STROKES
Is This It (2001, garage rock) 6.5
Panie Casablancas, ja bym chciał ten wywiad zrobić tak naturalnie, szczerze, bez udawania. Wie pan, o co mi chodzi? Żeby czytelnicy myśleli, że pan cały czas mówi prawdę. Żeby chociaż tak myśleli. Zgoda?
- Julian, czy mógłbyś coś powiedzieć o początkach zespołu?
- Sure, człowieku, na maksa jest jazda. My, to znaczy ja, do cholery, i moich kilku ziomeczków, to jest Nick, Albert, Nikolai i Fab spotkaliśmy się kiedyś na komisariacie, no wiesz, chuligańskie wybryki, te sprawy.
- Naprawdę? To niezwykła historia...
- A jakże, przysięgam na mojego zgreda! Z tego komisariatu wyciągnął nas taki zajebisty kolo, Wiz Kid. Okazało się, że jest managerem i może nas troszkę wypromować, tylko żebyśmy skończyli z procederem. Bo wiesz, stary, my już swoje odsiedzieliśmy i te sprawy...
- Czyli ten Wiz Kid pomógł wam?
- Jak kocham Pana! Ale czaisz akcję, trzeba było najpierw zabrać się za granie. No to wytrzasnęliśmy jakieś wiosła, gary i do przodu! Stary... Jaką my mieliśmy zajawę... O mało garaż nie pierdyknął. Nie do opowiedzenia.
- Czy mógłbyś powiedzieć kto was zainspirował, na kim chcieliście się wzorować?
- Mistrzuniu, ja nie wiem, o co ty mnie w ogóle pytasz! Wszyscy mówią o jakichś inspiracjach, czy coś. Mnie zainspirował taki jeden freak z którym dzieliłem celę. Miał wytatuowane serce przebite nożem. Rozumiesz, nożem, nie strzałą! To był gość, bez kitu! To tyle o inspiracjach. My po prostu gramy rock'n'rolla! My jesteśmy dzieciakami z ulicy, które pół życia spędziły włócząc się po osiedlach. Inspirujemy się życiem, życiem, stary!
- Tak. Dziękuję bardzo za rozmowę.
- Siemasz jełopie, nara!
- No i jak było, proszę pana?
- Uff. Czy wy musicie być takimi luzakami? Nie rozumiem połowy z tego, powiedziałeś.
- Ach nie, to tylko taka moda. Gówniarze się na to łapią. Oni uwielbiają przestępstwa, przekleństwa, i takie tam. Ja jestem ogólnie spokojny chłopak. Ja nawet śpiewam pod młodego Reeda, żeby jakoś to brzmiało piwnicznie... Zaraz panu wytłumaczę, co te wszystkie dziwne słowa oznaczają, jeśli pan pozwoli. Zresztą, sam nie jestem do co do wszystkich pewien...
Agencja Elite Model, Nowy Jork.
Pół godziny później. Dzwoni Telefon.
- Słucham Elite Model.
- Dzień Dobry, tu Julian. Julian Casablancas. Czy mogę z ojcem?
- Łączę.
- Tak?
- Panie prezesie, syn na czwórce.
- Dziękuję pani. Halo?
- Tata? No, właśnie skończyłem ten wywiad, no wiesz.
- [zdenerwowany] Gdzie ty mi się gałganie włóczysz! Do domu i to zaraz! Pakować mi się, ale to już. Jedziemy do babci.
- Ale tato, ja jutro mam koncert, proszę...
- Jaki znów koncert? Ach, te głupstwa... Natychmiast do domu!
- Ale tato!
- Żadnego "tato"! Powiedziałem!
- [płaczliwym głosem] No dobra, już jadę.
Trzy minuty później.
- Ryan? Tu Julian. Słuchaj, ja jutro nie mogę z tym koncertem.
- Co?! Co ty pleciesz? Miesiąc straciłem na negocjacje! Nie możesz...
- Ale właśnie o to chodzi, że muszę! Jechać do babci na weekend. Tylko wiesz, prasie powiedz coś, co pasuje do nas. No nie wiem, że się zaćpałem, albo co. Wiesz, na rockowo.
- Julian, żeby mi to było ostatni raz.
- Ostatni, ale to ostatni! Przysięgam.
(Porcys, 2001)
Narobili hałasu, narobili, i co? Jak to często w takich przypadkach bywa: nic. Rock to po prostu gitara, bas i bębny. W pewnym sensie nie sposób takiej definicji zaprzeczyć. Kolesie z nowojorskiego The Strokes wysmażyli jedenaście prostych, surowych kawałków i najwyraźniej są z siebie zadowoleni. Trudno się jednak im dziwić, skoro za Atlantykiem prasa okrzyknęła ich największym zjawiskiem ostatnich lat, określając wręcz mianem „zbawców rocka”.
Ludzie, opanujcie się. O żadnym zbawieniu nie może być mowy. Same piosenki są, szczerze mówiąc, przeciętne. Cała sztuczka z Is This It polega na banalnym sposobie produkcji: po prostu bezczelne, jednostajne uderzanie w instrumenty. Żadnych pogłosów, żadnych wyszukanych pomysłów aranżacyjnych. Jasne, ktoś powie, że na tym właśnie polega rock. Ale skądś chyba już to znamy. Wokalista The Strokes, Julian Casablancas, śpiewa bardzo podobnie do wczesnego Lou Reeda. W rezultacie całość łudząco przypomina piwniczny klimat dokonań The Velvet Underground. Dorzuciłbym jeszcze The Stooges i trochę brytyjskiego punku, na przykład Buzzcocks, czy Wire.
I mógłbym tak się czepiać bez końca, gdyby nie fakt, że tej nieco ponad półgodzinnej płyty fajnie się słucha. Wyróżniają się zwłaszcza bardziej melodyjne kawałki, choćby Someday, Alone Together czy Hard To Explain. New York City Cops brzmi trochę jak garażowy hymn, natomiast Trying Your Luck jest jedyną chyba w tym zestawie próbą stworzenia jakichś głębszych emocji, co wzbogaca wizerunek grupy.
Konkluzja: Is This It to kawał solidnego rockowego grania, ale po co ta cała histeria wokół niego?
(Tylko Rock, 2002)
Każda piosenka na potwornie przehajpowanym debiucie Nowojorczyków ma w sobie co najmniej jeden diabelsko chwytliwy motyw – najczęściej refren. Dość wyraźnie słychać, że kawałki zlewają się ze sobą – próżno tu szukać stylistycznego eklektyzmu czy muzycznego bogactwa, to raczej wykalkulowana ekonomia. Ale dlatego właśnie Is This It? sprawnie podszywa się pod kompilację singli jakiegoś proto-nowofalowego amerykańskiego bandu z połowy lat siedemdziesiątych. Przy okazji – nie wolno zapominać o pierwszej płycie Franz Ferdinand. Też mocny zawodnik w te klocki.
(Era Music Garden, 2011)
Gdy emocje już opadły jak po wielkiej bitwie kurz, to nie jest nawet aż tak przeciętne. Kilka piosenek ("Alone, Together", "Last Nite", "The Modern Age", "Someday") autentycznie wpada w ucho. Czas działa na ich korzyść w tym sensie, że kolejne hajpy "NME" były jeszcze gorsze.
Room on Fire (2003, garage rock) 5.5
Około dwóch miechów temu w imprezowym zgiełku dobiegł mnie nowy singiel Strokes. Kazałem wszystkim się zamknąć i podgłośniłem telewizor. Przymknąłem powieki, żeby nie uronić ani dźwięku. Perkusista wybijał proste 4/4, jak zawsze. Wokalista chrypiał tak "trendy" jak tylko potrafi. Gitarzysta rytmiczny bił struny od góry w jednostajnej, repetycyjnej manierze. W instrumentalnym chorusie bębny wspomagały oklaski. Drugi gitarzysta imitował melodyjkę syntezatora, choć tak naprawdę ledwie podłączony do specjalnego efektu w walizce. Linia wokalu szła unisono: sztuczna, kanciasta, niby zwyczajna. Raptem mostek kupił mnie namiętną progresją. Ten szerszy, niemal-klawiszowy sound pasował kapitalnie. Jechało. Mogłem wyczuć jak bardzo spodoba mi się za drugim, piątym, dziesiątym razem. Dwie minuty i to już. "12:51" zostawiło mnie z męczącym tematem marketingowego sukcesu Strokes, i odmiennego oblicza drugiej płyty. Wróciłem myślami do ostatnich dni 2001. Och, nie, brytyjskie pisma. Wróciłem z powrotem do 2003.
Strokes są w znacznym stopniu formacją perfekcyjnie modelową. Mają charyzmatycznego wokalistę, który zawodzi nietypowo przepitym jak na tak młody wiek timbre. Casablancas jest klasycznym frontmanem. Laski sikają po nogach gdy wkracza na scenę. By dysponować swobodą prezencji, Casablancas nie absorbuje się przewieszoną przez ramię gitarą. Wciąż, jest Jimem Morrisonem, bo pisze te wszystkie piosenki. Boss. Może reklamować męskie perfumy. Mają gitarzystów tak sprawnych, że są w stanie obijać się o siebie, o kolumny, o Casablancasa w trakcie występu. Valensi i Hammond Jr. technicznie trzymają całość za zęby. Mają sekcję, jakiej pozazdrościłby niejeden band. Niedoceniony basista Fraiture śmiga z werwą, czytelnie i dokładnie. Zespół jest zwarty i gotowy. Oto, zwarte i gotowe, stoją przed wami dzieciaki Nowego Jorku, w nonszalancko potarganych fryzurach i modnych ciuchach. Ale zaraz, toż to monotematyzm! Tak, lecz to integralny, nierozerwalny pierwiastek ich boskości. Również barokowy ozdobny niebieski wzór na tle ognistego, pomarańczowego wypełnienia ma zapewnione miejsce w historii popkultury. Strokes: zawsze musi istnieć grupa, na którą można wszystko zrzucić.
[Fabrizzio Moretti to nieco osobny rozdział. Gość gra na perkusji ponoć od wieku pięciu lat. W krótkim czasie medialnej obecności Strokes, zbudował styl na tyle wyrazisty, że zafunkcjonował jako punkt relacji do innych drummerów. Mówiąc "zagraj to prosto, jak Strokes", masz na myśli bit Morettiego. Bit ten kumuluje ponadczasowe bity rocka, a następnie dokonuje ekstrakcji pewnych rasowych składników każdego z nich i upraszcza je do minimum. Mało kto zdaje sobie sprawę, że tajemnicą fenomenu Strokes jest Moretti. Ludzie zwykle nie zwracają uwagi na pałkera. Spychają postać na margines. Moretti decyduje o tym szorstkim, automatycznym obliczu. Ten jego zredukowany wyciąg objawia się dwoiście. Numer jeden charakterystycznym bitem jest zmodyfikowany kultowy "motorik" Klausa Dingera. Posłuchajcie "Barely Legal". Albo "Hard To Explain". Albo "Reptilia". Numerem drugim jest inny legendarny bit, para-bit Charliego Wattsa: "When It Started" i "The Modern Age" i "You Talk Way Too Much" i "Between Love And Hate". Nie korzysta z bitu Mo Tucker. Z bitu Mo Tucker korzysta Meg White. (Nie, "The Modern Age" to nie jest bit Mo Tucker. To jest bit Charliego Wattsa.) Pytałem kumpla bębniarza czy ciężko jest utrzymać taki bit przez kilka minut. Odparł, że nawet ciężko.]
A więc są modelowo perfekcyjni, gdyż mają też doskonale sformatowane kawałki. Tych dwadzieścia piosenek jakie zrobili w dwa lata to nie muzyka. To nadludzko detalicznie ukształtowane figury geometryczne. Romby, kwadraty, trapezy. Na Is This It było mnóstwo wpadających w ucho tune'ów. Zmarnowany "Is This It", telewizyjny "The Modern Age", skoczny "Someday", singlowy "Last Nite". Room On Fire zaczyna się od fikającego wzorku Morettiego. Chwilę potem wszystko wraca do normy: elegancko znudzone wycie, charczące wiosła. "Reptilia" pruje bliźniaczo do Is This It, by zastrzelić zręcznym hookiem refrenu. Ciężkawy, błotnisty groove "You Talk Way Too Much" oraz brawurowa gra sekcji w "Meet Me In The Bathroom" nie mają kompleksów. Ten zespół sprawia, że słuchacz czuje się dobrze. Refreny są chwytliwe. Aranżacje to szczyt umiejętności rozłożenia akcentów. Aranżacje Strokes? Weźmy taneczny "Between Love And Hate", jak kolejne ścieżki dochodzą i sobie nie zawadzają. Nie ma momentu, żeby czuć się źle słuchając Strokes. Klasa i równość, przejrzysta równość jakby walcem przejechano, to sprawiają. Zaiste, tkwi w nich iskra. Są czymś więcej niż suma składników. Na kolana. Strokes ponadto wykazali się gestem i wzięli na trasę Guided By Voices. Aha, ktoś porównał Room On Fire do Dismemberment Plan, ale to nietrafione.
(Porcys, 2003)
Rzadki przypadek grupy, która "nie grzeszy" kreatywnością, ale ma wystarczająco równe, para-melodyjne refreny ("The End Has No End"?), żeby jej słuchać z atencją. Samo łopotanie Fabrizia cieszy. Weźmy jedno z ciekawszych zastosowań wyeksploatowanego bitu "Be My Baby" w zaskakująco (jak na nich) rozbudowanych harmonicznie intro i outro "You Talk Way Too Much". Bez drażniącego chwilami ryku Juliana, byłaby to solidna muzyka tła.
First Impressions of Earth (2006, garage rock) 4.0
Yyy, to był ten krążek, na którym próbowali czegoś innego, ale im nie wyszło? Bo nie pamiętam, ziom, sorawa, nie?
Angles (2011, new wave) !6.9
LOL, ale o co w ogóle chodzi recenzentom? Paradoksalnie po sięgnięciu totalnej drętwizny kolesie nagrali swój najciekawszy album. "These guys forgot how to rock"? I może dobrze, bo w zamian skupili się na bogatych, matematycznych aranżach, 80s-owej obróbce studyjnej i otworzyli na nowe horyzonty, nie tracąc nic z firmowej natychmiastowości. Materiałowo "zdywersyfikowali ryzyko" i w efekcie transowe "You're So Right" Fraiture'a czy szpilkowe post-reggae "Machu Picchu" brzmią jak powiew świeżego powietrza. Jakieś zestawianie Angles z solowym Julianem... WTF? Przepaść jakościowa przecież. Zaczynam kumać, że Is This It zrobiło furorę bardziej za suchy, VU-owy sound, niż za kawałki. Tutaj słychać echa a-ha (haha), prog-rocka czy cukierkowego popu. Spodziewalibyście się? Do pełni szczęścia brakuje rezygnacji z topornych refrenów, ale szczerze, chciałbym, żeby takim tęczowym spektrum odniesień zaskoczył mnie na przykład kolejny LP Much.
* * *
moje top 5:
1. The Modern Age
2. You're So Right
3. Hard to Explain
4. You Talk Way Too Much
5. Metabolism