TRAVIS
The Invisible Band (2001)
Wszystko zaczęło się naprawdę dobrze. Moja znajomość z Travis rozwijała się w odpowiednim kierunku, kiedy po (rockującym nadzieje na przyszłość) debiucie Good Feeling Szkoci wyskoczyli z płytką The Man Who. Pożyczyłem ją kiedyś od kumpla, w nienajlepszym nastroju się znajdowałem. Wtedy akustyczne ballady pana Healy wydały mi się bardzo ładne. Polubiłem Travis, nagrałem sobie z BBC ich występ, obejrzałem koncert w VH1 (wiem, wiem) i byłem z siebie bardzo zadowolony. A kiedy potrzebowałem kilku słów otuchy od Frana, zarzucałem z powrotem The Man Who. I było przyjemnie. Wiedziałem jednak, że chłopaki będą się musieli pewnego dnia zdecydować. W którą stronę pomknąć dalej. Czy nagrać kolejny zestaw pioseneczek z ładnymi melodyjkami na gitarkach, czy też poszukać nowego brzmienia. Można było po cichu liczyć, że skoro kolegów produkuje Nigel Godrich, to wybiorą tę drugą ewentualność. Oni jednak woleli tłum zapłakanych panienek od sukcesu artystycznego. Pierwsze miejsce na liście bestsellerów zamiast wewnętrznej satysfakcji. Laury od czytelników magazynu "Q" zamiast wysokiej oceny w Porcys.com. Trudno, ich wybór.
Fran Healy wyciął sobie na głowie dziwacznego irokeza. No, akurat to mało mnie interesuje, ale gorzej, że jednocześnie zapomnina trochę, co to znaczy dobra piosenka. Zapomniał, dlaczego podobało się "Driftwood", czy "Turn". Wyszedł z błędnego założenia, że kopiując samego siebie stworzy coś równie milutkiego. Ale nie, milutkość piosenek często tkwi w ich świeżości. Tymczasem większość kawałków na The Invisible Band wydaje się być lekko przeterminowanych. Nie jest to ten rodzaj zepsucia, przy którym mamy do czynienia z brzydkim zapachem, czy pleśnią. To raczej przedatowanie kilkunastodniowe, ale co bardziej dociekliwi je zauważą. Bo na początek leci singlowy "Sing" i pierwsze wrażenie: piosenka z The Man Who, nie pamiętam jaka. Pewnie jedna ze słabszych, skoro nie pamiętam. Za prosta, nawet jak na takie proste granie, któremu hołduje Travis. Mandolina łaskocze ucho, ale nic tu więcej nie ma. Miłe, sympatyczne, ale zbyt wtórne, żeby się spodobało. Skoro o singlach: "Side" jest równie mdłe, choć w refrenie sprawia wrażenie ekspresyjnego (nie dajcie się zwieść); "Flowers In The Window" to z kolei lekko przyśpieszona kołysanka, z niby-zapadającym w pamięć motywem (bo tak szczerze: zapomnicie o nim już jutro rano).
Na szczęście single należą tym razem do najsłabszych punktów płyty, zupełnie odwrotnie, niż w przypadku The Man Who. (W przeciwnym wypadku nie mógłbym The Invisible Band znieść!) "The Cage" to znów niewyraźna kompozycja, ale za to goście kombinują z przestrzenią: analogowe klawisze robią klimacik. "Safe" oferuje w końcu oczekiwany zestaw chwytów na akustycznej, taki, który mi się podoba. Inna sprawa, że Healy przypomina mi tu Bono, raczej z ostatniej płyty U2, niż z pierwszej. No i w refrenie można było wymyślić coś ciekawszego. Z kolei mój ulubiony fragmencik na The Invisible Band to "Follow The Light". Jest troszkę żywszy niż pozostałe, ale, co najistotniejsze, ma coś do powiedzenia w sferze sekwencji akordowej. Fran wspina się na moment na (swoje) wyżyny, barw dodają smaczki aranżacyjne. Wniosek: zmieściłoby się to na poprzedniku spokojnie. Bezpretensjonalne, ale nie takie "hiciorskie", jak na przykład "Side". Niczego sobie jest również "Last Train": organki, atmosferka, pomruki gitarki na drugim brzeżku. Sorry za zdrobnienia, ale właśnie tak naiwnie ta płyta brzmi. I melancholijnie.
To wciąż są w porządku kolesie, nie da się ukryć. Nie mam do nich pretensji, ale obawiam się, że pozostaną zespołem jednego albumu. Szkoda, przecież grać i śpiewać potrafią solidnie. Inna sprawa, że dziś usłyszeć dwa utwory z płyty Travis, to jak znać ją całą. Więc co będzie dalej? Gdyby tylko nieco utrudnili odbiór, byłoby lepiej i dla nich, i dla nas. Choć... Ale ja się czepiam. W ostateczności jest to muzyka tła. Po prostu: parzycie sobie herbatkę, nakrywacie kocem i bierzecie do ręki książkę. Z małych głośniczków sączą się subtelne dźwięki The Invisible Band. Jest ok.
(Porcys, 2002)