VERVE

 

Urban Hymns (1997)

"Bitter Sweet Symphony" to, "Bitter Sweet Symphony" tamto. Widziałem dziennikarzy, który umieszczali "Urban Hymns" na liście najlepszych płyt lat 90. z uzasadnieniem – bo tam jest "Bitter Sweet Symphony". Ech... A gdyby tu nagle (proponuję tonem milicjanta w "Misiu") zacząć od d... strony i w ogóle odłożyć na bok to okropnie sfatygowane na playlistach i w reklamach "Bitter Sweet Symphony"? A w zamian skupić się na gitarze Nicka McCabe'a? Facet należał do wąskiego grona wyśmienitych kolorystów, którzy operując niejako z tylnego siedzenia umieli wynieść kawałek na papierze ledwie sympatyczny do rejonów sztuki. Weźmy "Sonnet" – to niby pieśń Richarda Ashcrofta, ale wybaczcie, sam głos Ryszarda i zmiany akordów aspirują tylko i wyłącznie do sprawnej britpopowej ballady. Dopiero zawijasy McCabe'a nadają jej rys szlachetności, zawiązują akcję, knują i kulturalnie dyskutują z linią wokalu. Powiem więcej – "Neon Wilderness", autorski, kompletnie odurzony numer Nicka, to podium "Urban Hymns", choć i w innych próżno szukać wpadek. Na laury zasługuje też "Catching the Butterfly" z popisowymi eskapadami gitary McCabe'a – bez jego wkładu dość prozaiczna zrzynka z George'a Harrisona circa 1966-1967. Albo niesione triphopowym biciwem "This Time", pozornie średnio pasujące do reszty. Przecież to pasjonująca opowieść o artykulacyjnym potencjale gitary solowej. I pomyśleć, że o mały włos w tej inkarnacji składu McCabe by się w ogóle nie znalazł... Szczęśliwie Ashcroft rozumiał jego kluczową rolę dla stylu The Verve. A co do samego Ashcrofta, to gość cierpiał na rzadko spotykaną przypadłość zwaną przerostem charyzmy – podobnie jak trzy dekady przedtem Jim Morrison. Jego natchnione szamaństwo często przeraża, lecz czasem przegina pałę i wypada karykaturalnie. Na szczęście rzadko – a muzyka jest zbyt dobra, żeby czepiać się tak marginalnej kwestii, jak przesadnie wyrazista ekspresja.
(T-Mobile Music, 2012)

4 (2008)

Niesprawiedliwie, oj niesprawiedliwie podchodzi (recenzencki) świat do tego albumu. Jakby "z urzędu" dostaje się po głowie brytyjskiemu kwartetowi. Pewien opiniotwórczy amerykański serwis internetowy napisał nawet, że The Verve znów chcieli być największym zespołem świata i znów im to nie wyszło. Cóż za rozminięcie się z tematem! Przecież wszystko dzieje się zupełnie na odwrót. Po wydaniu płyty Urban Hymns, The Verve w 1997 roku naprawdę byli wielkim zespołem. I fakt, mówili o tym głośno i otwarcie. Ale po dziesięciu latach ich powrót jawi się skromną, bezpretensjonalną, niezobowiązującą atrakcją dla wiernych fanów, którzy czekali z wytęsknieniem na nowe nagrania ulubieńców, zawiedzeni mdłymi dokonaniami solowymi Richarda Ashcrofta.

Forth brzmi jak kolekcja solidnych odrzutów z Urban Hymns – może mniej wyrazistych, mniej przebojowych, płytszych muzycznie, ale jednak nawiązujących klasą do swojego poprzednika. Kilka momentów, jak choćby repetycyjne Rather Be czy nostalgiczny Judas, przypomina wręcz o chemii między Ashcroftem i gitarzystą Nickiem McCabe'm. Reszta utworów, jeśli nawet trochę się wlecze, jeśli nawet irytuje manieryzmem natchnionego nastroju – to czyni to z uroczą tęsknotą za minioną epoką. Dekadę później nikt nie ma zamiaru udowadniać, że The Verve są w awangardzie pop-rocka. Ten comeback jest po prostu logiczny – skierowany do odpowiedniego odbiorcy i realizujący swoje założenia bezbłędnie. Nie stwierdzono ani "skoku na kasę", ani strasznego kryzysu twórczego.
(Clubber.pl, 2008)