SUFJAN STEVENS

 

#88
SUFJAN STEVENS
Trochę nie wiem, jak ugryźć Sufjana w kontekście tej listy. Jego obecność tutaj jest jakby oczywista i to wyczuwa się podskórnie. Ale też powiedzmy sobie szczerze – popisowy kompozytorski manewr (zapożyczony wprost od Tima Gane'a) polegający na igraszkach z nieregularnym metrum oraz technikami minimalistycznymi w obrębie folk-popowej melodyki to procentowo niewielki urywek jego gigantycznego śpiewnika. O wiele częściej chłopaczyna stawia na kameralny klimat, akordową ascezę i nagie emocje. Szanuję to, choć "głęboko w środku gdzieś" liczę na to, że pewnego dnia Sufjan powróci ze stereolabowym albumem, który uraduje wszystkich fanów rytmiczno-harmonicznych łamańców. Nie mam wątpliwości, że potrafiłby to zrobić spektakularnie; pytanie czy będzie mu się jeszcze chciało.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

A Sun Came (2000, art folk) 5.2

Bałaganiarskie początki ✂ "We Are What You Say" (gdyby Indianie spod Domów Centrum byli znośniejsi), "Joy! Joy! Joy" (pierwsza próba ułożenia "Chicago")

Enjoy Your Rabbit (2001, folktronica) 6.0

Patrzcie jaki z Sufjana mózgowiec ✂ "Year of the Rat", "Year of the Dragon"

Michigan (2003, barokowy folk) 8.1

Chciałbym z tego miejsca zaprotestować przeciwko traktowaniu albumu Illinois Sufjana (rok 2005) jako punktu odniesienia dla czegokolwiek. Ta świetna skądinąd płyta to według mnie tylko blade odbicie Michigan. Nie uświadczymy na Illinois ani jednej idei, której nie przetestowałby Stevens przy pracy nad Michigan. Większą popularność Illinois tłumaczę dwojako – silniejszym lobby chicagowskim od detroitowskiego w elitach amerykańskich mediów oraz zasadą "chwalę to, z czym byłem na bieżąco" (w momencie premiery nie obejrzał się na Michigan pies z kulawą nogą i nawet Pitchfork zaliczył poważną obsuwę, tłumacząc to przy ponownej publikacji recenzji roztargnieniem redaktorów prowadzących). Zarówno model świąteczno-śnieżno-choinkowej piosenki "na kulig" z asymetrycznym metrum i onomatopeicznymi wokalizami podpatrzonymi u Stereolab ("All Good Naysayers, Speak Up! Or Forever Hold Your Peace!", "Detroit, Lift Up Your Weary Head!", "They Also Mourn Who Do Not Wear Black"), jak i wzór depresyjnej ballady ulokowanej gdzieś między Elliottem Smithem, a klasyką alt-country ("Flint", "The Upper Penninsula", "Holland") narodziły się tutaj. Mówienie, że "coś jest jak Illinois" to niedocenianie Michigan, piosenkowo w mojej opinii dość wyraźnie górującego nad swoim następcą. Rzadko nabieram się na podobne smęty, ale Sufjan z Michigan czy z Seven Swans wyciska ze mnie łzy. O The Age of Adz powiedzieć tego nie mogę.
(T-Mobile Music, 2011)

"The Upper Peninsula"
Problem agresywnej ekspansji skrajnego kapitalizmu dobija codziennie tysiące zwalnianych pracowników. Wielkie firmy motywują działania zyskiem, nie licząc się z losem pojedynczych istnień. Widmo utraty zatrudnienia zagląda w oczy zestresowanym employees, paraliżując ich starania, co kreuje błędne koło. Sufjan Stevens, młody harcerz otoczony gronem równie poczciwych i prawych kompanów, podejmuje syzyfową walkę z korporacjami, na własną rękę. Jest z góry przegrany, bo cichutki protest w formie kilku niewinnych spostrzeżeń stanowi dla systemu takie zagrożenie, jak kwiatek dla nuklearnej głowicy. Ale jego postępowanie wynika z wewnętrznego poczucia sprawiedliwości i dobra, z imperatywu, choćby i na przekór pragmatycznym przesłankom. Miast o imprezowaniu, Sufjan śpiewa chłopięcym timbre o problemach klimakterium ludzi w średnim wieku. Będąc jeszcze przed trzydziestką, kreśli potret czterdziestoparolatka, który rozszedł się z żoną i ma przez to smutne życie. Tą wrażliwością zaskarbił sobie z miejsca moje serce, trafiając do szufladki, gdzie przechowuję najzacniejszych wykonawców.

Trzeci album Stevensa, Michigan, to narracyjny cykl o rodzinnym stanie. Każdy utwór odnosi się tytułem do konkretnego miejsca na mapie. Kompozycje wyedytowano genialnie: przelewają się jedna w drugą z pomocą wygasających interludiów i kod. Muzycznie, należy posunąć się do metafor. Księżycowy folk-rock Greater California zmieszany z post-modernistycznym beatnik-lounge Cobra And Phases Stereolab. Tudzież intymność Nicka Drake'a z socjalnymi tekstami w realizacji Jima O'Rourke. Ten gość gra na dwudziestu pięciu instrumentach, sam wszystko napisał, zaaranżował i wyprodukował. Obok jego głosu współistnieją pięknie dźwięczące żeńskie chórki. Michigan obfituje w spektakularne momenty. "Detroit, Lift Your Weary Head!" rozbrzmiewa radośnie w 9/4 jak świąteczny hymn Szuflandii, ale tekst jest już mniej optymistyczny: "Once a great place / Now a prison / All I can say / All I can do". "Holland" zatraca się leniwie w niepewności i zawieszeniu. "They Also Mourn Who Do Not Wear Black" to najlepszy utwór z Cobra And Phases, jakiego Gane i Sadier nigdy nie napisali.

Natomiast myślę, że Neil-Youngowy (okolice Harvest) "The Upper Peninsula" to ostateczny komentarz człowieka do tego co pierdolony kapitalizm robi z biednymi ludźmi, których nie objęto społeczną ochroną, nie przesadzam. Poprzedzony kilkunastosekundowym ambient-outro rozpoczyna się od głuchego wejścia bębnów i płaczliwych partii banjo. Wchodzi wokal o szczególnym, zrezygnowanym napięciu. "I live in America / With a pair of Payless shoes / The Upper Peninsula / And the television news / I've seen my wife at the K-mart / In strange ideas / We live apart". Wraz z rozwojem instrumentacji beznadzieja jest coraz wyraźniejsza. Puentę "I lost my mind / I lost my life / I lost my job / I lost my wife" przecina rozgoryczone, porysowane wyładowanie gitary w tle. Ok Computer ostatnio był tak przejmująco humanistyczny w politykowaniu. Tutaj, idealista wybiera inną drogę niż paranoidalny cynizm i neurotyczny ból: jego jest szczerość i szlachetność. Prawdziwy bunt polega na stłumionym szlochu. Znienacka, mamy nowego wieszcza. Sufjan, prowadź nas.
(Porcys, 2004)

Seven Swans (2004, folk) 7.3

Są płyty, które potrafią zamglić oczy. Greetings From Michigan: The Great Lake State, trzecie opus wydawniczego dorobku amerykańskiego avant-folkowca działającego na Brooklynie, było taką płytą. Po raz pierwszy odsłuchałem ją którymś późnym styczniowym wieczorem, rozbity pechowym biegiem życiowych wypadków i zrezygnowany cholernym przemijaniem. Sufjan Stevens, ze swoim łagodnym, chłopięcym głosikiem, natychmiastowo zauroczył mnie młodzieńczym, idealistycznym podejściem i stał się jedną z moich ulubionych żyjących postaci. Od "Flint (For The Unemployed And Underpaid)", przez "Holland", po "Romulus" album hipnotyzował ascetyczną w wyrazie, lecz błyskotliwie barwną folkową aurą. Ale była to także kolekcja emanująca ciepłym, pozytywnym klimatem: utwory w rodzaju "All Good Naysayers, Speak Up! Or Forever Hold Your Peace!", "Detroit, Lift Your Weary Head! (Rebuild! Restore! Reconsider!)" lub "They Also Mourn Who Do Not Wear Black (For The Homeless In Muskegon)" poprzez cudownie nieregularne metra i wykwintną, troskliwą instrumentację ewokowały zamiłowanie do symbiozy z naturą, uruchamiając obrazy ośnieżonych drzew, marznących dziewiczo stawów tudzież pląsającej beztrosko nieopodal zwierzyny. Pod często skoczną i radosną warstwą muzyczną, prowokującą standardowe porównanie "Elliott Smith spotyka Stereolab", kryły się wszakże boleśnie zaangażowane, niewinnie tęskne teksty.

Wraz z epokowym Michigan, Stevens wspiął się bowiem ambitnie na posadę najistotniejszego obecnie singer/songwritera na świecie, zgłębiając zagadnienia kapitalistycznego wyzysku biednych, zanieczyszczenia środowiska przez bezwzględny przemysł i rozpadu rodziny, i co najważniejsze, będąc zdolnym przekształcić indywidualne, subiektywne doświadczenie w szerszą, uniwersalną, społecznie jednoczącą jakość. Na Seven Swans, jakkolwiek, artysta prezentuje daleko bardziej intymny i osobisty punkt widzenia. Mimo wcześniejszych żartobliwych deklaracji odnośnie zamiaru stworzenia ody pokroju Michigan dla każdego stanu z osobna, czwarty (wcześniej były folkowy debiut A Sun Came z 1999 i elektroniczny, prawie-IDMowy sofomor Enjoy Your Rabbit z 2001) album Stevensa, choć kontynuuje wątek dzieł koncepcyjnych, porusza zupełnie inną problematykę. To jego Slow Train Coming – przejmujące wyznanie chrześcijańskiej wiary, opowieść o przywiązaniu do tradycji i kulturowych źródeł wartości. Zamiast jednak rażących uogólnień albo odpychających fanatyzmem wniosków, Sufjan w swoim stylu kreuje kontekst poprzez swobodne, naturalne strzępki wspomnień, mądre nawiązania symboliczne oraz szczere obserwacje, follow-upując tematycznie "Oh God, Where Are You Now? (In Pickeral Lake? Pigeon? Marquette? Mackinaw?)".

Prosty, acz charakterystycznie wysmakowany, repetycyjny motyw banjo zaczyna album na nucie skoncentrowanej, wyczulonej medytacji. "If I am alive this time next year / Will I have arrived in time to share?", śpiewa/szepce typowo markową, łamiącą-serce melodię Sufjan. Inaczej niż na Michigan, gdzie Sufjan akompaniował sobie luzacko na (dokładnie) dwudziestu pięciu instrumentach, oprawa Seven Swans została ograniczona do absolutnego minimum, choć niby wszystkie elementy decydujące o unikatowym, zwiewnym brzmieniu poprzednika tu są: refleksyjny fortepian, żeńskie onomatopeje wokalne i zwłaszcza dominujące w opracowaniach, wiodące w skali całości banjo. Faktyczna skromność aranżacyjna odbiera wspaniałą hojność Michigan, natomiast sedno wciąż tkwi w płaszczyźnie autorskiej. Stopniowo, unikając sekundy przestoju, "All The Trees In The Field Will Clap Their Hands" rozwija się wdzięcznie. "The Dress Looks Nice On You" umiejętnie podtrzymuje nastrój dla jeszcze piękniejszych rezultatów. Splecione arpeggia, zdwojony voice w kanałach i akordeonowy mostek ujmują lekkością. Dwa utwory wewnątrz albumu, Sufjan nie sięga nawet po perkusję, by wypreparować estetycznie paraliżujący trans. Boeoeoess. Materiał do końca będzie zadziwiająco solidny, zainspirowany i mistyczny.

Nareszcie można o kimś z czystym sumieniem i świadomie powiedzieć "z Elvrumem koledzy już będą, już są". Pomijając kwestię podobnego zainteresowania współbyciem z przyrodą oraz organiczną, namacalną wrażliwość, Stevensowi udaje się w równie zachwycający sposób ukuć za pomocą tak samo zredukowanych, akustycznych środków hermetyczny, oryginalny świat dźwiękowy, który całkowicie przekonuje. Ponadto umie on identycznie efektywnie zamienić własne słabości na siły: operując dość surowymi, powtarzalnymi tematami melodycznymi sięga wyżyn dostępnych czołowym balladzistom ever. Seven Swans (staranna aliteracja w grze słownej z nazwiskiem) to wyciśnięcie esencji jego znaku firmowego, udowadniające masakryczną klasę pieśniarza co chwila: w wiedzionym czystym przesterem gitarowym lamencie "Sister", w paraliżującej metafizyczną psychozą modlitwie "Abraham", w urzekającym odważnym obrazowaniem objawieniu tytułowym. Wszędzie. Stąd słuchanie Stevensa to misja. Nasza era cierpi generalnie na brak wysokiej klasy singer/songwriterów; okresem rozkwitu stylu i wysypu jego reprezentantów były lata dziewięćdziesiąte. Aktualnie jednak pewne ożywienie wprowadził ruch neo-folkowy, ukazując grono utalentowanych i godnych uwagi wykonawców. Sufjan jest, przypuszczalnie z pewnym zapasem, najznakomitszym z nich.
(Porcys, 2004)

Illinois (2005, barokowy folk) 7.0

Sufjan Stevens ma zamiar nagrać po jednej płycie w hołdzie każdemu ze stanów USA. Hm. Z tego co się orientuję, stanów w samych granicach kraju jest 48. Z położonymi "luzem" Alaską i "Aloha State" daje to już 50. Aha, i wliczamy dystrykt Kolumbii? Wtedy mamy razem 51 stanów. (Dobrze, że do gry nie wchodzą "terytoria zależne" w rodzaju Portoryko lub Wysp Dziewiczych!) Do dziś gość wydał dwa z planowanej serii albumów – spore osiągnięcie, ale wciąż zostaje mu niemal pół setki do zrobienia! Nie trzeba być strasznym kujonem z matmy, żeby obliczyć, iż nasz drogi poczciwiec (obecny wiek: trzydziestka) ma realnie niewielkie możliwości na zrealizowanie swojego ambitnego projektu. Dostarczając kolejne rozdziały epopei w dotychczasowym tempie, czyli co dwa lata, przypieczętowałby dzieło w roku 2103, ze stu dwudziestoma ośmioma wiosnami na karku. Słyszałem niegdyś, że nieoficjalnie najdłużej żyjącym człowiekiem w dziejach był jakiś tybetański mnich, który aby przekroczyć magiczną barierę "125" musiał odżywiać się korzeniami i źródlaną wodą. Średni wiek życia mężczyzny to zdaje się około 68 lat. Żadnych szans. Chyba, żeby przyśpieszyć nieco cykl twórczy, powiedzmy dwukrotnie. Lecz to również pozostawia nas z mało wiarygodną perspektywą finału w 2054, kiedy artysta byłby 79-latkiem. Zerknijmy zatem na wariant radykalnej akceleracji: Sufjan staje na rękach i wypluwa po dwie odsłony układanki rocznie, w efekcie dobijając brzegu w 2030, mając lat 55. Ktoś w to wierzy? I zauważcie, że nie biorę nawet pod uwagę wypadków losowych (odpukać)! Obstawiam raczej, że Stevens nigdy nie ukończy monumentalnego zamysłu, jak Balzac, i po jego śmierci świat jeszcze długo będzie spekulował "co by było".

Och, Illinois. Najwyższa pora wspomnieć o nowym krążku Sufjana, piątym w ogóle, a drugim z rzeczonej talii "stanów", zatytułowanym... Właśnie. Jak? Z boku okładki widnieje Illinois, a na froncie Come On Feel The Illinoise. Wolę wersję drugą – w sumie zawsze bardziej cool jest powiedzieć "ehm, jedna z moich ulubionych płyt roku to Come On Feel The Illinoise", niż po prostu "jedna z moich ulubionych płyt roku to Illinois". (Literka "e" dodana do nazwy stanu intryguje.) Ponadto, poza kwestią bycia cool, należy chyba potraktować całą sprawę z tytułem analogicznie do sytuacji z Michigan, gdzie potoczny tytuł był jedynie kluczowym słowem z pełnego tytułu tamtego albumu. Podobieństw między oboma dziełkami jest zresztą więcej. Właściwie, słucha się jakby następnej części tego samego. Trzeci kawałek (komuś chce się wstukiwać te absurdalnie długie tytuły?) jedzie na *identycznym* asymetrycznym riffie pianina co "All Good Naysayers", trochę tylko zwolnionym. "Chicago" spełnia tę samą, organizującą, centralną rolę, co "Detroit". Barokowe aranże znów prześcigają się w ozdobnikach. Gdybym był kiepskim writerem, pewnie o różnicach napisałbym: "Ta nowa to więcej minut, mniej zimowego klimatu (czytaj: dzwonków) i więcej nadziei kosztem smutku". Spoko, to wszystko przemyślany w najdrobniejszych szczegółach plan! Gdy schodząc w dół mapy solista zawita do wieśniaków z Arkansas, jego muzyka nabierze cech radosnych tańców country, zakład. Ale, wracając do tematu. Więc skoro to zaledwie autoplagiat z Michigan, w dodatku słabszy w piosenkach, to skąd te pochwały – zapytacie. Well, widzieliście kiedyś Sufjana? Jak moglibyście go nie kochać. Plus, koleżka nie spieprzył ani kawałka w ciągu 75 minut. Umiecie tak? "We're gonna mean every fucking word!", i ten mistrzunio dokładnie to uskutecznia. Za tę konsekwencję.. kolego, no kolego.
(Porcys, 2005)

The Avalanche (2006, barokowy folk) 6.4

Wszystko spoko, szacun za urocze odrzuty, ale czy "Chicago" musi mieć aż tyle wersji? ✂ "The Avalanche", "Dear Mr. Supercomputer", "The Undivided Self"

Songs for Christmas

Chętnie przesłucham na Boże Narodzenie 2015, bo akurat typ wydaje się stworzony do takich akcji ("syszaem takie akcje..."). (Edit: i przesłuchałem na gwiazdkę 2016 – naprawdę fajna płyta "okolicznościowa".)

The BQE (2009, "współczecha") 5.5

Tak po prawdzie to są bajki dla dzieci, a nie modern classical ✂ "Sleeping Invader", "Linear Tableu with Intersecting Surprise"

All Delighted People (2010, barokowy folk) 5.0

Czy ktoś może powiedzieć kolesiowi, żeby przestał tak smęcić? Bo naprawdę, trudno wysiedzieć, a przy Michigan mgliło mi oczy. Ale niewiele widzę różnic między takim nudziarstwem, a nudziarstwem, dajmy na to, Stinga w 00s. Są to głównie różnice stylistyczne. Ewentualnie "Djohariah" się broni. PS: cytat z Simona zbyt naiwny - w tej dyscyplinie polecam pamiętne mrugnięcie Summer Hymns do "Sweet Talkin' Woman".

The Age of Adz (2010, art rock) 5.4

"Sufjan, follow your heart, follow the flame, or fall on the floor". To przykre, że koleś zasilił szeregi nu-indie ✂ "Get Real Get Right", "Impossible Soul"

Silver & Gold (2012)

Naprawdę przesłucham, obiecuję. Lubię takie boxy ("z angielskiego baaaks" - Piotr Baron).

Carrie & Lowell (2015) 7.1

nie mam nic do nowego Sufjana, what's not to like

* * *

Tymczasem ukradkiem rozszerzyłem starą plejkę "best of" Sufjana o fragmenty jego studyjnych wydawnictw z ostatnich pięciu lat. Chociaż wszystkie te dziełka jednego z ostatnich indie-polimatów pokazują ogromne ambicje i są bezsprzecznie godne uwagi, to wciąż emocjonalnie bliżej mi do jego firmowych, folkowo-barokowych nagrywek.

Zaświadczy o tym niezmiennie moje top 10 utworów...

1. All Good Naysayers...
2. The Dress Looks Nice on You
3. They Also Mourn...
4. The Upper Peninsula
5. Oh Detroit...
6. All the Trees of the Field...
7. Holland
8. Death with Dignity
9. Dear Mr. Supercomputer
10. Die Happy

...oraz top 5 płyt (wszak na nic zda się wybór ulubionych PIOSENEK, gdy artysta jest wybitnie albumowy – bo czymże byłoby Michigan bez "Tahquamenon Falls" czy "Alanson, Crooked River", których nie nazwiemy przecież highlightami, choć pełnią tam absolutnie fundamentalną rolę magicznego KLEIDŁA):

1. Michigan
2. Seven Swans
3. Carrie & Lowell
4. Illinois
5. The Avalanche
(2020)