TELEVISION
Marquee Moon (1977)
Ulotna precyzja
W zeszłym tygodniu odświeżyłem sobie legendarny album "Marquee Moon" nowojorskiej grupy Television, który poznałem dziesięć lat temu – może to taka (kolejna – co za rok!) prywatna rocznica, a może zupełny przypadek... Płytę nadal uważam za wybitną, choć strona B winyla moim skromnym zdaniem nie odlatuje w taki kosmos, jak strona A. W dodatku zawsze wyczuwałem, że dzieło to jest otaczane kultem przez fanów alternatywy doby internetu nieco na siłę i na zasadzie jakiejś konieczności, poczucia obowiązku czy auto-przymusu. Mam na to taki argumencik: longplay "Marquee Moon" – choć z pewnością nacechowany zadziorną, proto-punkową, charakterną ekspresją – to pod wieloma względami rzecz rodem z krainy rocka progresywnego, troszkę wyrastająca też z wirtuozerskiego blues-rocka, minimalizmu, romantycznej ballady "gitarą i piórem" czy swobodnej improwizacji. I teraz pomyślmy – dlaczego znaczna część wyznawców "Marquee Moon" spod znaku indie nie ekscytuje się wielopiętrowymi konstrukcjami Yes z lat siedemdziesiątych, gardzi blues-rockowymi solówkami, o minimalizmie woli poczytać niż go posłuchać, Joni Mitchell zna jedną płytę (zwykle "Blue"), a Coltrane'a dwie? Wyczuwam lekką ściemę, bo Television – mimo że zainspirowali Gang of Four, Sonic Youth, Interpola czy (w mniejszym stopniu) Strokes – byli na debiucie formacją art-rockową w dosłownym znaczeniu. Chyba, że rozchodzi się o czar postaci frontmana, którego cień przesłania indie-dzieciakom wspomniane niechlubne inspiracje – to wtedy rozumiem. Przepraszam – jak zwykle musiałem. No, ale miałem nie o tym...
Nagranie tytułowe z omawianej płyty to być może najznakomitszy rockowy utwór w dziejach. Nie mnie to oceniać, ale jego monumentalizm, idealnie artystotelesowskie wyważenie kontrastujących pierwiastków i klasycystyczne piękno wynikające z symetrii poszczególnych segmentów – wprost przytłaczają. Zachwyca już sam dialog gitar we wstępie (Tom Verlaine + Richard Lloyd), puentowany odzywkami basu (Fred Smith). Trzy strunowe instrumenty przekazują sobie piłkę, kunsztownie żonglują motywem, który nie daje się uchwycić, ciągle wymyka się z rąk i faluje mimo kanciastej, geometrycznej budowy. Niepozornie inteligentny bit bębnów (Billy Ficca) trzyma za zęby ten domek z kart i nic tu się nie rozpada. Niejasna opowieść Verlaine'a kryje tajemnicę, kusi quasi-synestezją, omamia impresyjnością. I wtedy wkracza ten riff. TEN RIFF. Niby bezsłowny pre-chorus, a więcej w nim poezji niż w tonach tomiszczy. Gitarowa melodia o niebiańskich rysach, wsparta uroczo dyletanckimi pacnięciami w pianino. I jak to jest zagrane! Artykulacyjna perfekcja – ale z duszą. Żarliwy wykon, lecz wszystko trafione w punkt i siedzi. Ulotna precyzja. Koncepcyjne skrzyżowanie Steely Dan i Stooges. A potem są jeszcze skumulowane wybuchy emocji w refrenach i dwie solówki, w tym ta słynniejsza, druga, autorstwa Verlaine'a, rozpoczynająca się od trącanej pojedynczej nuty. Być może facet sięgnął po średniowieczną, sakralną skalę. Nie wiem, nie znam się, ale ta hipnotyzująca magia prowadzi w rejony wyładowań o kalibrze obrzędowym. Każdy z czterech muzyków jest tu postacią, każda partia odgrywa istotną rolę dla całości – bliższe to estetyce smyczkowego kwartetu, niż tradycyjnie pojmowanego rockowego łojenia. (Co ciekawe takie skojarzenie miałem od zawsze, a dopiero niedawno przeczytałem, że utwór wykonywał Kronos Quartet – wcale mnie to nie dziwi.) I ta przejrzystość miksu... Sound Fendera szkli się, błyszczy – to bardziej przysłowiowy sznur pereł, niż wiosłowanie. Dla miłośników nowej fali i pochodnych to raczej Biblia, ale gdyby ktoś się cudem uchował i nie miał wcześniej okazji tego skosztować, to zazdroszczę momentu inicjacji i zapraszam:
http://www.youtube.com/watch?v=jlbunmCbTBA
Pewien mój kolega muzyk mawia często, że nie lubi nagrywać demówek. Dlaczego? Bo jest perfekcjonistą i ma taki podświadomy odruch, że zawsze chce zrobić wszystko jak najlepiej. Namęczy się więc, napracuje, jeszcze to poprawi, jeszcze tamto dogra, tu coś doda, tam odejmie, wymuska miks... I wszystko po to, żeby ktoś zdecydował – czy chce to wydać, czy nie. Później cała procedura powtarzana jest przy pracy nad właściwą, studyjną wersją przeznaczoną do emisji i publikacji. A demówka już nikomu nie jest potrzebna. Natomiast demówki potrafią być (obok rejestracji koncertowych) ciekawym dokumentem i materiałem pomocniczym do analizy historycznej samego procesu powstawania i przeobrażania się piosenek. Poniżej o trzy lata wcześniejsza wersja "Marquee Moon". Na basie grał wtedy jeszcze w Television niejaki Richard Hell, ten sam, który potem wydał między innymi sławne "Blank Generation", a demo produkował chłopakom Brian Eno. Różnica jest ogromna – i nie chodzi tylko o gorszą jakość techniczną czy więcej BPM-ów. Okazuje się, że w 1974 roku "Marquee Moon" było jeszcze w powijakach. Gdzie jest TEN RIFF, pytam ja się? Bo ten nieśmiały motywik delikatnie mówiąc głowy nie urywa. Dlaczego odpowiadająca figura gitarowa jest przesunięta, spóźniona w stosunku do akordów bazowych? I właśnie – czemu Tom gra przed zwrotką piekielnie trudną partię solową, którą w związku z tym musi przerwać pod śpiewem? Nic się tu nie klei, finałowej kulminacji bliżej do velvetowskiego chaosu a la "Sister Ray" niż do proporcjonalnej architektury aranżacyjnej, a pomysł na kawałek wydaje się efektem przypadku, a nie natchnienia... Choć jedno trzeba przyznać – to przynajmniej jest (proto)punk z aspiracjami, a nie, jak w 1977, art-rock. Zresztą, posłuchajcie sami:
http://www.youtube.com/watch?v=YS27RAXhBWQ
Zaryzykuję teraz kontrowersyjną tezę. Otóż wyraźnie widać, że Verlaine stopniowo dopieszczał, rozbudowywał i rozsądnie (z umiarem!) komplikował "Marquee Moon" (ponoć przyczyną rozstania Hella z bandem było to, że koleś nie nadążał za wciąż zmienianą formą kawałka i na pewnym etapie jego umiejętności nie pozwalały już na jego bezbłędne odgrywanie). Myślę, że brak u 90% punkowych kapel podobnej obsesji na punkcie rzeźbienia aż do osiągnięcia kształtu doskonałego to przyczyna, dla której – przy całym szacunku – wkład punka w dzieje muzyki to głównie przekaz, ekspresja i energia – a nie ponadczasowe kompozycje. Pomijając kilku czołowych wykonawców nurtu (ich nazwy świetnie znacie), którzy eksperymentowali, poszerzali formułę i odważnie penetrowali tereny pozornie dla punka obce – istota punka sprowadza się do kopniaka w twarz, co może i jest sporym osiągnięciem, ale niekoniecznie muzycznym. Materiałowy problem większości punkowców tego świata polega na tym, że oni chcą, aby ich numery brzmiały spontanicznie – i dlatego ledwie coś wymyślą, to już stwierdzają "okej, mamy to!". Tymczasem nad samą kompozycją warto posiedzieć nieco dłużej i casus "Marquee Moon" pokazuje, do czego może to doprowadzić. A spontan można wygenerować samą interpretacją, klimatem wykonania, powerem chwili. To zestawienie – wystudiowanej kompozycji i porywającego wykonania – jest odpowiedzialne chyba za największą ilość genialnych zdarzeń w muzyce, nie tylko popularnej. Z tym, że wtedy to już z definicji nie jest punk, a post-punk, nowa fala, post-hardcore, math-rock i tak dalej.
Żegnając się, polecam jeszcze sprawdzić ten fragment występu Television z 1978 roku – oczywiście po raz trzeci dziś "Marquee Moon". Nie, to nie czary – panowie tak właśnie grali na żywo. Allman Brothers Band się kłania. Dziś nie ma już takich składów.
http://www.youtube.com/watch?v=wiUUW4zyyV8
(T-Mobile Music, 2011)
Adventure
Ach, speaking of Television. Następca Marquee Moon historycznie bywa nieco lekceważony, traktowany po macoszemu – pewnie z powodu mniej agresywnego sposobu obsługi instrumentów i łagodniejszej produkcji. To też nie jest do końca prawda – bluesowe riffowanie "Foxhole", kanciasta polimotywika "Ain't That Nuthin'" i kilka gitarowych SÓL pod względem "zadziorności" ekspresji spokojnie zmieściłyby się na debiucie. Ale nie da się ukryć, że mimo igraszek rytmicznych i firmowego rozedrgania w interpretacjach wokalnych dominuje tu miękkie wcielenie Toma Millera, ujawniane w misternych harmoniach i melodyjnych refrenach. Przy czym mamy do czynienia z wszechstronnie utalentowanym gościem (zresztą sprawdzanie jego autorskich płyt nigdy nie kończy się skuchą), więc sporadycznie te soft-popowe próby ocierają się wręcz o objawienie. A jeśli czegokolwiek Adventure dowodzi, to potwierdza przeczucia z poprzednika, że korzenie Verlaine'a są classic rockowe, a może wręcz lekko progresywne – vide organy w "Carried Away" żywcem wyjęte z Procol Harum.
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=w7UjpWhF2d8 (evocative moment: klasycystyczna uroda refrenu ❤️)
(2018)
Na Spoti brakuje kilku późnych solówek Millera, więc przekrojową plejkę 40 ulubionych nagrań z całej kariery artysty ułożyłem PÓKI CO na YouTube. Pamiętajmy o Tomie jako o wyjątkowo stroniącym od używek, impresyjnym poecie (słowa i gitary), wizjonerze przestrzennej architektury aranżu oraz unikalnym ogniwie w continuum nowojorskiej tradycji muzycznego intelektualizmu (wyraźny pomost od inspiracji Coltrane'em, Aylerem, Reichem i VU do wpływu na Brankę, Sonic Youth czy Interpol). Połączenie tych cech zapewnia mu miano jednego z pionierów estetyki "indie", a chociaż z Television sięgnął jakościowych szczytów, to właściwie każdy autorski KRĄŻEK w jego dorobku jest wart sprawdzenia. R.I.P.
Moje top 10:
1. Marquee Moon
2. Friction
3. Days
4. Foxhole
5. The Grip of Love
6. Shane, She Wrote This
7. Fragile
8. Venus
9. Five Miles of You
10. Little Johnny Jewel
(2023)