Desert Rose" nachalnie promujący notabene wcale nie taki okropny longplay "Brand New Day" z 1999 roku. To wtedy Sting po raz pierwszy od lat zrezygnował z usług Padghama w reżyserce studia. I to rozstanie interpretuję jako zdarzenie symptomatyczne, bo chyba zabrakło obok Stinga kogoś, kto powiedziałby mu: "nie rób tego". Kto powiedziałby: "wiesz stary, ten pseudo-arabski zaśpiew w 'Desert Rose' jest mega kiczowaty i ciężko będzie go przełknąć komukolwiek z zalążkami dobrego gustu – zrezygnuj z tego". Inna sprawa, że chemia między dżentelmenami najwyraźniej wypaliła się już przy dramatycznie nudnym "Mercury Falling".
Właśnie podczas trasy "Brand New Day" miałem okazję zobaczyć artystę na żywo w katowickim Spodku. Wystąpił z wysoką gorączką, ale dzielnie wytrwał ponad dwie godziny, na które składały się – z tego co kojarzę – premierowe wówczas kawałki, klasyki z repertuaru The Police, no i parę szlagierów solowych. Co z tego, że wykonawczo nie miałem uwag, skoro ze sceny wiało nudą. Dorobek Stinga z XXI wieku pozwolę sobie przemilczeć, a z to z takiej przyczyny, że się w niego zupełnie nie zagłębiałem. Zamiast mnie zachęcać, artysta skutecznie zniechęcał, na przykład tytułując swoje wydawnictwo z 2009 roku za postmodernistycznym arcydziełem powieściowym Italo Calvino. Profanacja! Ale chyba niczego nie straciłem, omijając z daleka dyskografię późnego Stinga. Pewien krytyk recenzując album "Sacred Love" z 2003 roku napisał coś w stylu: "te ballady dla starczych yuppies są tak trywialne, że przy nich Julio Iglesias zaczyna brzmieć kreatywnie". Zakładam, że ów krytyk wiele się nie pomylił, jeśli w ogóle. I między innymi dlatego widok reklamy najnowszego albumu Stinga wyświetlanej w metrze ma w sobie coś przygnębiającego.
(T-Mobile Music, 2013)