TIM HECKER
Radio Amor (2003)
Marazm, inercja, bezwład, paraliż, stagnacja, bezruch, apatia, osłabienie, zastój, letarg, bierność, znużenie, spowolnienie, anhibicja, wyczerpanie, regres, zapaść, przygnębienie, martwota, zobojętnienie, atrofia, wypalenie, indyferencja, przygaszenie, zdruzgotanie, śpiączka, przybicie, rozkład, nizina, chandra, spleen, dół, zagubienie, zatrata, zniechęcenie, stłumienie, załamanie, anemia, topnienie, wycieńczenie, flegma, nieruchliwość, powolność, wyciszenie, cisza.
Oto stany, które nawiedzają co podatniejsze jednostki po nocnych seansach w postaci przytłaczających, intensywnych w swym opuszczeniu dźwiękowych obrazów Tima Heckera. Ten Kanadyjczyk, choć wyrosły na niezal-rocku, swą twórczością wpisuje się w rozkwitający od kilku lat nurt zdezelowanej, organicznej laptopotroniki, wykorzystującej hałaśliwe źródła do kreowania statycznych, atmosferycznych pejzaży. Przekontekstowanie, odkorzenienie materiału dźwiękowego i wtłoczenie go w jakiś niespodziewany nowy kształt rodzi świeże odniesienia. Whitman, Fennesz i cała ekipa z Mego, ale także wielu artystów z pogranicza instrumentalnego, synematycznego, "żywego" grania: każdy na swój sposób, ale wszyscy ochoczo wikłają się w ten post-minimalizm, oczekując chyba, że z nadmiernej koncentracji lub drobiazgowej precyzji wynikną przy katalizatorze odpowiednich barw oszałamiające rezultaty. Możliwe, że kluczem do bram perfekcji jest relatywna przyswajalność, respektowanie zasad kompozycji i wyczucie równowagi. Jak wnioskowalibyście z samego śledzenia naszej witryny, tylko nielicznym się to udaje.
Nie będzie to nadużycie gdy powiem, że Tim Hecker (sygnujący również swoje prace pseudonimem Jetone, gdy zabiera się za techno) plasuje się w gronie tej najwęższej elity. Debiutujący jako Jetone na płytach Autumnumonia i Ultramarin, ten absolwent wydziału elektro-akustyki i oprogramowania (cóż za łudząca zbieżność życiorysów do Keitha Fullertona) wkrótce zwrócił się w stronę badania depresyjnych zakamarków gęstego ambientu, wydając już pod swoim nazwiskiem kolejno: dwa lata temu powszechnie chwalone Haunt Me, Haunt Me, Do It Again, przed rokiem wykorzystującą przetworzone nagrania grupy Van Halen EP-kę My Love Is Rotten To The Core i w tym roku Radio Amor. Ponieważ nie wspomnieliśmy dotąd ani słowem o Haunt Me, należałoby chociaż hasłowo przybliżyć specyfikę dziełka. Płyta była złożeniem głębokich warstw lejącego dźwięku w delikatny sound niezmierzonego żalu, smutku i osamotnienia, jako takich przedstawionych obszernie, przestrzennie. Bardziej polegająca na linearnym biegu płynnej całości, niż rozdrabnianiu chropowatych szczegółów, Haunt Me swym minorowym nastrojem ewokowała ducha jednostki postawionej wobec ogromnej połaci opustoszałego terenu.
Radio Amor podąża w kierunku bliższym uniwersalnie pojmowanej melodyjnej elektroniki. Owszem, wciąż są to rozwleczone w czasie, stojące soundscapes, ślamazarnie ewoluujące ledwo dostrzegalnymi modyfikacjami w kolejne fazy. Dźwięk rozchodzi się echo-miarowo, zachowując wszak geometryczny punkt środka, centryczne źródło. Brian Eno? Nie do końca. Dyskutowałem na ten temat i przyznaję rację, że muzyka Tima Heckera nie daje się tak łatwo etykietce "ambient". Teksturowo, Radio Amor penetruje rejony syropicznych, fusowatych, ochlapłych, ciekłych substancji żrących. Konstrukcyjnie natomiast, przy uważniejszej lekturze, te obrazy kształtowane są wedle pewnej rozpoznawalnej metody napięć.
Regularnie drgający "I'm Transmitting Tonight" nasuwa skojarzenie z "Before I Leave" Fennesza, choć pogłos i wodny klimat zbliżają go do impresji mistrzów jedwabistego IDM. Tu i ówdzie nawiedzają niesamowite harmonie Boards Of Canada. Kilka fragmentów, jak "Spectral" czy "Trade Winds, White Heat" to w pewnych okolicznościach wręcz smutne "kawałki", może za sprawą tak intrygującej, sporadycznej, niemiarowej repetycji pianina. Co jest piękne, to zdolność wibrującej "muzyki tła" do melodycznego reagowania z otoczeniem. Ostatecznie takie wietrzne, szumiące zjawy nie dają się opisać wprost. Podobnie jak Haunt Me, Radio Amor to długa plama, suita zamierających ciągłych nut umaczanych w melancholii. Trudno funkcjonalnie rozwinąć to zdanie przed posłuchaniem.
(Porcys, 2003)
Jedna z najbardziej depresyjnych płyt, jakie znam. Długo do niej dojrzewałem, bo najpierw zlewała mi się w niemożliwy do objęcia potok ambientowych łez – taki elektroniczny ekwiwalent nagrań Marka Kozelka – ale w końcu dostrzegłem leżące na dnie sedno. Szkoda, że tak smutne, no ale niestety bardzo piękne. A kolejne pozycje w dyskografii Kanadyjczyka, choć zacne, to już dla mnie mniejszy ciężar gatunkowy.
(T-Mobile Music, 2011)
Mirages (2004)
I znów przychodzi niemal ten sam moment w rocznym cyklu natury, kiedy z drzew opadły już liście, temperatura zahacza o dolne rejony dopuszczalnej skali, a przed-opisy w rodzaju "/nie ma życia/" zdominowały waszą listę kontaktów gg, bo wiara kolektywnie doznaje jesiennej deprechy. Dość dobrze pamiętam ten grudniowy wieczór 2003, gdy wygłupialiśmy się z Tomkiem, rywalizując spontanicznie na leksykalnie wymyślne sposoby deskrypcji popularnego "doła". Pisałem akurat o Timie Heckerze, którego muzyka wywołuje podobne skojarzenia mimowolnie i natychmiastowo. Zebrałem później efekty naszej zabawy i tak powstał pierwszy akapit recenzji. Pamiętam też, że poznając w miarę świeży wtedy krążek Radio Amor byłem zaskoczony jak bardzo melodyjnie i względnie przyswajalnie prezentowała się ta płyta, gdy porównana z poprzednikiem, okrzyczanym w niezależnych elektronicznych kręgach Haunt Me, Haunt Me, Do It Again. Biadoliłem, że krytyka raczej nie dostrzegła tej subtelnej metamorfozy. Tim rzeczywiście odnalazł balans między drastycznie wyalienowaną, opustoszałą tkanką fakturową, a szczerym przekazem emocjonalnym przetkanym echem nutki nostalgii. Mikrosoniczne plamki sklecały przyzwoicie rozpoznawalne harmonie, co w tego typu twórczości jawi się majstersztykiem i rarytasem.
Interesująco, Mirages startuje z miejsca, w którym kończyło Haunt Me, tak jak by Kanadyjczyk traktował tytułowe, symboliczne "miłosne radio" ledwie chwilowym wybrykiem estetycznym bez konsekwencji, ot kaprysem zainspirowanym aktualnym humorem, i ponownie wywiercił podziemny przesmyk do ciemnych, gliniastych warstw gleby. Może odrobinę hiperbolizuję, lecz w sumie drugi w kolejności "Neither More Nor Less", z tym charakterystycznie dzwoniącym, rozmytym pianinkiem wtopionym w ambientowe czeluści pływającego dźwiękowego pejzażu, jako jedyny właściwie wprost przypomina uczuciową instrumentalną spowiedź Radia. Reszta realizuje świetnie uprzednio zdefiniowany program: skwierczące tekstury migają w przyćmionym świetle delikatnych, spreparowanych plumkań. "Balkanize-You" zalatuje nawet zmutowanym shoegazerem (wyjąca w oddali gitara), ale to trochę odniesienie na siłę, zdekontekstualizowane. Nazwy poszczególnych tracków nie grają roli, bo wszystko jawi się abstrakcyjnym, impresjonistycznym ciągiem. Deszcz smutku nocy kropi regularnie i... nie zamierzam specjalnie się rozpisywać na temat hermetycznego stylu Tymka, bo raz, że dużo czytelnikowi to nie pomoże, zwłaszcza na gruncie brzmieniowych wyobrażeń, a dwa, że już się z tym mierzyłem; z jakim efektem, ocenią państwo sami.
Od strony klimatu, osobiście odnajduję w krążkach pokroju Mirages materiał na solidne znieczulenie głowy po ciężkim dniu, o czym już wzmiankowałem w recce Venice. Istnieje rodzaj wolności, nieograniczoności, maksymalności w zanurzeniu łba pod kołdrę ze słuchawkami z których sączy się drobiazgowo wypieszczony, łaskoczący ucho hałas. Chyba pod tym względem wolę Tima od Philipa Jecka, bo poza odmiennym źródłem dźwięku, ich założenia są biegunowe: przeciwnie niż niestrudzony kolekcjoner winyli operujący awangardową poetyką zuchwałego, demonstracyjnego kolażu, Tim istotnie buduje kompozycje według dekodowalnego klucza, nawet jeśli pozornie zagubione w domniemanym chaosie. Zatem miło, naprawdę miło otrzymać w prezencie od wytwórni śliczny (yy czy już wspominaliśmy, że wydawnictwa Alien8, z tym typowym schematem czarnej kopertki na dysk, rozkładanym digipackiem z ujmującymi fotografiami i przeźroczystą folijką nie mają konkurencji??), oryginalny egzemplarz nowego dzieła Heckera (nie mylić broń boże z austriackim dentystą-świrem z Mego) i odkryć, iż zdumiewająco, koleś generalnie nie wymięka, trzyma z gracją pion i jakość jego prac zachowuje pewien sznyt, cechujący liderów progresywnego soundscape'owania. A następnie zmienić opis na "/nie ma życia/" i na dowód położyć się spać z Mirages w discmanie.
(Porcys, 2004)
Kanadyjski luminarz rzewliwej elektroakustyki (nie mylić z bezlitosnym Florkiem od borowania zębów – pozdro MZ) dostarczył w tym roku niedoceniony soundtrack telewizyjny – jego odpowiedź na serię Arctic Circle ze ścieżką WŁADYSŁAWA DILEJA. "Są dżinsy i bluzka i są dżinsy i bluzka". Jest Tymek malowany i jest Tymek prawdziwy. Od IDM-owych testów pod ksywą Jetone (brak ich na Spoti), przez eter czkających szlochów fortepianowych w funkcji wielkiej emocjonalnej metafory, aż po proto-vaporwave, do którego potem sam się celowo upodobnił – Hecker pozostaje instytucją malarsko obezwładniających drone'ów. Potwierdził mi to live w Amsterdamie dwa lata temu, potwierdza regularnie w dobie pandemii.
Prywatne top 10:
1. I'm Transmitting Tonight
2. Song of the Highwire Shrimper
3. Celestina
4. Delirious
5. Spectral
6. Ghost Writing Pt. 1
7. Her Black Horizon
8. Prism
9. Artic Lover's Rock Pt. 1
10. Incurably Optimistic!
(2021)