THROBBING GRISTLE
"Jeśli muzykę popularną potraktować jak jeden organizm, industrial reprezentowałby końcowy odcinek przewodu pokarmowego – można uznać jego oczyszczającą, konieczną funkcję, ale z jego produktami nie chce się zbyt długo obcować". od kiedy redaktor MZ napisał te słowa w haśle o Throbbing Gristle porcysowego Guide to Pop, często do nich wracałem. z jednej strony są mega trafione "w punkt", a metafora godna jakiejś nagrody. lecz z drugiej strony akurat konkretnie w przypadku TG – o ile ten pierwiastek oczyszczenia czai się co chwila, o tyle muszę też uczciwie przyznać, że w tej dekadzie obsesyjnie powracam do nagrań Genesisa i jego wesołej ferajny. pewien podskórnie nihilistyczny skrót myślowy na pewno odgrywa tu jakąś rolę, ale główny powód to sama "czysta" warstwa "dźwiękowego terroryzmu". stali czytelnicy doskonale wiedzą, że zwykle bywam sceptyczny wobec estetyki "chrzęstów, zgrzytów i trzasków", ale trzy kultowe PROPER albumy grupy odznaczają się istną MAESTRIĄ i szokującym, po prostu dramatycznym wizjonerstwem w operowaniu "izolowanymi", odseparowanymi parametrami brzmieniowymi – pasmem, barwą, dynamiką, miksem etc. nie chcę teraz popaść w jakąś egzaltację, ale na chłodno naprawdę dochodzę do wniosku, że w tej kategorii (kreatywność w samym operowaniu "soundem" jako środkiem narracyjnym) zespół kandyduje do miana "GOAT", obok jakiegoś Stockhausena, Dockstadera czy Parmegianiego. zresztą w jednym z wywiadów Cosey nalegała, że nie chodziło im wcale o soundy stricte "industrialne", tylko o industrialne podejście do ich dekonstrukcji. stąd chyba niewiarygodne bogactwo "sonorystyczne" tej twórczości i autorska inkorporacja elementów muzyki konkretnej, zdegenerowanej psychodelii, ambientu, anty-jazzu, exotiki, disco – oraz antycypacja wielu odmian użytkowej elektroniki, od minimal synth po synth-pop. tu dodam, że jako zapalony "badacz zjawisk" kiedyś przebrnąłem przez industrialny kanon i "sorry", ale przy tych w 95% burych płatach napuszonego audialnego turpizmu mozaiki TG to mieniąca się kolorami poezja dla moich uszu.
swego czasu Wojciech Waglewski w swoim słynnym (bo "famously" przerwanym) wystąpieniu dla Radia Koszalin stwierdził, że Voo Voo jest "obiektywnie" najlepszym zespołem na świecie, ponieważ każdy z muzyków tworzy własne rzeczy, więc spotkania składu są piorunujące i napędzane energią wyniesioną skądinąd. ja z kolei nie mrugnąłbym okiem, gdyby ktoś określił Throbbing Gristle mianem "obiektywnie" *najciekawszego* artysty ever, gdyż każdy ich utwór z co najmniej "heroicznego" okresu lat 70. został tak NAPAKOWANY polemiczną treścią, rozbudowanymi kontekstami i przysłowiowym "piątym dnem", że nietrudno się w nich zatracić recepcyjnie i interpretacyjnie. ostatecznie utwierdziła mnie w tym przekonaniu znakomita książka Drew Daniela o płycie 20 Jazz Funk Greats z cyklu 33 1/3, gdzie pojedyncze tracki zostały po prostu przemaglowane, wyciśnięte jak cytryna – i urodziły mnóstwo fascynującego, konceptualnego soku. trzeba się pogodzić, że TG to zagadka nie do rozwikłania, rodzaj niepenetrowalnego mikrokosmosu. i oczywiście to chorobliwe ukontekstowienie szczególnie doskwiera, zgrzyta, gdy np. podczas zerkania lewym okiem na FTV trafi się na modelki pozujące w bieliźnie do przerażającego w wymowie utworu "Hamburger Lady". tym niemniej śmiem postulować, iż klasyczny dorobek TG ma właściwości imersyjne na czysto estetycznym gruncie, a mówiąc wprost – promieniuje strasznym i radioaktywnym, ale jednak... pięknem. zaś w nieustającym continuum muzyki szczerze, inteligentnie i nietuzinkowo antysystemowej, w takim najgłębszym, dotkliwym i wielowymiarowym sensie – prowadzi po nitce od teatru okrucieństwa i najtwardszych, bezkompromisowych awangardystów, aż do nagrywek naszego Młodego Osy z mijającego sezonu. niechaj niedawne 40-lecie fonograficznego debiutu formacji Second Annual Report posłuży za wymówkę, dlaczego wypadałoby jeszcze przed Sylwestrem zmierzyć z tym potężnym, raczej "kuloodpornym" tekstem kultury.
moje top 5:
1. Hamburger Lady
2. Walkabout
3. I.B.M.
4. Beachy Head
5. Maggot Death
(2017)