TED LEO
Hearts Of Oak (2003)
It's about time żeby wytłumaczyć wam dzieci fundamentalny idiom klanowy, stały element slangu najbardziej elitarnej formacji towarzyskiej w tym kraju. Określenie "moja drużyna" funkcjonuje od półtora roku dokładnie, od chwili w której Gmoch rozpoznał flagę Legii na azjatyckim boisku i skonstatował z niedowierzaniem. Rozpromowane głównie przez Greka, a następnie puszczone w powszechny obieg "O, a co to?", osobny tekst zasługujący na pomnik, poprzedzało dwa kapitalne w swej głupocie, bawiące z samej istoty słowa. "Moja drużyna!", brzmi jak manifestacja poczucia więzi z grupą, jak wyrażenie ekscytacji uczestnictwem w jasno określonych ramach solidarności. Może oznaczać bezpośrednią relację podmiotu do pewnych sfer, zdarzeń, bytów materialnych. "192 jedzie, ok, moja drużyna, spadam", mówiłem przez kilka lat. Ale może też to po prostu być ekspresja upodobań, gustów, przekonań. Stąd wtedy w przybliżeniu "moja drużyna" = "to, co uwielbiam, kocham". Rozumieta? Good.
Skoro zaś u nas wszystko zawsze schodzi na muzykę, łatwo chyba przewidzieć ciąg dalszy. Każdy kto słucha pasjami ma swoją drużynę. Polemizowałem niegdyś z Jackiem, że "moja drużyna" wyabstrahowało się z ocen. To kwestia indywidualnych upodobań, a nie obiektywnego wartościowania. Zdefiniowałbym wręcz "moją drużynę" jako konkretny genre, namiętnie adorowany przez delikwenta. Wiem, nie ma tego, słuchanie "gatunków". A jednak w praniu oliwa wypływa. (Huh. Obwińcie mnie za hodowanie mutantnych frazeologizmów.) Darzysz coś sympatią, bo to twoje klimaty akurat są. Twoja drużyna, nie? Moja drużyna to po primo "punk". Brytyjska rewolta. Post-punk. Dance-punk. To mnie kręci. Tu chodzi o misję. Element punkowy czai się w "moich" płytach, gorszych czy lepszych. A po wtóre, "shoegazer". Zatapiam się w Pluramonie jakby szukając zbawienia, tylko dlatego, że już więcej nie mogę słuchać MBV. To z kolei religia. Naturalnie, Max Tundra i Out Hud, et cetera, to też moi faworyci. Ale z grubsza, przedstawia się to tak właśnie.
Teraz zerknijcie na okładkę w nagłówku. Czyż nie jest to idealne, ikoniczne odzwierciedlenie pojęcia "moja drużyna"? Ted Leo i trójka jego farmaceutów, odziani w te sportowe kostiumy, zuniformowani, zjednoczeni dla dzielonego celu. (Bejskie spojrzenie Teda, widzicie to?) Za nimi boisko piłkarskie, a w odległym planie bloki? Co? Socrealistyczne szufladki? Kandydat do najbardziej bejskiej okładki roku. Kwintesencja bejstwa. Ta okładka, i jej kontekst, przypomniały mi właśnie o chochliku jaki mi się wkradł do programu, do spekulacji. Odczynniki punkowe wywołują spazmy. Osiemnaście faktur gitarowych unieśmiertelnia. Lecz do żadnego "dojścia" nie dojdzie bez nut. Zreflektowałem się, że w perspektywicznym ujęciu moją drużyną jest pop. Nie ma dobrej piosenki bez melodii. I Ted Leo o tym doskonale wie. Nakładam zieloną koszulkę z białymi wykończeniami, lecę z nimi pokopać.
Leo to jeden z najbardziej niedocenionych i zapomnianych songwriterów zeszłego pięciolecia, o bezsprzecznych zasługach dla niezależnej sceny. Nazwa Chisel nie powie wiele przeciętnemu zjadaczowi chleba. Dwa pozostawione w spadku killerskie albumy, 8 AM All Day z 1996 i Set You Free z 1997 lśnią dziś jak skryte na dnie oceanu perły. Leo, Norborg i Dugan to ostatnie takie trio z Waszyngtonu: wyrastające z punkowych, a nawet hardcore'owych miejscowych korzeni, reflektujące wszak starsze, mieszczańskie inspiracje, głównie brytyjskie, od wodewilów przez arystokratyczne rozrywkowe kabarety po czystej wody nową falę XTC. Obsesja Leo na punkcie mod-punku doprowadziła do najżywotniejszego aktu mod-revival dekady. Zapatrzony w Jam, Thin Lizzy i Big Star wykrajał tryskające energią i rockerką tune'y. "Morley Timmons", "On Warmer Music" albo zwłaszcza "An Amateur Thief" – taki spontan antycypował przecież New Pornographers. Po rozpadzie Chisel artysta wypluł poroniony Rx / Pharmacists w 1999, by kontynuować dawne wątki osobistym, rozrachunkowym, solowym w pełnym znaczeniu The Tyranny Of Distance z 2001 "na zlecenie" naszej faworytki Lookout! (między innymi mistrzowski epik "St. John The Divine").
Żółtodzioby w klubie powiedzą wam, że Hearts Of Oak to życiowe osiągnięcie Leo, ale nie dajcie się zwieść. (Sięgnijcie wpierw po Set You Free.) W dużym stopniu ma być ten krążek powstaniem, mobilizacją do działania dla Leo. Pod tym względem spisuje się bez zarzutu. Jak relacjonuje Ted, była to sesja zespołowa, gdzie każdy z akompaniujących liderowi członków miał uczciwy wkład w oblicze materiału. W przeciwieństwie do nagrywania Tyranny Of Distance, kiedy nazwa Pharmacists miała funkcję fikcyjną, a kontrolę nad każdym dźwiękiem sprawował Ted, zapraszając wskazanych sidemanów do odbębnienia uprzednio rozrysowanych partii. I to w zasadzie główna dostrzegalna różnica między Tyranny i Hearts: testament dla interakcji, entuzjazmu grupowego grania, dzielenia się hobby. Świetnie ilustruje takie podejście wspaniały tytułowy numer, z opowieścią: "I was walking along some downtown avenue / I was whistling a new song to myself / And it went, it went something like this one, but just couldn't get it to end". Kipiąca gitarowa framuga dopełnia miazgi.
Mieliśmy mówić o wadach: sporo ich uświadczysz na wskroś Hearts Of Oak. Ale, jeśli mimo sporadycznej monotonni tracklista prezentuje się równo, pogadajmy o highlightach. Poprzedzony mizernym intro "Building Skyscrapers In The Basement" rocker "Where Have All The Rude Boys Gone" skwitowałbym zręcznie: heh, Thin Lizzy to ja w przedszkolu słuchałem, bo moja mama ich lubi. (Miałem jeszcze zajebistego lektora na zajęciach z anglika w British Council, dawno dawno temu, epizodycznie zupełnie. Koleś zdradził się kiedyś z zainteresowaniami i pośpiewaliśmy jakieś "The Boys Are Back In Town", tudzież "Jailbreak". Ech, młodość.) Wymiatanie tej piosenki ma jakby dwa wymiary: tematyczny i konstrukcyjny. Sam riff przewodni twistuje jak ponad-czterdziestoletni biznesmen w garniturze podłączony do prądu. Tymczasem rozbudowany mostek z wyliczanką "I asked Jerry / He told Terry" na opóźnione głosy w duchu "Panie Janie, Panie Janie, pora wstać" dostarcza nabrzmiałej radochy.
Ok, a na koniec rozkleję się i przyznam, że człowiek taki jak Leo, tak szczery, poświęcony twórczości, to dla mnie wstrząsająco godna ukłonów osoba. Wiem, nie wynika to zupełnie z tej recki, i ciężko pewnie komuś to zrozumieć. Należałoby się wgryźć w tę legendarną postać, w hooki Chisela. Jeśli ktoś skrobie powstańcze liryki nawołujące do obrabowania burżuazji ("An Amateur Thief" to imho eksluzywna liga popowych cymelii), a przy tym przygotowuje podziemne hity o takiej charyzmie jak wiedziony ostrym basem "The Ballad Of The Sin Eater", to zbiera mi się na szloch, że takie opoki przemijają. Czytelnikom spragnionym wyczuwalnej uczciwości polecam kupić (sprowadzić, ehm, wpcn) Hearts Of Oak. Kobiety cenią facetów którzy "wiedzą o co im chodzi". Ja lubię wykonawców którzy wiedzą o co im chodzi: po co robią muzykę, co to wnosi, dlaczego nie zatrudnią się raczej w pobliskiej stacji benzynowej. I to, automatycznie, też jest moja drużyna.
(Porcys, 2003)
Rzadko wracam, ale z okazji 20-lecia Hearts of Oak skleciłem NAPRĘDCE ("muzycy umierają nie od używek, tylko od jedzenia NAPRĘDCE kupowanego gówna") serię ulubionych strzałów od TEODORA i przyznam, że w aucie plejka daje radę.
Prywatne top 5:
1. Hearts of Oak
2. An Amateur Thief
3. La Costa Brava
4. Used to Believe
5. Biomusicology
(2023)
p>