TYMON TYMAŃSKI
Ryszard "Tymon" Tymański to jedna z najwybitniejszych postaci polskiej muzyki rozrywkowej ostatnich dwudziestu lat. Szerokie spektrum gatunkowe jego projektów idzie w parze z niebywałą dziś kompetencją, swobodą techniczną oraz bezkompromisowymi ambicjami artystycznymi. Jako autor tekstów zasłynął oryginalnym, autorskim ujęciem materii, łącząc groteskowy w wyrazie, barokowy przepych leksykalny, ironiczną obserwację społeczno-kulturową i głęboką refleksję metafizyczną. Mimo ogromnej ilości wielopoziomowych nawiązań kulturowych, potwierdzających wyjątkową erudycję i zaplecze humanistyczne, udało mu się uniknąć pretensjonalności dzięki użyciu w utworach abstrakcyjnego humoru i środków parodystycznych. Jako kompozytor i multiinstrumentalista zaprezentował chaotyczną fuzję stylistyczną, sięgając po elementy jazzu, rocka progresywnego, popu, muzyki elektronicznej, awangardy, a nawet rapu.
Karierę rozpoczynał w nowofalowym Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dowodził kontrowersyjną grupą Miłość, z którą wykreował pojęcie "yass", stanowiące dla młodego pokolenia muzyków i słuchaczy symbol odnowy polskiego jazzu (później kontynuował przygodę z jazzem w składzie Tymański Yass Ensemble). Był liderem zespołów Kury, Czan, Tymon I Trupy, Tymon & the Transistors; działał też w formacjach NRD, The Users i Poganie. Komponował muzykę filmową. Jest współwłaścicielem oficyny wydawniczej Biodro Records, która poza jego nagraniami opublikowała dokonania tak ważnych artystów rodzimej sceny niezależnej, jak Ścianka, Kobiety czy Pogodno. Najpełniejsza realizacja jego unikatowej wizji twórczej to album "Polovirus" zespołu Kury z 1998 roku. W tym zjadliwym paszkwilu na polską rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych, powszechnie uznawanym przez krytyków za arcydzieło, Tymański zastosował intrygującą figurę narracyjną: trawestując różne przejawy polskiej muzyki popularnej (od metalu, przez reggae, hip-hop i jazz, po disco-polo), zdemaskował jej wtórność, uprzedzenia i stagnację. Płytę uhonorowano prestiżowymi nagrodami branżowymi "Fryderyk" i "Machiner".
(Kongres Kultury Polskiej, 2010)
Kury: Polovirus (1997)
Ok, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Z punktu widzenia surowej, konserwatywnej krytyki, mającej na uwadze głównie niezaprzeczalne i ponadczasowe wartości artystyczne, poszczególne fragmenty Polovirusa są nieraz żałosne, obrzydzające i obleśne. Że tak powiem. Ale ta płyta to koncepcja, projekt, całe przedsięwzięcie, stanowiące jak dotąd ewenement w historii naszej fonografii. I mógłbym, jak dziesiątki innych recenzentów, którzy zrobili to przede mną, wcisnąć wam tu wykład o tym, jaka to ważna płyta dla polskiej popkultury. Że nikt wcześniej nie zdecydował się na realizację całego albumu z pastiszami, ironicznie i zgryźliwie wyśmiewającymi rodzime przywary. Lecz czy nie łatwiej powiedzieć po prostu, iż jest to jedna z najśmieszniejszych rzeczy kiedykolwiek wydanych? Momentami trudno powstrzymać się od wybuchów regularnego, zdrowego brechtu!
Tymczasem okazuje się, że płyta ta ma podwójne dno. Żarty i pastisze załapią wszyscy. Ci, którzy uważnie wsłuchają się w instrumentalną warstwę albumu, odkryją jej złożoność i wyrafinowanie. Podstawowy skład Kur tworzą Tymon, Piotr Pawlak i Jacek Olter, a więc muzycy radzący sobie doskonale w każdej konwencji, dysponują doskonałym warsztatem i wyczuciem. Wśród gości wspomagających zespół na krążku pojawiają się tacy wirtuozi, jak słynny Mazzoll, Leszek Możdżer i Tomasz Gwinciński. Jest też Olaf Deriglasoff, zasilający Kury potężną dawką sampli i loopów. Ci panowie, gdyby tylko chcieli, byliby razem zdolni stworzyć materiał kompletnie awangardowy. Tu natomiast wszystko jest podporządkowane wizji Tymańskiego, a więc: śmiejemy się z czego się da i ile się da. Parodia pod hasłem stylistycznego przemieszania, wielkiej żonglerki tradycją i gatunkami. Dlatego też udział wspomnianych indywidualności pełni rolę służebną wobec całego zamysłu. Ale trudno, by efektem ich spotkania była muzyka bezbarwna, wtórna i płytka.
Wbijają w fotel już dwie pierwsze piosenki. Niby są to znakomite żarty z disco-polo (co uwypukla fakt zaśpiewania ich przez amatorów przypominających feelingiem wokalistów z tego kręgu), ale posłuchajmy, jak w "Śmierdzi Mi Z Ust", na wysokości 1:08, pojawia się krótka impresja jazzo-podobna, jak banalna melodyjka przeradza się w zakończeniu w ładnie skomplikowane, smooth-jazzowe harmonie. Elektroniczny wstęp do kapitalnej "Jesiennej Deprechy" przywołuje na myśl dokonania Kraftwerk, by otworzyć drogę klimatom żywcem wziętym z tańcbudy w Rząśniku. A jednak jest coś przejmującego (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) w tej ponurej spowiedzi mężczyzny ogarniętego przez klimakterium. Tymon jest rzeczywiście niesamowity: wyśmiewając disco-polo, pokazuje jak można zagrać w tym schemacie artystycznie. I taka jest cała ta płyta, swobodnie balansująca między prawdziwą sztuką a prawdziwym kiczem. Bo kicz też może być oszukany, nie?
"Nie Martw Się Janusz" przez półtorej minuty dobija słuchacza tekstami w guście "Och proszę Janusz, nie zakładaj gumki / Słyszałeś co mówił dzisiaj Ojciec Święty", śpiewanymi cienkim, przetworzonym komputerowo głosem. Ale później jest już na poważnie, niemal jungle'owo, pianino wystukuje akordy z "Giant Steps" Coltrane'a, a pod koniec mamy nawet frippowską solówkę gitary. Nie napiszę nic o utworze kolejnym – "Dlaczego". Właśnie, dlaczego? Bo ilekroć się do tego zabierałem, to dostawałem ataku dzikiego śmiechu, nic na to nie poradzę. Jak posłuchacie, to zrozumiecie. Swoistym majstersztykiem jest "Kibolski", gdzie Tymański, na tle rewelacyjnego transowego podkładu (stworzonego przez Deriglasoffa na komputerze Atari), prezentuje tyradę stadionowego pseudo-kibica; sposób w jaki to robi zapewnia mu miejsce w galerii mistrzów naszego kabaretu.
I jeszcze wiele innych zabójczo śmiesznych fragmentów. Jak emanujący atmosferą knajpianego występu zespołu z ogłoszenia (wesela, przyjęcia, zabawy...) "Sztany Glany". Jak rozpaczliwy rozrachunek z nadziejami okresu narodzin Solidarności w "Ideałach Sierpnia". Jak bezbłędna kpina z ideologii i prymitywizmu reggae w "Nie Mam Jaj". Nie zabrakło szyderstw z metalu: dwuczęściowy "Trygław" obfituje we wściekłe partie gitar i z pasją growlowane wersy w rodzaju "Jestem dobry, wprost brzydzę się przemocą". Poważny ból brzucha (ze śmiechu rzecz jasna) może wywołać "Szatan", za sprawą Tymańskiego podrabiającego wokalną manierę Artura Gadowskiego. W solidnej jazzowej fantazji "Mój Dżez" też jest miejsce na humor, gdyż Tymon dochodzi do przykrej konkluzji, oznajmiając: "Bo jazzu nikt nie kuma, man / A krytyk właśnie zesrał się". Kończący całość "Lemur" zadziwia odjechanym zakończeniem, w którym jest miejsce na solo perkusji, zapętlone, nieziemskie dźwięki, oraz komiczną recytację.
A tak w ogóle, to wszystko co powyżej napisałem nawet w kilku procentach nie odda zakręconego klimatu Polovirusa, jeśli nie słyszeliście wcześniej głosu Tymona. Jest to koleś, który samym czytaniem książki kucharskiej potrafiłby doprowadzić do ekstazy śmiechu. Oto nasz kolektywny postulat: Tymon, przygotuj dziesięciodyskowy box z rejestracją swoich monologów! Kilku nabywców masz zagwarantowanych na stówę!
(Porcys, 2001)
Kury: 100 Lat Undergroundu (2001)
U szczytu rozkwitu hip-hopowego fenomenu nad Wisłą, Tymon postanowił skomentować go złośliwą puentą na zasadzie rozwinięcia do rozmiarów longplaya utworu "Kibolski" z "Polovirusa". Co ciekawe starczyło mu weny i konsekwencji, a "Telekomunikacja", "2001" czy "Wypuśćcie Ryśka Matuszewskiego" nawet przewyższały "Kibolskiego" pod względem błyskotliwości i gorzkiego humoru. Jednak tylko sam artysta wie co obok nich robi tu "Fin de Siecle" – ballada tak majestatycznie piękna, że aż bolesna, a estetycznie przynależąca raczej do Czanowego etapu działalności R.T.T. I jakoś to się składa, jakoś ze sobą nie gryzie.
(T-Mobile Music, 2011)
Czan: Samsara (1999)
Tymona zwykle wszyscy kojarzą z błyskotliwym błaznem, śmiesznym konferansjerem i charyzmatycznym parodystą – spoko. Jeśli jednak zagłębić się w jego 90s-owy dorobek fonograficzny, to odnajdziemy tam sporo argumentów "na serio" za tym, że koleś był również wybitnym artystą – i to nie tylko najzacniejszym krajowym tekściarzem. Samsara to najmocniejszy dowód w sprawie – ziszczenie niepoprawnie idealistycznego wyobrażenia pana Rysia o "bitelsowskim kwartecie" gdzie każdy CZŁONEK to najmocniejsze ogniwo: songwriter, aranżer, wizjoner... heh. "Gwizdek" ("yassowiec,z tradycji avant-rockowo-hendrixowskiej" – kuuurwa wywiady z Tymonem z tamtych lat...) na solo wieśle, "Grzesiu Nawrocki" ("ma kapelę Ego, znakomitą" – so said ówczesny RTT, przed Kobietami jeszcze) na basie i gitce, "Przemek Momot" ("trip-hopowiec, potrafi zagrać wszystko") – bębny, no i as w talii, tajna broń ekipy czyli Piotr Pawlak na produkcji ("Piotrek mówi mi 'lubię jak masz taki zjebany głos, jak tak chrypisz'" - ...). Takiż dream-team zafundowali nam tutaj koledzy. I to ma przełożenie na mroczne, niezgłębione w swojej przaśnej, polandowej, ale jednak wielowymiarowości konstrukcje, w rodzaju otwierającego tę drogę przez mękę "Karola", najlepszej pieśni o (jakimkolwiek) Papieżu ever, gdzie poza genialnymi LYRIKAMI i progresywną kompozycją, zwolnienia, przyśpieszenia i sławetne "przekwaszanie, obracanie w paśmie w ProToolsie [wtedy na rodzimym rynku pierwiosnek zagramanicznej technologii - przyp. mój]" są na porządku dziennym w funkcji budulca utworku, a transgresyjna podniosłość tematu z outro, wieńczącego ten anty-hymn, z miejsca ląduje w światowym panteonie klasik roka. Dalej, świadectwo przekonania Tymona o pewnym continuum muzyki psychodelicznej, od Beatlesów aż po najświeższe wtedy wynalazki w rodzaju Chemical Bros., elektronicznego rocka, programowania zmieszanego z hinduskimi wstawkami, rozgrywa się w wielopiętrowym "Not For Real", a poszukiwanie przejścia na drugą stronę lustra w tytułowej pieśni – zastygłym slo-corze godnym buddyjskich medytacji Low – wywołuje dreszcze. Z kolei "The Practice" to jazzowo zabarwiony strumień świadomości blues-rocka ugryzionego na art-rockowo, rozpadający się na tysiąc drobinek jak lustro w dubowej poświacie. Nic w tym zabawnego nie ma, jest za to autentyczny trans.
Tego typu "poważnych" momentów mamy tu więcej, przez koronkową kompozycję kruchego, acz dynamicznego erotyku "Piosenka Dla Marty" (mój kumpel płacze do dziś nad zmianami akordów) aż do finałowego "Identity Of Relative And Absolute" (jakby wyciętego z takiej płytki Deceit This Heat). Ale całe kuriozum i paradoks Czanu to popierdolona dwulicowość przekazu, bo na każde obrzędowe "Śmierć / Faza", gdzie yass'n'bassowy groove koresponduje z kosmicznymi piskami klawiszy, budząc przestrach małości człowieka wobec wieczności, mamy uzupełnienie w postaci Tymona śpiewającego absurdalne bzdury głosem kabaretowca – tyle, że on robi to na serio. Anegdota: pierwszy odsłuch Czanu przez redaktora MZ (w 2000 bodaj roku, na zimowych feriach w Tatrach) skończył się tak, że słuchając przy zgaszonym świetle płyty o śmierci i wschodnim odrodzeniu nagle zaczął brechtać się, jakby usłyszał kawał o srającym zającu... a to tylko RTT nuci o tym, że śmierć "zza węgła chwyci cię za kark" albo "jaaak tu żyyyć.., jak tu spaać" etc. Ja nie wiem, czy oni umierali ze śmiechu miksując tę płytę, czy raczej śmiali się ze śmierci, ale są tu obie strony medalu – jakby ostateczne zgłębienie średniowiecznie gotyckiej marności bytu i okraszenie tej konkluzji nieskrępowanym karnawałem, wybuchem komicznego rzygu wpisanego niejako w mroczny aspekt istnienia. Nikt nie zrobiłby tego lepiej, a najlepsze, wręcz transcendentalne są te momenty, kiedy dzieje się to jednocześnie – jak w kulminacyjnym "Kobiety Niestety", gdzie Tymański na lekko flamencowym podkładzie ocierającym się o kicz typu YouTube'owego "Nie, Nie Boję Się" KlejNut ("Tymon miał 30 lat kiedy odkrył, że już nie podobają mu się dziewczyny...") w ciągu niecałych dwóch minut dokonał tak niemożliwie sugestywnego podsumowania Ż A Ł O S N O Ś C I popędu seksualnego w kontekście TRAGIZMU EGZYSTENCJI, że do dziś nie ogarniam. Cóż, DŁUGO PIANĘ BY TU BIĆ, ale resztę zostawiam Wam, świadomym słuchaczom. Jeśli nie znacie, to zapodajcie i chociaż spróbujcie skumać, jak ogromny rezonans budziły w nas te nagrania na polskiej niezal-pustyni roku 1999.
(Porcys, 2014)
Tymański Yass Ensemble: Jitte (2004) 6.4
Ponad roku temu, gdy ta płyta się ukazywała, poszedłem na koncert TYE (pożegnalny dla klubu Jazzgot, wkrótce przemianowanego przez nowego właściciela na 1955). Tymon po krótkiej introdukcji line-upu ("Ziut Gralak, wybitna postać, skrzyżowaliśmy swoje artystyczne penisy, ale za to że pozwala mi ze sobą grać muszę mu regularnie robić, do końca") obwieścił, że w pierwszej części setu zagrają jazz, potem mała przerwa i w drugiej odsłonie będą piosenki. Bardzo się śpieszyłem tego wieczoru, lecz chęć obejrzenia live wersji popowych "hitów" lidera sprawiła, iż zostałem po fajrancie. No i co? No i nic. Dalej dłubali jazz. Natomiast ten jazz, wyłączając klasyki w rodzaju "Luke The Skywalker" (TT odgrywał słynną partię Trzaski na gitarze) bądź yassową improwizację na bazie "Come As You Are" (znane z Pink Freud obecnego w składzie, uśmiechniętego basisty Wojtka M.), pochodził głównie właśnie z Jitte, kolejnej bardzo solidnej pozycji w dyskografii Mistrza. Teraźniejszy konsensus w środowiskach niezal brzmi: "Tymon rozmienia się na drobne, rozłazi się jak mrówki". Cóż, patrząc przez pryzmat uroczej miniatury "Kosma, My Love" albo konkretnych riffów "N 400" (również kawałka tytułowego) albo lotnych pasaży "Summer In Tricity", trudno nie dojść do wniosku, że panika "wymagających" fanów jest nieco przesadzona. Sure, Miłość it ain't, ale w Polsce niewiele wychodzi tak kopiących tyłek albumów z półki światowej, w jakimkolwiek gatunku zresztą. Ta muzyka operuje całym wyrafinowanym sztafażem języka stricte jazzowego, choć wciąż jest bardziej przyswajalna i melodyjna niż gro krajowych wydawnictw "rockowych". And people better fucking listen.
(Porcys, 2005)
***
SAMA TREŚĆ: Jeszcze słówko o Miłości, muzyce i życiu
Ogólnie podzielam entuzjastyczny ton Natalii Fiedorczuk w sprawie filmu "Miłość".
Przypomnę, że dokument ów w reżyserii Filipa Dzierżawskiego nasza autorka skomentowała dwa tygodnie temu w swoim artykule pod tytułem "Wespół w zespół" ( http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/wespol-w-zespol,14174.html ). Na mnie też ta "Miłość" zrobiła duże wrażenie. Chociaż do grona ulubionych filmów muzycznych bym jej w ostatecznym rozrachunku raczej nie zaliczył. Powodów tej rezerwy jest kilka. Na przykład przeszkadzały mi nieco zdjęcia – odniosłem wrażenie, jakby operator pomylił konwencję art-house'owego lo-fi z językiem kina dokumentalnego. Kadry, w których wypowiadający się do kamery muzycy byli zupełnie niepotrzebnie zasłonięci jakimiś zbędnymi przedmiotami, stanowiły chyba najsłabszy punkt programu.
Poza tym delikatne wątpliwości budziła sama geneza filmu. Za całą inicjatywą stał oczywiście Tymon, który – z tego co rozumiem – dopiero na dalszym etapie powstawania tego projektu poinformował o nim byłych kolegów z zespołu. W sumie ma to sens, bo jeśli ktoś posiada legitymację do podobnych działań, to właśnie mister RTT, spiritus movens przedsięwzięcia na polu artystycznym i ideologicznym, główny autor materiału i twarz Miłości. Tym bardziej jednak smuci fakt, że jednej osobie wyjątkowo zależało na utrwaleniu dla potomnych pewnego ważnego zjawiska na rodzimej scenie, a reszta zaledwie "łaskawie" na ten pomysł przystała. Może spłycam, może każdy tego typu film musi ukazywać pęknięcia również w zakresie samej realizacji idei. Może tak, a może nie.
Na szczęście sama historia zespołu Miłość jest na tyle unikatowa i poruszająca, że ciężko się przy niej nudzić. Do tego dochodzi jeszcze niepodrabialne flow Tymona. Gdyby ktoś nakręcił dziesięciogodzinny wywiad z tym człowiekiem, w którym opowiadałby całą swoją karierę drobiazgowo, chronologicznie, rok po roku – obejrzałbym ciurkiem, a nawet chciałbym to w ciemno kupić na DVD i czasem do tego wracać. Równie charyzmatycznych, błyskotliwych, w naturalny sposób zabawnych i obdarzonych takim magnetyzmem postaci w krajowym szołbiznesie szukać ze świecą. Ale o tym wiemy nie od dziś. Tego należało się spodziewać. To zapowiadał już sam trailer. Natomiast w filmie "Miłość" zaskoczyło mnie co innego.
Otóż zaskoczyły mnie pojedyncze wypowiedzi różnych muzyków, które jakoś automatycznie skłaniały do głębszej refleksji w sferze estetyki muzycznej i teorii, a może nawet filozofii muzyki. Trzy z nich upatrzyłem sobie szczególnie – o nich za moment. Dzięki nim zapamiętam "Miłość" jako coś więcej, niźli tylko intrygującą biografię istotnej, wpływowej i po prostu wyśmienitej jazzowej formacji, której znaczną część dorobku ogromnie lubię i cenię. Starcie się wielu różnych osobowości (rockman-erudyta, wirtuoz-prymus, free-punkowiec, introwertyk-wrażliwiec, wreszcie technik-elegant) w obrębie jednego składu to oczywiście niezła heca już na starcie, ale wpisanie tej hecy w szeroki kontekst muzycznych definicji dopiero owocuje – przynajmniej w moim przypadku – paroma niespodziewanymi objawieniami.
Oto trzy tezy z filmu "Miłość", które uruchomiły we mnie pewien proces myślowy już w trakcie kinowego seansu (konkretnych cytatów nie pamiętam, ale we wszystkich przypadkach chodzi mi o pewien przekaz i sens, a nie użycie tych czy innych słów):
1. Ja nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz – grałem jazz po to, żeby zrobić zadymę. (Tymon Tymański)
2. Istotą jazzu nie jest to CO się gra, tylko JAK się gra. Sam materiał nie jest istotny. (Lester Bowie)
3. Nie interesuje mnie granie czegoś, co zostało wcześniej skomponowane. Grając, chcę być ciągle zaskakiwany tym, co się za chwilę wydarzy – TAK JAK W ŻYCIU. (Mikołaj Trzaska)
Cóż, jeśli o mnie chodzi, to wszystkie trzy zdania są mi na poziomie ideologicznym odległe wręcz biegunowo, lecz zarazem ogromnie je szanuję i wydaje mi się, że pojmuje ich istotę. Wprawdzie nie sądzę, żeby granie tego czy owego mogło być dziś nośnikiem jakiejśtam zadymy kulturowej – ale dopuszczam do siebie taki fakt, że może wtedy, na przełomie lat 80. i 90. w chwili transformacji z PRL do RP – było. Dalej, uważam kategorię "materiału" za absolutnie kluczową i fundamentalną dla jakości każdej muzyki – ale wierzę, iż panu Lesterowi chodziło o to, jak materiał źródłowy (na przykład standard) potrafi się pod naciskiem jakiejś kreatywności przeistoczyć w znacznie ciekawszy materiał końcowy. Wtedy zgoda.
Najtrudniejszą przeprawę mam jednak z wypowiedzią muzyka Trzaski. Zastanawiam się, dlaczego niby miałbym wymagać od muzyki tej samej nieprzewidywalności, którą niesie realne życie. Owszem, dajmy na to wczesne nagrywki The Clash porywająco portretowały robotniczy lud na barykadach – kupuję to jako wiarygodne dźwiękowe świadectwo pewnych nastrojów społeczno-politycznych. Ale zwykle wolę jednak przeżyć dzięki muzyce coś, czego w życiu nie da się przeżyć. Czasem z powodu tak banalnego, jak techniczne ograniczenia medium. Ale czasem dlatego, że życie niezwykle rzadko bywa tak doskonale rozplanowane, jak najwspanialej ułożona muzyka. Dostęp do wytworów tego abstrakcyjnego języka to nieraz jedyna szansa na dotknięcie perfekcji, która na szczeblu materialnym chyba nie ma prawa zaistnieć.
I właściwie na tym się dzisiaj moja rola kończy. Pamiętam jak na studiach wykładowcy wpajali nam: "proszę Państwa – to, że teraz się rozstajemy i urywamy zajęcia, to wcale nie znaczy, że dziś już nic Państwo nie mają robić". Kazali nam, rzecz jasna, śmigać do biblioteki i pogłębiać wiedzę, a później wnosić od siebie wiele do tego, co nam przedstawili (niestety mało kto z nas traktował te porady na serio, ale to inny wątek). Ja tutaj ani jestem wykładowcą, ani broń boże nikomu nic kazał nie będę. Ale tylko nieśmiało apeluję o zastanowienie się nad tymi trzema spisanymi sentencjami. Być może wyjętymi złośliwie z kontekstu, a może po prostu w naturalny sposób skłaniającymi do samookreślenia się w kwestiach, które powinny być ważne dla każdego, kto muzyką interesuję się troszkę bardziej, niż tylko na zasadzie okazjonalnego odtworzenia piosenki z YouTube wklejonej przez znajomego. Miłej rozkminy życzę.
(T-Mobile Music, 2013)