TAME IMPALA
Innerspeaker (2010)
"A przy szynkwasie... Lennon na kwasie". Wszystko powiedziano (i słusznie): Lennon circa Revolver meets Ejstes (Parker też gra na bębnach, o ironio) meets Heasley meets korzenne rockowe trio (Hendrix/Cream) = Elephant 6 na mocniejszym przesterze i z lepszą produkcją (jak to soczyście brzmi!). Tajemnica sukcesu = płynne stopienie inspiracji w jedność i niesłychanie wyrównany materiał, gdzie trudno wskazać słabszy punkt, a do moich ulubionych należą "Desire Be Desire Go" (ach te zmiany metrum a la "Benefit For Mr. Kite" i "Mean Mr. Mustard"), najbardziej chyba wczesno-dungenowy "Make Up Your Mind" (wejście wokalu, jakie ciarki), quasi-modlitewny (klawisze w midtro przywołują mi "You & Me") closer "I Don't Really Mind"... no właśnie, można tak wymieniać bez końca. Parafrazując Howarda Hawksa: wspaniała płyta to taka, na której są co najmniej 3 wspaniałe piosenki i zero kiepskich. So there you go.
Lonerism (2012)
✂ "Be Above It", "Endors Toi", "Apocalypse Dreams", "Mind Mischief"
Currents (2015)
Wszystko już chyba powiedziano? "W czasach smutnych, niestabilnej gospodarki / igrzyska najlepiej prostują nam karki". W czasach kulturowego odwrotu od takich atrybutów jak czysta piosenkowość, hooki, wysmakowane zmiany akordów, piękne komplikacje i złożona uroda melodii - Kevin Parker był nie tylko skutecznym ambasadorem tej wymierającej estetyki, ale wręcz ostatnią instancją, do której można się było odwołać, takim Trybunałem w Hadze "muzyki songwritingowej". Jednocześnie daleki jestem od nazywania go "geniuszem". Mimo że praktycznie zrobił na Currents wszystko sam od fundamentów po ornamenty, to połowa tracklisty podejrzanie pachnie generatorem formatów i wygląda trochę jakby kolo zakupił online programik pt. "jak zrobić świetną płytę". I nauczył się tym programikiem nieźle posługiwać. Na maksa teraz SZYJĘ, ale facet trochę wygląda mi na długowłosego technologicznego nerda z wąsami i bródką, który wyrastając z zupełnie innych brzmień nagle odkrył, jakie to musi być fajne uczucie grać taneczne, klawiszowe post-disco. I jeszcze fajniejsze zarazić tym odkryciem rzeszę dotychczasowych fanów. Kurcze, ale fajnie. W internecie piszą, że można słuchać "rocka bez gitar". Ogólmy się i weźmy prysznic. "Stany, Stany, fajowa jazda".
Zmierzam do tego, że ludzie chodzą po mieście i dumnie podkreślają: oto "najlepszy" album Tame Impala. Tymczasem dla większości z nich wiarygodność miękkim syntezatorowym soundom zapewniła psych-rockowa przeszłość typa, to całe papugowanie Lennona circa Revolver na Innerspeakerze, to wymiatanie a la power trio w guście Cream, które Reynolds dissował ("fajne fajne, ale boże co za retro, smutne"). Skoro takie ma korzenie, to można zaakceptować "spedalenie". I w pewnym sensie to właśnie największy sukces Parkera. Że zalegalizował tego "rocka bez gitar" w sposób bezbolesny. Że finalnie wcielił w życie coś, co zapowiadał od dawna, już przy premierze Lonerism, A co do tej pory pozostawało jedynie na papierze - czyli ożenienie inspiracji komercyjno-popowych z indie rockiem w sposób NA SERIO, bez mrużenia oka czy post-modernistycznych gierek. Nagle nawet wyśmiewany tu i ówdzie "chillwave" zyskał estymę. Bo przecież "Nangs", "Eventually" czy "'Cause I'm a Man" tak naprawdę nie świecą odbitym światłem ani Prince'a, ani Scritti Politti czy innych ejtisowych ikon, a po prostu pełnią rolę crossoverowej adaptacji falsetowych downtempo-jamów Causers of This. Czyli tradycyjnie znowu historia góruje nad samą muzyką.
(2015)
"'Cause I'm a Man"
Być może wielu z Was zrobiło to dla żartu 4 lata temu i dawno o tym zapomniało... Ale ja tego narkotyku spróbowałem dopiero przed chwilą. Za namową internetowych "mądrych faj" odtworzyłem tego hita 1.5 raza szybciej 🎧
No i FAKTYKO – rzecz śmiga jak hologram EMDŻEJA wykonujący swoje "The Second Arrangement", zagubiony diamencik z sesji Off The Wall, omyłkowo skasowany w trakcie miksów przez realizatora. Muzyka pop moich marzeń? 😍
Tych, którzy ów eksperyment mają jeszcze przed sobą, ostrzegam: to będzie "czas pożyczony", bo powrót do normalnej prędkości jest potem trochę jak bolesny zjazd po euforii... Ale z drugiej strony – czym byłoby życie bez takich momentów 🤔
(2019)
The Slow Rush (2020)
Mój lead:
Parafrazując kultowe przejęzyczenie Marka Jóźwika o Usainie Bolcie – "jeśli nie kto, to Parker". Czyli człowiek, którego po wydaniu "Currents" w przypływie entuzjazmu pewien mój kolega nazwał "Adrianem Zandbergiem muzyki piosenkowej"; którego fani przedstawiają w memach jako Jezusa; któremu aktualnie najbliżej z realnie istniejących ludzi do głównych bohaterów filmu "Yesterday" Boyle'a i książki "Pachnidło" Suskinda. Ale pamiętamy tę sentencję ze "Spider-Mana": "with great power comes great responsibility" (nazwisko Parker zobowiązuje). Gdy pomyślimy o tym, co robił Lennon w latach 1963-1969, co Radiohead pokazali na swoim czwartym longplayu i tony jakich piosenek promuje na Carpigiani nasz rodzimy, samozwańczy "kontroler popu", to nieskazitelny blask dokonań Australijczyka nagle jakby blednie.
Powiedzieć, że „The Slow Rush” – nowa płyta Kevina Parkera nagrywającego jako Tame Impala – pozostawia pewien niedosyt, to nic nie powiedzieć. Trudno krytykować ten album za jakieś obiektywne wady, bo to niewątpliwie zamknięty, drobiazgowo doszlifowany i spójny muzyczny ekosystem. Problem leży gdzie indziej. Rozczarowanie jest tutaj co najmniej podwójne, bo nie dotyczy zaledwie załamania jak dotąd bezbłędnej ewolucji artystycznej samego Parkera. Drugi i być może znacznie dotkliwszy wymiar tej sprawy odnosi się do całościowego obrazu i aktualnej kondycji muzyki rozrywkowej. Porażka „The Slow Rush” to także kolejny dowód na utrwalenie stagnacji w obrębie szeroko pojętej stylistyki „piosenkowej”. Formuła zbudowana niegdyś na tradycyjnej konstrukcji zwrotka–refren, operująca wyraźnie zdefiniowaną melodyką i wyrastająca z konserwatywnego, anglosaskiego korzenia (od Tin Pan Alley, przez Great American Songbook, po barokowy pop lat sześćdziesiątych) przechodziła w minionej dekadzie głęboki kryzys, ustępując pola modernistycznym przejawom nurtów afroamerykańskich – głównie nowoczesnym, elektronicznym inkarnacjom rapu i R&B. Wydawało się, że Parker ma w ręku wszystkie wymagane atuty – talent, sprzęt, wiedzę, wyczucie, czas, budżet oraz wiernych, oddanych słuchaczy – by przełamać ten impas. Słowem – pełną gamę możliwości, by stworzyć kompletne dzieło na miarę nowej epoki. To powinien być przełom, odważne wyznaczenie kierunku, drogowskaz dla całej muzyki pop lat dwudziestych. Niestety nic takiego się nie wydarzyło.
Warto podkreślić, że na przestrzeni trzech pierwszych longplayów kariera Parkera rozwijała się nie tylko wzorowo, ale i wręcz bezprecedensowo. Przygotowany jeszcze z niewielką pomocą kolegów z zespołu, debiutancki „Innerspeaker” z 2010 roku był zaskakująco kompetentnym hołdem dla rocka psychodelicznego drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Lekko ochrypły, ospały głos Parkera przywoływał duchy Johna Lennona z okresu „Revolvera”, zaś w sferze aranżacji dało się wyczuć zamiłowanie do oszczędnej, acz mocarnej dynamiki power trio spod znaku grupy Cream. Tak jak w przypadku nagrań szwedzkiej formacji Dungen, był to rodzaj szczególarskiej mimikry, popełnionej z fanowskiej pasji, a nie z pobudek natury koniunkturalnej. Zresztą podobnie jak lider sztokholmskiego projektu Gustav Ejstes, multiinstrumentalista Parker również gra na perkusji, więc w obu przypadkach jeden ze znaków rozpoznawczych stanowiło wymuskane brzmienie „sixtiesowych” bębnów. I kiedy wydawało się już, że ten studyjny nerd pozostanie specjalistą od wiernego odwzorowywania schematów z przeszłości, stała się rzecz szczerze fascynująca. Oto na kolejnych albumach, „Lonerism” (częściowo) i „Currents” (całkowicie), bezwstydnie manifestujący uwielbienie dla przystępności komercyjnego popu Parker stopniowo „rozebrał” swój sound ze zgrzytliwych partii gitar, w płynny, umiejętny i logiczny sposób wymieniając je na cały wachlarz wypolerowanych barw klawiszowych. A niemal dyskotekowy, akcentowany chwytliwymi liniami basu puls, który był już chwilami wyczuwalny i podskórnie zaszyty w „Innerspeakerze”, teraz stał się nagle główną osią, wokół której zbudowano kompozycje. Obsesyjny perfekcjonizm, wystudiowane proporcje użytych składników, nienaganny warsztat i wrodzona intuicja uwiarygodniły tę spektakularną metamorfozę.
Co może ważniejsze, w tej neo-soft-popowej odsłonie artysta zaprezentował kilka spośród najbardziej przebojowych piosenek lat dziesiątych – w tym między innymi zaraźliwe groove’y i refreny „Feels Like We Only Go Backwards”, „Let It Happen”, „Cause I’m a Man” czy „The Less I Know the Better”. Trochę na modłę Pink Floyd w latach siedemdziesiątych Parker uczynił swoją uprzednio szorstką psychodelię w miarę lekkostrawną brzmieniowo dla szerokiego grona młodych odbiorców. I chociaż zatwardziali rockiści mogli zarzucać mu zaprzedanie źródłowych wartości i ironizować, że to już nie Tame Impala, a Lame Impala, to jednak krytycy byli przeważnie zachwyceni, a rzesze nowych sympatyków wywindowały projekt do statusu festiwalowej megagwiazdy, obstawiającej główne sceny największych współczesnych aren. W dobie marazmu tradycyjnie pojmowanych odmian indie rocka ta bezbłędnie, podręcznikowo wręcz wyegzekwowana strategia spozycjonowała niepozornego wizerunkowo Kevina jako poster boya ery poptymizmu, który tu definiowalibyśmy jako całkowite przemieszanie inspiracji muzycznych pomiędzy kręgami alternatywy i mainstreamu. I nasz artysta odnalazł się w tej roli nadspodziewanie swobodnie. A gdy przyszły jeszcze peany ze strony muzyków czarnoskórych i latynoskich, wkrótce zmaterializowane w postaci nagrań (Rihanna coverująca „New Person, Same Old Mistakes” na swojej płycie „ANTI” plus udział Parkera na głośnych rapowych albumach „Ye” Kanye Westa i „Astroworld” Travisa Scotta oraz przy debiucie „Isolation” kolumbijskiej rewelacji Kali Uchis), przez chwilę wyglądało na to, że jesteśmy świadkami utopii – narodzin wszechmuzyka, zdolnego lada moment połączyć gusta i kulturowe zaplecze ludzi wszystkich kultur, płci i metryk na planecie.
Czemu Parker, powracający z długogrającym wydawnictwem po pięcioletniej przerwie od „Currents” i dopiero w ubiegłym roku częstujący fanów garścią premierowych singli, nie wykorzystał tych okoliczności, by literalnie „zmienić bieg historii muzyki pop” – to właśnie główna zagadka wokół „The Slow Rush”. Teoretycznie i deklaratywnie mamy tutaj kontynuację wcześniejszej linii programowej – zarówno na gruncie muzycznym (dalsze, konsekwentne zmiękczanie i odrockowianie aranżacji), jak i tekstowym (pseudofilozofujące zapiski z odysei „w głąb siebie” – album ponoć spaja wątek relatywnie pojmowanego upływu czasu). Sęk w tym, że w praktyce wyszedł Parkerowi materiał przeźroczysty i obły nawet jak na jego standardy delikatnie narkotycznej produkcji i znieczulonej ekspresji wokalnej. Trochę jakby wzorem warszawskich przedwojennych budowniczych zbyt dosłownie wziął sobie do serca słynną przestrogę Piłsudskiego: „Tylko bez kantów mi tu!”. Trudno bowiem się o coś na „The Slow Rush” zahaczyć i zadrapać. Zgodnie z komentarzami ślepo zapatrzonych szalikowców faktycznie jest to bardzo letnia płyta – ale niestety zarówno w znaczeniu wakacyjnego klimatu, jak i zupełnie mdłego, nużącego oblicza, które ni ziębi, ni grzeje. Jak zwykle przy układaniu tracklisty Kevin zaczyna z wysokiego C. Otwierające album nagrania „One More Year” i „Instant Destiny” to jedyne tutaj kompozycje, które aspirują do bycia w przyszłości zestawianymi z perłami w dyskografii Tame Impala. Inteligentne harmonicznie, bogate w melodyczne zawijasy i smaczne triki montażowe, kreują dyskretny klimat beztroskiej halucynacji, w czym pomagają „balearyczne” pacnięcia pianina albo elegancko umoczone w pogłosie falsety. Są miłą zapowiedzią może nieco nazbyt komfortowej, ale nadal ekscytującej podróży.
Szkoda, że im dalej w las, tym mocniejsze wrażenie obcowania z cukierkowo opakowaną wydmuszką. Wprawdzie inspiracje Parkera wciąż świadczą o jego wybornym smaku i wyczuciu – recenzenci mniej lub bardziej trafnie szafują takimi nazwami jak chociażby Led Zeppelin, Bee Gees, Hall & Oates, Toto, Stone Roses, Radiohead, Pharrell Williams lub Daft Punk. Na papierze taki zestaw to mokry sen każdego muzycznego erudyty, ale doskonale wiemy, że prawdziwy geniusz nie tkwi w mnogości celnych nawiązań, lecz we wkładzie autorskim. Parkerowi najwyraźniej brakuje zdolności syntezy, by przekuć chlubne mikrocytaty w coś własnego i równie wyrazistego co oryginały. A gdy w jakoś mimo wszystko wyróżniającym się na tle reszty „It Might Be Time” z lubością i demonstracyjnie sięga po pasaż elektrycznego pianina żywcem wyjęty z przebojów zespołu Supertramp w rodzaju „Dreamer”, od razu irytuje ten wyczuwalny u niego nastrój samozadowolenia. Na wydanym piętnaście lat temu debiucie LCD Soundsystem bezczelne wyimki z artrockowej klasyki były dla Jamesa Murphy’ego punktem wyjścia do wzięcia pod lupę ich klasycznego statusu, do otwartej polemiki z kanonem. Tymczasem dziś dla Parkera analogiczne zabiegi oznaczają zaledwie igraszkę – ot, właściwy dobór kolejnego ładnego soundu, znakomicie wpasowanego w przejrzysty, tęczowy miks utworów... Tym razem niestety niespecjalnie popartych nośnymi motywami (próżno tu szukać tak kształtnych topline’ów jak słynny już refren „Cause I’m a Man”) i w obszernych fragmentach wręcz wyjałowionych z kompozycyjnej treści.
Zwłaszcza środkowa część tracklisty z nagraniami typu „Posthumous Forgiveness”, „Tomorrow’s Dust”, „On Track” czy „Is It True” – przypomina bezduszny i sterylny wytwór drogiego, niedostępnego zwykłym śmiertelnikom komputerowego generatora dobrej muzyki, który Parker jakimś cudem posiadł. A może po prostu brzmi jak muzyka wygenerowana przez sztuczną inteligencję? Naprawdę brakuje tylko, aby Kevin w kolejnym specjalnym filmiku na Spotify przemówił nagle głosem Samanthy z filmu „Her” Spike’a Jonze’a i bezceremonialnie oznajmił słuchaczom, że równolegle z „The Slow Rush” stworzył osiem tysięcy trzysta szesnaście innych takich albumów, które gdzieś, pod innymi nazwami, konsumują miliony innych osób.
Słowa „konsumpcja” i „Spotify” padły tu zresztą nieprzypadkowo, bo „The Slow Rush” to rzecz wprost idealnie skrojona pod reguły streamingu. W epoce – w której zdaniem niektórych obserwatorów czynność słuchania muzyki zmieniła się w jeden z wielu procesów ludzkiego mózgu, w jedno z ogniw permanentnego multitaskingu, w niekończącą się, współczesną inkarnację terminu „Muzak”, w strumień dźwięku, który Simon Reynolds dość dramatycznie porównał niedawno do odkręconego kranu z bieżącą wodą – Tame Impala proponuje bezskaźnie sformatowany produkt o nadzwyczajnych właściwościach użytkowych. A targetem są oczywiście playlisty z cyklu chill bądź vibes – towarzyszące od rana do wieczora hedonistycznym, rozkapryszonym dwudziestolatkom, których głównym celem w życiu jest obecność (i obowiązkowa sesja foto) na prestiżowych festiwalach muzycznych.
Nic więc dziwnego, że w sieci już kiełkują ironiczne hashtagi Spotify-core albo Coachella-core, a na Twitterze padają propozycje nazw dla tego nowego nie-gatunku muzycznego – normcore, smoothcore, AOP (algorithm-oriented pop) czy bardziej dosłownie, dystopijnie i vaporwave’owo w duchu – ZaraPop (etykietki może niezwiązane kokretnie z Tame Impala, bo dotyczące generalnego zjawiska – ale świetnie tu pasujące). Kusi, by nieco złośliwie wpisać tę estetykę w mechanizmy późnego kapitalizmu. Faktycznie, choć trudno wytłumaczyć to bezpośrednio i uzasadnić merytorycznie – biją od „The Slow Rush” takie wibracje, jakby ktoś próbował słuchacza czymś omamić, po to, by w efekcie mu coś sprzedać. Fakturowa warstwa tego albumu pachnie nurtem zwanym umownie „chillwave”, który swoje pięć minut chwały celebrował dekadę temu. Przy czym ówczesne nagrania Toro Y Moi czy Washed Out kryły w sobie pewien ekscytujący pierwiastek amatorskości i metody lo-fi. Dziesięć lat później Parker serwuje wariant „chillwave w HD” i na bogato – niby soniczny odpowiednik instagramowych filtrów, oferujących gotowe i natychmiastowe narzędzia do kreowania ułudy blichtru i pozornego bezpieczeństwa, a w konsekwencji... kłamstwa. Wszystkie te intuicyjne, ale nieuchronne refleksje spotykają się w dość przerażającej konkluzji – „The Slow Rush” to chyba istna symulacja muzyki, namiastka wzruszeń i doświadczeń, istniejąca w hiperrzeczywistości, gdzie niemożliwe jest rozróżnienie między prawdziwą piosenką Tame Impala a jej identycznym klonem.
W wywiadzie sprzed piętnastu lat Brian Eno przyznał ze smutkiem, że „tak łatwo jest dziś robić muzykę. A ponieważ software jest wystarczająco rozwinięty – cała ta muzyka brzmi całkiem dobrze. To przygnębiające. Coś naprawdę okropnego jest znacznie bardziej interesujące niż coś całkiem dobrego”. Na tym właśnie polega paradoks „The Slow Rush” – płyty, w której nie ma ani jednego złego dźwięku, a zatem jest ona, owszem, „całkiem dobra”. Ale asekuranctwo jej kreatora zwyczajnie smuci.
Mimo dostępności wszelkiej maści udogodnień perfekcjonista Parker wciąż musi jeszcze nagrać swoje „Tomorrow Never Knows”. I niewykluczone, że ograniczenie wcale nie tkwi w nim samym, lecz w pewnym technologicznym szklanym suficie. Kto wie, czy na kolejną rewolucję w muzyce pop nie będziemy musieli poczekać do upowszechnienia jakiegoś stricte technologicznego wynalazku, o którym aktualnie nikomu się nawet nie śniło.
(Dwutygodnik, 2020)
* * *
ogólna refleksja - na papierze (inspiracje, anty-rockistowski rock, charakter kompozycji) to powinien być mój ulubiony wykonawca bieżącej dekady, ale z jakiegoś powodu wciąż nie jest, nadal czegoś brakuje. nie rozgryzłem jeszcze o co precyzyjnie chodzi. może po prostu karierowy PEAK jeszcze przed nim.
tymczasem moje top 5:
(0. The Moment – …)
1. 'Cause I'm a Man
2. Desire Be Desire Go
3. Mind Mischief
4. Let It Happen
5. Sundown Syndrome
(2016)