TALKING HEADS
"With Our Love"
No dobra, a więc zwykle w tej rubryce staramy się omijać klasykę absolutną, niedotykalną. Unikamy oczywistych typów. Jako wydawca tekstów odradzam kolegom redakcyjnym polecanie "świętych" wykonawców. Bo co to za rekomendacja, jeśli powiemy, że podoba nam się Talking Heads? Przecież każdy palant wie, że to jeden z najbardziej przezajebistych rockowych fenomenów naszej planety. Szkoda, nie mamy prawa powiedzieć ani słowa o Talking Heads. Jesteśmy za młodzi. Nie masz pan prawa. Ale czasem kusi człowieka chętka i chce podzielić się ze światem swoim uwielbieniem. Reguły są po to, by je łamać, a miejsca na promowanie wynalazków nigdy nie zabraknie.
Zatem, w dobie wybuchu dance-punku, który właśnie przeżywamy, pragnę przypomnieć niedouczonym, skąd zespoły nurtu czerpią ciętość gitar, polirytmię perkusyjną i taneczność. "With Our Love", oryginalnie na More Songs About Buildings And Food z roku 1978, mogłoby zostać wydane dziś i otrzymałoby peany na peanach. Kwintesencja wczesnej "do-góry-nogami" formuły piosenki Talking Heads, "With Our Love" paraliżuje wściekle bujającą sekcją i poszatkowanym wokalem Byrne'a, serwującego swoje antropologiczne spostrzeżenia odnośnie przyciągania płci ("It's just the look / And it makes the boys quiver"). Funkowy hook gitary imituje stan olśnienia, gdy idziesz ulicą w rześki poranek i rozpiera cię dziki entuzjazm. Eno uzupełnia tę doskonałość o syntezatorowe granulowane tło. Aż głupio jest w ogóle tego słuchać, tak jak przykro jest pałaszować ślicznie przyrządzone danie. A na myśl, że to rzecz sprzed ćwierć wieku, lodowacieje kark. Dosłownie.
(Porcys, 2003)
Remain In Light (1980)
U mnie zaczęło się od wkładki w "Tylko Rocku". Oczywiście nazwa Talking Heads wielokrotnie padała w domowych rozmowach, a ja widziałem klipy "Psycho Killer" i "Once In a Lifetime" na VH1. Ale miałem dopiero 14 lat i nie znałem całych płyt zespołu. Niezwykle sugestywny blurb Roberta Grotkowskiego (jednego z niewielu wtedy redaktorów magazynu którzy kompetencjami i pasją znacznie wykraczali poza gitarowo-bębnowy schemat – vide choćby 5-gwiazdkowa recenzja Mezzanine w chwili premiery) tak mnie podjarał, że z wypiekami na twarzy (podobnymi jak na okładce) pobiegłem do sklepu po CD. "A były to czasy przedinternetowe" (LOL, jakie dziadowanie znowu), więc często dodatkową frajdę przed upragnionym odsłuchem dawało wyobrażanie sobie na podstawie zaledwie opisu, jak coś zabrzmi. "Nigdy k... nie jesteście w stanie poczuć jakie to jest uczucie" w obecnej epoce streamingowej. Uniosłem się.
Gdy już uruchomiłem discmana, konfrontacja zdań typu "hipnotyzuje od pierwszej do ostatniej sekundy", "stuprocentowa perfekcja - mamy do czynienia z dziełem wymuskanym, idealnie dopracowanym. W bardzo gęste czasem aranżacje nie da się wetknąć nawet szpilki" albo "pulsujący Afryką, połamany rytm, ekstatyczny śpiew lidera... przeciągle, jakby na przekór kotłującemu się podkładowi" z realną zawartością dźwiękową wypadła w moich uszach zdecydowanie na korzyść albumu. Niektóre fragmenty nawet przeszły najśmielsze oczekiwania – choćby "Born Under Punches", "The Great Curve" czy "Seen and Not Seen" kryły w sobie nieuchwytne, cholernie trudne do sklasyfikowania piękno. Ale całościowo rzecz przygniatała – ani minuta zbędna, dopasowanie formy i treści skalibrowane pedantycznie, a frapująca w teorii koncepcja "nowej muzyki" jak rzadko kiedy W PRAKTYCE wyegzekwowana brawurowo.
Dziś przekonywanie kogokolwiek o wartości Remain In Light wydaje się niepotrzebne. W sieci na wyciągnięcie ręki wiszą skrupulatne analizy całego fascynującego procesu, celów które postawili sobie twórcy i zdumiewająco odkrywczych efektów ich działań. Ja codziennie mam unikatowy vibe tej płyty z tyłu głowy, jakby zapisany na twardym dysku. Ale jeśli pozwoliłbym sobie z okazji 40-lecia na jakiś "hot take", to przypuszczam, że rola Eno była na tych sesjach znacznie większa, niż się powszechnie sądzi. Jasne – teksty, ekspresja i charyzma Byrne'a, transcendentna sekcja, potężny wkład plejady gości. Ale jak się wsłuchać, to wiele momentów (od przeciągłego "Aaaaall I waaaant is to breeaaathe..." po mroczny ambient pop "The Overload") sprawia wrażenie wyjętych z solowych nagrywek Briana. Nie że jakieś "sensacje XX wieku" chcę teraz WSZCZYNAĆ, ale na obwolucie widnieją cztery buźki, a tej imho kluczowej brak.
INFLUENCED BY x 5:
💿 Fela Kuti: Afrodisiac
💿 Can: Saw Delight
💿 Parliament: Funkentelechy vs. the Placebo Syndrome
💿 David Bowie: Lodger
💿 Kurtis Blow: "The Breaks"
INFLUENCE ON x 10:
💿 King Crimson: Discipline
💿 XTC: English Settlement
💿 Liquid Liquid: Optimo (EP)
💿 Paul Simon: Graceland
💿 Stereolab: Emperor Tomato Ketchup
💿 Blur: "Music Is My Radar"
💿 Dismemberment Plan: Change
💿 !!!: "Me and Giuliani Down by the School Yard (A True Story)"
💿 Tom Vek: We Have Sound
💿 Rapture: Pieces of the People We Love
(2020)
highlight – youtube.com/watch?v=w6T_X7MXg40 (evocative moment: "Aaaaall I waaaant is to breeaaathe..." – porównajcie z "Time is a train... / Makes the future the past..." – JAKIEŚ PYTANIA JESZCZE kto ułożył tę melodię?!)
* * *
"40 lat temu dziś" ukazał się debiut jednego z pierwszych META-ZESPOŁÓW. dlaczego "meta"? otóż kwartet ów po wizjonersku (jak to ktoś kiedyś zgrabnie ujął) eksplorował napięcie między znaczeniem, a nieistotnością. i chociaż każdej ich płyty (poza nieludzko wymuskanym Remain In Light) mógłbym się o coś CZEPNĄĆ, to plejka top 40 nieuchronnie pęka w szwach od nagrań, które zbudowały świat wokół nas – aurą poetyckiej nerwowości i dźwiękowego futuryzmu, profetyczną dla niezliczonej rzeszy akolitów.
moje top 10:
1. Born Under Punches
2. With Our Love
3. The Great Curve
4. Girlfriend Is Better
5. The Good Thing
6. Once In a Lifetime
7. Air
8. Don't Worry About the Government
9. I Zimbra
10. Seen and Not Seen
(2017)