TALK TALK

 

"Life's What You Make It" (1985)
Wciąż opłakujemy odejście Marka Hollisa, jednego z niewielu "świętych" muzyki XX wieku, o którym pisałem w rankingu 100 songwriterów ever: "Całe szczęście, że zanim we wstrząsający sposób sportretował muzycznie swoją duchową przemianę, zdążył ułożyć trochę regularnych 'klawiszowych' standardów. Z jednej strony nie pozostawiają wątpliwości co do jego stricte songwriterskich skillsów, a z drugiej spektakularnie doprowadziły synthpop, i to bez względu na aranż, do miejsca, w którym musiał stać się art rockiem – czy tego chciał, czy nie". Lecz w tamtym blurbie wspominam też, że "w tej świętości istotną rolę odgrywała złota ręka producenta i współkompozytora Tima Friese-Greene'a". A tu, przy okazji honorów dla hiciora z Colour of Spring, dorzuciłbym do równania postać gitarzysty, Davida Rhodesa – stałego współpracownika Petera Gabriela.

Bo chociaż w niespotykaną szlachetność pieśni nigdy nie wątpiłem ani przez sekundę (samo OSTINATO fortepianu w roli linii basu – zabieg godny geniusza), to już jako SZCZAWIK sądziłem, że bez rozedrganego gitarowego riffu straciłaby ona cząstkę emocjonalnej SWADY i ZADRY, która napędza całą narracyjną "intrygę" utworu – od optymistycznego songu motywacyjnego, względnie hymnu gospodarczych liberałów, po przejmujący zapis zmagań z kryzysem egzystencjalnym i duchowym zwątpieniem. Swoją drogą – być latami wiernym giermkiem artysty X i na boku popełnić tak totalną życióweczkę gościnnie u artysty Y – ciekawy CASUS i punkt wyjścia do długiej, SUTO ZAKRAPIANEJ rozmowy przy świątecznym stole, nieprawdaż.
(2019)

Spirit of Eden (1988)


"Desire"
Desire Be... Desire Go... Młodzi "internetowi" adepci nurtu zwanego dla niepoznaki "post-rockiem" mogą mieć pewną wątpliwość o co tym dziadom właściwie chodzi z niby "post-rockowym" etapem Hollisa. Jeśli ktoś dzięki last.fm poznał na przykład teksańską odmianę masakry piłą mechaniczną Explosions In The Sky, to po seansie ze Spirit czy Laughing Stock pomyśli – jakiż to niby ma być post-ROCK? Cytując legendarną wypowiedź Tymona: "To jest muzyka która po prostu moim zdaniem jest pozbawiona rocka elementu, tam nie ma rocka (...) Co to za rock jest...? To w ogóle nie jest rock, nie...?". Dlatego fajnie, że przy tym całym operowaniu ciszą, przy tej quasi-poważce i akustycznym tchnieniu jazzu, przy bluesowej HARMOSZCE, klarnetach, wariofonach i rożkach angielskich, pojawiają się też na tych dwu kultowych albumach dynamiczne i ekspresyjne kontrasty. Choćby wyładowania gitki w "Eden", sławne podejście w intro "Ascension Day", no i zwłaszcza właśnie solidny wpierdol w drugiej oraz czwartej fazie "Desire". Oczywiście jest to wpierdol kunsztownie podprowadzony, zgrabny konstrukcyjnie, dla kogośtam natchniony. Natomiast przez kilkadziesiąt sekund można wreszcie uwierzyć w zestawianie tej "muzy" z jakimiś wybuchami na Spiderland czy Young Team, rytualnie transowe bębny "walą jak oszalałe", pojawia się też classic-rockowy riff o proweniencji Page'owskiej – i nagle z magmy zbędnych etykietek wyłania się być może jakiś wspólny kształt nieuchwytnego zjawiska.
(Porcys, 2019)

Laughing Stock (1991)

Przez wielu uznawana za apogeum twórczej drogi Marka Hollisa, ta skądinąd bardzo wzruszająca, intymna, artystowska płyta od zawsze wydawała mi się nieco bledszym odbiciem genialnego albumu Spirit of Eden z 1988 roku. Dlatego powiem w skrócie – Spirit of Eden, część druga? Brawo. Ale to jednak część druga.
(T-Mobile Music, 2012)

* * *