VAMPIRE WEEKEND

 

Vampire Weekend (2008, new wave/afro-pop) !5.0

Chwaleni za rewitalizację afrykańskiego ducha w aranżach, w istocie są kolejnym nowofalowym szwindlem na zasadzie Strokes czy Bloc Party, tyle, że mniej bezpośrednio i z mniejszą dozą animuszu. Jeśli ktoś chce być "hip", to niech se wróci do składaka Africa 100. Z drugiej strony parę piosenek (zwłaszcza "Bryn") kryje potencjał. Suma sumarum nastolatki pewnie oszaleją, a to obecnie najlepszy barometr sukcesu. A, i czasem wokalista udaje Britta Daniela, co pokazuje, że Spoon nareszcie jest rozpoznawalny.

Contra (2009, new wave/afro pop) !4.1

More of the same. Zieeew.

 

VAN MORRISON

 

Astral Weeks

Przeskok od Them i skleconego naprędce pseudo-debiutu wprawia w osłupienie. Van The Man przeniósł się do Bostonu, podpisał z Warnerem i przez trzy dni w nowojorskim studio wyimprowizował z jazzowymi wirtuozami (kolesiami od Mingusa, Modern Jazz Quartet czy Milesa) zapętlony strumień świadomości klasycyzującego, baśniowo zaaranżowanego, celtyckiego soul-bluesa. Kluczem do tych literackich (ale w sensie właściwości fonetycznych, dobierania słów według ich "kształtu" i koloru, a nie znaczenia – w końcu sam Artysta zostawiał odbiorcom dowolność interpretacji songów) listów miłosnych i wspomnień bezpowrotnie minionego Belfastu z lat pięćdziesiątych jest voice. Wychodząc od Dylana i Raya Charlesa zbadał Morrison krańcowe możliwości ludzkiego głosu niczym Beefheart w intymnej odsłonie. Rozedgrane, manieryczne melodeklamacje kipią od pretensjonalności i samozachwytu, ale bije od nich dziwny, idiosynkratyczny humanizm i mistyczne "odkupienie poprzez ból". Nic innego w katalogu Morrisona nie klei się z tą płytą. Widziałem go w 2001 w Kongresowej i usnąłem ze (szlachetnych) nudów.
(2017)

VAN HALEN

Świetnie się składa, że akurat wypłynęła ta afera z BILI AJLISZ, co to nie zna Van Halen i cośtam cośtam ziew. Bo chciałem Wam właśnie opowiedzieć kolejną historyjkę z okresu przedszkolnego. Otóż gdy uczęszczałem do "starszaków", rodzice zakupili na kasecie składankę o triumfalnym tytule ROCK HITS. I tam na jedyneczcze strony A śmigało właśnie "Jump". Niedługo potem przemknął mi gdzieś w TV równie triumfalny DIDEŁOKLIP, w którym EDI gwałcił kolejno WIOSŁO i PARAPET niczym Prince, a DIAMENTOWY DAWID (btw dziś w Polsce brzmi to wieloznacznie) udawał aerobikową wersję środkowego Roberta Planta. I już miałem jasność – to muzyczny Olimp, ostateczna definicja rokendrola, synonim bossostwa.

Start/stopowy riff z Oberheima symbolizował dla mnie wtedy tryb CELEBRACJI, nieskrępowaną radość i poczucie "bycia królem życia". Zaś w tekście odnalazłem swój inicjalny misheard – "Maxwell, jump!", bo na jasnoniebieskie MCR-y tej firmy zgrywaliśmy CEDEKI od znajomych. Dziś sam jestem dziadkiem i przez te osiemset lat zdążyłem nieco ochłonąć – widzę teraz, że kompozycyjnie to sprytne zapożyczenie paru tricków od Genesis (choćby to nieśmiertelne zostawanie na jednej nucie basu przy zmianach akordów na klawiszach). Ale wspomnienie pozostaje bezcenne, a Inara i Greg też nie bez przyczyny oddali im pełnowymiarowy hołd zaraz po Hall & Oates.

PS: Dla zjebów takich jak ja – wybrzmienie akordu gitary w bridge'u na 2:52 to czyste 12 Rods 🤠
(2019)

 

VANESSA PARADIS

 

"Be My Baby"
Jest taka akcja, że w Polsce (?) za flagową piosenkę Vanessy uparcie uważa się najczęściej "Joe Le Taxi", chyba głównie z powodu kokieteryjnego francuskiego tytułu oraz takiej ejtisowej nostalgii spod znaku "radio złota pogoda" (pozdro Stefan), pewnego zamiłowania do "kontrolowanej tandety" – bo raczej nie ze względów czysto muzycznych... Cóż, ja akurat nigdy nie jarałem się "Joe Le Taxi", nie zaśpiewałbym tego z pamięci i jak ktoś kiedyś puścił na domówce to nawet nie rozpoznałem po intro. Dla mnie od dziecka Paradis automatycznie oznaczała "Be My Baby". Od kawałka na kilometr pachnie Kravitzem – zresztą to jego najskuteczniejsza stylizacja na sixtiesowski girlsband-pop, od zrywnego nabicia werbla we wstępie, przez suchy sound sekcji, aż po wiosenną rześkość smyczków. Ale solistka kradnie show swoim kusząco "niewinnym" głosikiem, który wskutek jej aparycji budzi skojarzenia stricte erotyczne. Ktokolwiek raz widział jak wyglądała wtedy VP, nie może mieć cienia wątpliwości: "Be My Baby" to utwór podszyty seksualnym napięciem, zgrabnie wyrażonym poprzez artykulację staccato opadającej progresji akordów gitarki. W najlepszej tradycji Melody Nelson, 20-letnia już wtedy laska lepiej zgrywa tu prowokacyjną lolitkę niż 16-letnia Alizee w "Moi... Lolita". Ciekawe czy Lenny zdawał sobie sprawę ze w życiu Van owinęła go sobie wokół palca tak, jak wykreowana przez nią postać w jego piosenkach. Zdaje się, ze sypiali ze sobą ledwie przez rok – wystarczyło na album, który promowany omawianym singlem wywindował pannę do międzynarodowej sławy. A potem się "rozstali". To ci dopiero szczera muzyka.
(Porcys, 2012)

 

VANCOUVER NIGHTS

 

"Naikoon Park"

Kompilując przedwczoraj "greatest hits" Daniela Bejara zajrzałem do kilku nieco mniej kojarzonych wydawnictw z jego udziałem. Z tych zupełnie pobocznych ścieżek wieloletniej drogi twórczej Kanadyjczyka, o których na Porcys nigdy nie zdarzyło się nam zająknąć ani słówkiem, szczególnie rozczulił mnie projekt o bezpretensjonalnie wdzięcznej nazwie Vancouver Nights. Był on autorskim przedsięwzięciem niejakiej Sary Lapsley, wokalistki i pianistki, która rzekomo porzuciła rrriot-girls-band Kreviss, by powołać do życia nową kapelę i opublikować ten ubrany w stylowo czarno-biały front cover, self-titled albumik z 2000 roku. To niepozorny, a jakże smakowity kąsek dla miłośników barwnego melodycznie twee, chwilami niepostrzeżenie dryfującego w kierunku miękkiego soundowo, nieinwazyjnego w wyrazie 90s-owego power-popu. Nic dziwnego, skoro (jeśli wierzyć internetom) przez skład przewinęły się takie postaci jak Zumpano czy Fancey (kto wie, ten wie).

Wspomniany BEJHAR głównie gra tu na gitce - dostarczył ponoć tylko jedną kompozycję (całkiem nieodległą od estetyki Mass Romantic "All The Right Moves") i wspomógł Sarę wokalnie w dwóch nagraniach (również przywołującym dynamikę New Pornos "Two Spirited" i nieco delikatniejszym "A Room Of One's Own"). Lecz ona sama błyszczy tu najjaśniej. Nawet jeśli warsztatowo jej śpiew dzieli od Neko jakościowy kosmos, to panna nadrabia wytrawnym songwritingiem. Piosenki, na czele z moim faworytem otwierającym zestaw "Naikoon Park", są przeważnie rozpisane zgrabnie, inteligentnie i wielowątkowo. Na co dzień do koneserów takiego grania nie należę, ale przy VN mam raczej miłe skojarzenia - coś jakby mniej zadziorna, mniej ambitna Charlotte Hatherley, mniej posrany rytmicznie Aden, mniej zorientowane na duży refren Le Concorde, mniej soft-rockowe, a bardziej folkowe Tahiti 80. Dziś taka muzyczka chyba niespecjalnie miałaby rację bytu.
(Porcys, 2015)

 

VANGELIS

 

Mythodea (Music For The Nasa Mission: 2001 Mars Oddysey) (2001)

Znikomość człowieka w obliczu ogromu wszechświata. Przez lata Vangelis przyzwyczaił już słuchaczy do programowego charakteru swojej muzyki. Mimo to, omawiana płyta jest dziełem wyjątkowym w całym dorobku artysty. Wypełniła ją w całości symfonia Mythodea jego autorstwa. Oficjalnej premierze monumentalnego utworu towarzyszyły niezwykłe okoliczności. Vangelis przedstawił bowiem ponadgodzinną kompozycję 20 Czerwca 2001 roku w świątyni Zeusa w Atenach (pierwszy w historii koncert, jaki się tam odbył). W doniosłym wydarzeniu oprócz samego mistrza obsługującego instrumenty klawiszowe, wzięły udział światowej sławy dwie sopranistki, Kathleen Battle i Jessye Norman, a także londyńska Metropolitan Orchestra, 120-osobowy chór greckiej opery narodowej i dwudziestu ośmiu członków zespołu perkusyjnego.

Łatwo się domyślić, jaki jest efekt takiego przedsięwzięcia. Mythodea to album pełen muzyki patetycznej, opracowanej z wielkim pietyzmem. Rozbudowane formalnie kolejne części tej wyjątkowej suity przytłaczają przesadnym wręcz rozmachem aranżacyjnym. Momentami może ona sprawiać nawet wrażenie przerostu formy nad treścią (wielokrotnie powtarzane motywy i środki wyrazu). Na pewno broni się jednak jako całość. Sam twórca przyznał, że inspiracją przy powstawaniu symfonii była pamięć o historii ludzkości i mitach. I rzeczywiście, dominuje na tej płycie atmosfera głębokiej refleksji. Nic więc dziwnego, że NASA wybrała Mythodea na muzykę towarzyszącą jej ostatniej misji, której celem jest odnalezienie na Marsie śladów wody, świadczących o istnieniu w przeszłości życia na tej planecie.
(Tylko Rock, 2002)

 

VARIUS MANX

 

"Tokyo"

Zakładam, że spora część z Was nie pamięta "za dobrze" połowy lat 90. Więc uwierzcie mi na słowo, bo ja akurat pamiętam "aż za dobrze": był taki moment, kiedy zespołu Varius Manx słuchali u nas niemal wszyscy - w metropoliach, miastach średnich i małych, no może ewentualnie we wsiach dominowali wyborcy "Disco Relaxu". Nawet nie tyle moment, co przedział gdzieś od 1994 do 1996, kiedy to na przestrzeni trzech longplayów łódzki band po dwupłytowej przygodzie new-age-instrumentalno-dżezawej bezceremonialnie przejął od De Mono (w ramach tego samego labela - taka sztafeta) rolę masowego wykonawcy o najniższym elektoracie negatywnym w naszym pięknym kraju. Przebojom nie było końca, w czym odpowiadającemu za kompozycje Robertowi Jansonowi nie przeszkodziła nawet zmiana wokalistki (splagiatowany z "Lost For Words" Floydów i śpiewany już przez Kasię Stankiewicz "Orła Cień" nawet przeskoczył sukces poprzedników z głosem Anity Lipnickiej). Szału dopełnił pokoleniowy obraz Młode Wilki w reżyserii Jarka Żamojdy, rodzimego spadkobiercy Bergmana.

W całej tej variusmanxmanii z perspektywy czasu intryguje powszechne uznanie ("zaufanie społeczne") dla powyginanego rytmicznie i melodycznie utworu "Tokyo", który w innych realiach, pod inną nazwą, bez miłej dla oka wokalistki, raczej poległby w wojnie o chartsy. I nie chodzi "zaledwie" o metrum 7/8 + 8/8 (jakieś Marillion z Clutching się kojarzy?), ale też o rozedrgane rozłożenie akcentów, no i chorą, dziwnie interwałowo zdublowaną linię wokalną w przytłaczającym, paranoicznym refrenie. Dlatego kocham "Tokyo" za to, że chociaż nie był numerem 1 jak "Zanim Zrozumiesz", "Piosenka Księżycowa", "Zabij Mnie" czy "Pocałuj Noc", to i tak do dziś rozpozna go dowolny nasz rodak po trzydziestce. Bo to na papierze żaden materiał na "medialną papkę", raczej autorski art-pop skrojony do antenowych standardów, rzecz bezkompromisowa w treści - nośnik muzycznej innowacji w świecie mainstreamu i również, wedle miejskiej legendy, bezwstydna afirmacja LSD, zakamuflowana przez Lipnicką pod pozorem wspomnień o japońskim "epizodzie z modellingiem".
(Porcys, 2015)
 

VIET CONG

 

Cassette (EP) (2014)

Być może kojarzycie nieistniejący już band Women, pochodzący z miasta, w którym odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie a.d. 1988. Jeśli nie, to była to załoga sprytnie kombinująca z rytmem, przy pomocy m.in. gęsto tkanych, gitarowych gobelinów. Rodzaj kreatywnego indie plumkania, w którym Luis "całe życie na kontrze" Suarez niespecjalnie by się odnalazł, bo jak tu grać na jeden dotyk, gdy kostka ciągle odskakuje ci na metr od instrumentu. Ale na drugim i ostatnim albumie kanadyjskich Kobiet (kapeli z mniejszymi osiągnięciami od naszych Kobiet, choć chyba równiejszej) wkradały się też inspiracje post-punkowe i ten trop kontynuuje doskonale nazwany projekt Viet Cong, założony w tym samym mieście przez basisto-wokalistę i bębniarza Women wespół z dwoma nowymi wieślarzami. A co są to za wieślarze… Chętnie wyciskają maksimum treści z matematycznych obiegów, ale na luzaku, niedbale, z rezerwą ("Throw It Away", "Unconscious Melody"). Reszta podtrzymuje tendencje dekonstruktywistyczne, żonglując nieraz "ilością taktów w taktach". Inne oblicze tego minialbumu to zamglony psych-pop z przełomu 60s/70s, nad którym jednak unosi się jakaś chwiejna aura współczesności ("Oxygen Feed", "Static Wall", pierwsza część "Structureless Design"); najbliższe skojarzenie to w tym przypadku Deerhunter z Rainwater Cassette Exchange czy konkretniejszych fragmentów Halcyon Digest. Utwory są deczko wielowątkowe, ale nie wyglądają na specjalnie przejęte tym faktem. Finał to miarowa, żałobna pieśń a la Walkmen, wtem przeradzająca się w pełne sprzężeń wyładowanie. Widzę tu parę potknięć, ale Viet Cong ponoć krygują się, że ta kasetowa EP-ka z 2013, wznowiona na winylu w 2014, to zaledwie zbiór odrzutów z sesji do longplaya, który ukaże się w 2015. Więc wpisałem se na przyszłoroczną listy życzeń.
(Porcys, 2014)

 

VIKTOR VAUGHN

 

Vaudeville Villain (2003, hip-hop) 6.4

"For a buck, they'd likely dance the Jig or do the Hucklebuck / To Vik it's no big deal, they're just a buncha knuckle-fucks".



VINCENT LE MASNE ET BERTRAND PORQUET

Guitares dérive

Nie wiedząc nic o backgroundzie tego zestawu perlistych, finezyjnych akwareli dwu-gitarowych postanowiłem zaczerpnąć informacji względnie "u źródła" i po prostu wrzuciłem wpis z francuskiej Wiki do Google Translatora <palacz> To co zobaczywszy tak mnie przymurowało, że oddaję mikrofon do studia w Paryżu, bo moje dalsze przynudzanie wydaje się zbędne w obliczu poniższego majstersztyku post-lingwistyki:

"Słuchając ich muzyki w jeszcze wyróżniają się na piśmie, że unika systematism na powtarzaniu fraz muzycznych, lecz stale się rozwija w pracach pisemnych, dość długie okresy w ogóle. W świecie, Jacques Lonchampt mówił o 'euforyczny charakter tej muzyki, gdzie dwa wzory, rytmiczne i zapadające w pamięć, melodyjne i symboliczne innego, poślubić i czerpać wszystko na zasadzie nieskończenie wariacji przybyć wreszcie daleko od punkt wyjścia, wariacje, które świadczą o wielkiej rygorystyce, a także ostre wyczucie najbardziej zuchwałych sekwencji harmonicznych, a także dynamika dźwięku'.

(...)

Album Guitares Dérive to album studyjny nagrany na żywo przez dwóch muzyków w wieku 22 lat: 'Tutaj nie ma efektów specjalnych, instrument akustyczny w najczystszej, ale jednocześnie świetnej nowoczesności. ze splątanych nuty, które, jak napisano w tekście prezentacji, wydają się zwielokrotniane, podczas gdy nie używa się powtórnego nagrania (...)', jak napisał Jean-Marc Bailleux w Rock & Folk. 'Podejście Masne Vincenta i Bertrand Porquet nie się z tym, że niektóre złożoności podniesionych służyć jakości, alibi, nawet wtedy, gdy obejmuje ona pusta Ich podejście jest odwrotna: przedstawić prostota i zapewniają, że złożoność jest ukryta".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=6o9TPEPssiM (evocative moment: sekwencja wyłaniająca się od 4:52 – ależ udany MARIAŻ Reicha z Faheyem)
(2018)

 

VINES

 

Czymś, co najbardziej pomogło The Vines w wybiciu się ponad inne początkujące kapele jest olśniewająca podobno uroda muzyków. Tak przynajmniej twierdzą fanki zespołu i ten atut młodych Australijczyków na każdym kroku podkreśla większość poświęconych im publikacji. Trudno powiedzieć, jak, jeśli w ogóle, ładne rysy twarzy mogą pomóc w pisaniu dobrych piosenek. Dość, że karierę chłopaki zrobili wielką. Craig Nicholls (śpiew, gitara), Patrick Matthews (bas, śpiew) i David Olliffe (bębny) – w takim zestawieniu startowali. A te początki wydają się dość nieśmiałe – wszyscy goście po prostu pracowali w restauracji McDonald’s w Sydney i tak się zapoznali. Nazwa? Tę zaproponował Nicholls. Jego ojciec miał w latach sześćdziesiątych własny band, The Vynes. Craig pomyślał, że po zamienieniu jednej literki będzie pasować jak ulał... Zapatrzeni w szorstki, acz melodyjny styl Nirvany, w pierwszej kolejności Vines zabrali się za coverowanie piosenek słynnej grupy z Seattle. I do dziś jest to najbardziej wyraźny, przesadnie aż eksponowany rys w ich twórczości. Obok fascynacji Cobainem były też inne. Na przykład trochę rozleniwionego brit-popu a la The Verve, lub młodzieżowego punk-popu w stylu Weezer. I na takiej bazie powstała muzyka wypełniająca debiutancką płytę Vines (w międzyczasie dołączyli gitarzysta Ryan Griffiths i perkusista Hamish Rosser), Highly Evolved (2002, Capitol). Przebojowa, wpadająca w ucho, efektowna. Aż za bardzo. Jeden z dziennikarzy, wyraźnie zniesmaczony tymi podejrzanie wypolerowanymi utworami, napisał nawet, że tak brzmieliby Monkees, gdyby starali się naśladować nie Beatlesów, tylko, powiedzmy, Silverchair... No ale dzieciaki jakoś ich kochają. Zapytany o to, czym wyróżniają się Vines na tle mnóstwa innych gitarowych kapel, lider Nicholls odpowiada dyplomatycznie: „Ciężko powiedzieć. Nam chyba bardziej, niż na czymkolwiek innym, zależy na satysfakcji z grania dobrych kawałków”. Ciekawe.
(Tylko Rock, 2003)

Highly Evolved (2002)

Młodzi Australijczycy stali się sensacją, zanim jeszcze wydali płytę. Ta potwierdza, że wrzawa wokół przesadnie chwalonych wykonawców często nijak ma się do ich prawdziwego talentu. Inna sprawa, że solidnego rocka na Highly Evolved nie brakuje.

Jaka to muzyka? Gitarowa, kłaniająca się popularnym nurtom zeszłego dziesięciolecia. Grunge? Cięte melodyjne riffy mówią wszystko. Duch Nirvany unosi się już nad kawałkiem tytułowym, otwierającym całość. Potem poczujemy go jeszcze w Outtathaway, choć tutaj Cobain musiałby bardzo hamować się przed swoim naturalnym wrzaskiem, jako, że produkcja jest deczko zbyt przejrzysta. No a singlowy Get Free to taka sobie próba podrobienia Negative Creep z repertuaru legendarnej formacji.

Inny trop to brit-pop w jego najbardziej wyrafinowanych odmianach (Homesick, Autumn Shade, Country Yard), niemal The Verve (Mary Jane). Próbę ożenienia lekkiego brytyjskiego punku sprzed dwudziestu lat z mocnym łojeniem mamy w Factory, zaś w wielu momentach w głosie Craiga Nichollsa przebija coś z aktorskiej maniery gwiazd glam-rocka. Poza tym, pojawia się też patent wzięty z pierwszej płyty Weezera (który to już raz?), czyli długi, epicki utwór na zakończenie w postaci 1969. Dzieje się tu dużo i ciekawie, od akustycznego wstępu, przez ścianę przesterowanych dźwięków, aż po końcowe wyciszenie.

Co zarzuca się The Vines, to brak emocjonalnego zaangażowania w te wszystkie, całkiem porządne od warsztatowej strony piosenki. Rzeczywiście, odegrane są jakby mechanicznie, bez serca. I momentami trudno nie ujrzeć w kwartecie następnej paczki kolegów, którym bardziej zależy na karierze, niż na wiarygodności. Całe szczęście, że spora część materiału broni się sama. Czyli: nie można im odmówić zdolności przykuwania uwagi, lecz na własny styl muszą jeszcze poczekać.
(Porcys, 2002)

VINYL WILLIAMS

Cosmopolis (2022)

Facet od lat penetruje psych-pop z odchyłem w stronę chill-funku i na bodaj siódmym (winszować!) full-length w karierze rozpoczyna od sterylnego one-two punch na modłę classic porcyswave'u z rozdania post-Toro circa UtP i post-Violensowego. Następnie starannie recykluje już dobrze znane septymowe tricki, ale to doprawdy imponujący zawodnik. Jego śpiew i podkłady chwilami faktycznie dryfują na wietrze lekko niczym piórka.
(Ekstrakt/Porcys, 2022)
 

VISAGE

 

Steve Strange

Warto pamiętać, że Harrington nie był jedynie (po punkowym epizodzie) biseksualnym frontmanem i wokalistą Visage, grupy która może się poszczycić wydaniem prawdopodobnie pierwszego materiału długogrającego dającego się otagować jako "new romantic". Był też wtedy "animatorem kultury" w klubach Billy's, Blitz i Hell, gdzie banda starannie, elegancko wystrojonych i upozowanych freaków słuchała Bowiego, Roxy Music, Kraftwerk, Morodera i Yellow Magic Orchestra. Miało to wszechstronnie nieocenione skutki. Naprawdę.
(Porcys, 2016)