TORTOISE

 

Tortoise (1993)

Różnie klasyfikowano wynalazki chicagowskiego ansamblu na debiucie. Już sam skład (nominalnie dwóch basistów i trzech perkusistów, choć przecież każdy z nich to multiinstrumentalista) obiecywał wyprawę w nieznane, ale zasięg penetrowanych rejonów (od ambientu, przez dub, muzykę filmową i fusion, aż po podpatrzone u Slint dekonstruowanie minimal-hardcore'owych pasaży w zwolnionym tempie) prowokował krytyków do nadużywania terminu post-rock. Podobnie jak w przypadku Bark Psychosis, post-rock miałby więc tu oznaczać stosowanie środków znanych z ery rocka do zupełnie nowych zamiarów. Prawdę mówiąc panowie grają tu coś na kształt suchego jazz-rocka, tudzież rozebranego do samego szkieletu rocka progresywnego. Przestrzeń i rytm, rytm i przestrzeń – to hasła, które dyktują im szlak. Mało powstało równie atrakcyjnej dla ucha sterylnej muzyki z akademickim zacięciem.
(T-Mobile Music, 2012)

Millions Now Living Will Never Die (1996)

Debussy skomponował piękne, kruche preludium pod tytułem "Ślady stóp na śniegu". Z kolei mnie już do końca życia odgłos dreptania po suchym górskim śniegu będzie się kojarzył z intro ponaddwudziestominutowej suity "Djed". Przyglądanie się jak kolejne minuty tego opus magnum chicagowskiej formacji przynoszą nowe objawienia to jedno z najfajniejszych zadań analitycznych w muzyce lat 90. Panowie startują od motorycznego bitu a la Neu!, zahaczają o dub, po czym od połowy utworu składają hołd minimalistom, zwłaszcza Reichowi. Kiedy w dwunastej minucie wkraczają dzwonkowe repetycje o skłonnościach łagodnie dysonansowych, obcujemy chyba z najbardziej ekscytującym przejawem przeintelektualizowanej muzyki rozrywkowej – tak brzmiałaby supergrupa założona przez Wittgensteina i Poppera, gdyby woleli robić razem pop zamiast kłócić się, wymachiwać przed sobą pogrzebaczem i trzaskać drzwiami. Szumy, zlepy i ciągi dźwięków prowadzą do następnej zapętlonej melodyjki (w wersji na marimbę i na keyboard), aż wreszcie "Djed" remiksuje się w czasie rzeczywistym, recyklując początkowe motywy w zmniejszonym tempie. "Millions..." ma format dzieła prog-rockowego – "stronę A" wypełnia "Djed", a "strona B" to pięć miniatur, które konstruują pomost między motywicznymi labiryntami Yes i filmowymi ilustracjami. Dodajmy, że to prog-rock bez krzty zadęcia, a jego pretensjonalność polega jedynie na lansie wiedzowym – w 1996 roku Tortoise nie ukrywali, że znają trochę więcej muzyki od swoich słuchaczy i edukowali ich poprzez zawarte we własnej twórczości mikrocytaty i nawiązania.
(T-Mobile Music, 2012)

TNT (1998)

Kategoria taka jak "muzyka filmowa" może budzić ambiwalentne skojarzenia. Krótko mówiąc – od razu istnieje ryzyko, że bez kontekstu obrazka solidnie się wynudzimy. O czymś takim ani przez sekundę nie ma mowy na trzecim longplayu postrockowców z Chicago, złożonym właściwie z samych olśniewających tematów filmowych. Sekret skuteczności Tortoise na "TNT" tkwi nie tylko w unikalnym darze melodycznym, ale i w bogactwie użytych muzycznych środków, barw i dialektów. Bazą wyjściową jest davisowsko-mclaughlinowske fusion ("Swung from the Gutters"), ale wkrótce panowie powracają do cytowania Reicha ("Ten-day Interval"), sięgają po spaghetti western ("I Set My Face to the Hillside"), proponują swój wariant elektronicznego futuryzmu ("The Equator"), zahaczają o zwiewną jazzowość spod znaku Canterbury ("The Suspension Bridge at Iguazu' Falls"), przenoszą się do XVI-wiecznej Japonii ("Four-Day Interval"), dorzucają trzy grosze w sprawie IDM ("Almost Always Is Nearly Enough") i takoż remiksują kompozycję bliźniaczego składu Isotope 217 ("Jetty"), po czym serwują śliczny soundtrack pod ostatnią scenę i napisy końcowe (ach, co to byłby za film!). Warto odnotować dwa fakty. Po pierwsze producencki warsztat Johna McEntire'a do dziś pozostawia mnie w lekkim szoku, z cyklu: "ale jak on to zrobił?!". Po drugie zaś wtedy nowy członek, gitarzysta Jeff Parker, urozmaicił progresywne ciągoty kompanów o leciutkie, oszczędne i zgrabniutkie pasaże gitarowe, które (mimo że sam zainteresowany to dementował) zaciągają wyraźny dług u wczesnego Pata Metheny.
(T-Mobile Music, 2012)
 

PREFIGURACJE #1: Tortoise – TNT

nie był to wprawdzie "las rąk", ale dziękuję za kilka cennych podpowiedzi. przy bliższym oglądzie okazało się, że seventiesowe wątki progresywne i jazz-rockowe tkwią głównie w kompozycyjnej, a nie stylistycznej warstwie TNT. ma to sens, jeśli pamiętamy, że jedną z zasług "laboratoryjnej", chicagowskiej odmiany post-rocka było pozbawienie metryczno-harmonicznych komplikacji zbędnego balastu nadmiernie rozbuchanej "pompy" i przerysowanej ekspresji/artykulacji. słowem – tzw. onanizmu. a skojarzenia raczej luźne, ale "traktowałem to jako zabawę", DJ BEZ SPINY.

1. "TNT"
Durutti Column "Otis" (1989)

2. "Swung from the Gutters"
Santana "Black Magic Woman / Gypsy Queen" (1970)

3. "Ten-Day Interval"
Steve Reich "Six Marimbas" (1986)

4. "I Set My Face to the Hillside"
Astor Piazzolla "Soledad" (1989)

5. "The Equator"
Antena "Frantz" (demo z 1982)

6. "A Simple Way to Go Faster Than Light That Does Not Work"
Upsetters "Apeman Skank" (1973)

7. "The Suspension Bridge at Iguazú Falls"
Ennio Morricone "The Sicilian Clan" (1969)

8. "Four-Day Interval"
Hiroshi Yoshimura "Dance PM" (1982)

9. "In Sarah, Mencken, Christ, and Beethoven There Were Women and Men"
Sade "Kiss of Life" (1992)

10. "Almost Always Is Nearly Enough"
Aphex Twin "Carn Marth" (1996)

11. "Jetty"
Endemic Void "Hydrosphere" (1996)

12. "Everglade"
Bark Psychosis "A Street Scene" (1994)
(2018)

Standards (2001, post-rock) 7.9

Standards to czwarta regularna płyta Tortoise. I znów, jak przy poprzedniej TNT, krytycy łamią sobie zęby na opisaniu tej muzyki, bo rzeczywiście, niełatwo ująć w słowa dźwięki serwowane przez tych muzyków. Jest w tej twórczości coś z eksperymentu krautrocka, minimalizmu Briana Eno, komplikacji jazzowych, a może i jazz-rockowych. Jest wreszcie duch nowatorstwa, odkrywania nieznanego, duch niepokoju artystycznego. Co do jednego zgadzają się wszyscy: Tortoise są mistrzami wyrafinowanych struktur rytmicznych i harmonicznych. Biją na głowę nawet takich tuzów komplikowania, jak King Crimson. Ale robią to jakby od niechcenia. Momentami można odnieść wrażenie, że ci kolesie wręcz bawią się w wymyślanie trudnych, nieregularnych figur. W rzeczywistości zabiegi te są integralną częścią ich stylistycznej filozofii.

Jeśli chodzi o aranżacje, to są one kolejnym powodem zachwytów nad dokonaniami grupy. To w zasadzie gra kontrastów, gdyż obok oczywistych instrumentów, takich jak gitary, bas i bębny, pojawia się wiele innych, już nie tak często wykorzystywanych. Jak choćby kilka wibrafonów i ksylofonów, które stają się powoli post-rockowym znakiem rozpoznawczym. Jak różne instrumenty dęte. Jak rozmaite w swoim wyrazie syntezatory. Ale, co najważniejsze, sporo słychać w tym wszystkim technologii. Mało kiedy barwa jest czysta, często przesterowana, najczęściej przetworzona przez różne dziwactwa. Efekt takiego podejścia jest zaskakujący: ta muzyka jest jednocześnie zimna i świeża.

Każde przesłuchanie Standards przynosi mi inny ulubiony fragment tej płyty. Dziś padło na "Blackjack". Zakręcone kluczenie wokół kolejnych gam, wreszcie niespodziewana melodia, rodem jakby z sensacyjnego filmu z lat sześćdziesiątych. A wszystko to przy udziale całego multum środków. Obowiązkowo wspomniane dzwonki, różne barwy gitary, pulsująca w tle sekcja i masa innych brzmień. Ale to tylko dzisiaj. Jutro prawdopodobnie wybrałbym inny utwór, na przykład "Seneca", "Speakeasy", czy "Eros". Nie ma tu ani jednego słabego momentu i wszystkie fascynują. Bo Tortoise są bez dwóch zdań w awangardzie dzisiejszej muzyki popularnej i kreują w ten sposób, że już nikt nie jest pewien co post-rockiem nie jest. Za pięćdziesiąt lat łatwiej będzie o nich mówić, gdyż dla płyt self-titled, Millions Now Living Will Never Die, czy TNT wystarczy pewnie słowo "klasyka".
(Porcys, 2001)

* * *

nowa płyta ani mnie ziębi, ani grzeje, ale historycznie ujmując mówimy o gigantach - o ludziach którzy na kilka lat "posiedli" muzykę instrumentalną tego świata, nadając nominalnie chłodnym, akademickim dźwiękom zaskakująco "ludzki" rys emocjonalny. zbyt dużo osobistych wspomnień, skojarzeń i inspiracji na zwięzły wpis… choć jedno muszę przywołać - kiedy w pierwszym tygodniu studiów dopiero co poznana koleżanka z roku pożyczyła mi (na kasecie!) TNT, to poczułem się trochę, jakby ktoś mi udowodnił, że Ziemia faktycznie jest płaskim dyskiem otoczonym oblodzoną ścianą Antarktydy i ma centrum w biegunie północnym (Flat Earth Society forever).

moje top 10:
1. I Set My Face to the Hillside
2. Swung from the Gutters
3. Djed
4. It's All Around You
5. The Equator
6. Speakeasy
7. Jetty
8. Salt the Skies
9. Everglade
10. Ry Cooder