VETIVER
Vetiver (2004, folk) 7.3
Więc okazuje się, że ta aktualnie rozkwitła fala niezależnego neo-folku, zdefiniowana przed paroma miesiącami na składance Golden Apples Of The Sun, wydała jeszcze jeden w pełni zrealizowany, dojrzały artystycznie album o znamionach łagodnego manifestu. Skromny kolektywik Vetiver gra czysty gatunkowo, miękki i surowy w oprawie folk, i robi to iście rewelacyjnie. Pieśni śpiewającego lidera Andy Cabica urzekają przejrzystą, formalnie klarowną metodą konstrukcyjną. Każda jest zamkniętą opowiastką o sprawnie wyprowadzonym wstępie, nasyconej wydatnie części głównej i kunsztownym, płynnym epilogu. Cabic jako autor i performer promieniuje natchnieniem i introwertyczną szczerością. Ekshibicjonistyczny wariat Devendra Banhart dopełnia go na drugiej gitarze i chórkach, zazębiając kapitalny kontrast dusz, pojedynek charyzm, opozycję jaźni. I w jakimś sensie Vetiver posiada dokładnie to, od czego Rejocing In The Hands stroni: estetyczne właściwości w zakresie warstwy kompozycyjnej oraz urokliwe, poetyckie obrazy liryczne emanujące subtelnością, w przeciwieństwie do agresywnych, demonstracyjnie chorych pasaży. Umiejscowione obok siebie dwa utwory sygnowane nazwiskami obu to najwyrazistsze fragmenty materiału. "Amor Fou" jamuje beztrosko w bluesowym feelingu. Natomiast hiszpańskie "Los Pajaros Del Rio" to już perełka tracklisty: rozkosznie wyważony puch, stonowanie mknący podmuch, o potencjale i głębi godnych Pink Moon (sorry za profanację).
Wśród zastępów pseudo-egzaltowanych nudziarzy, którzy co roku próbują pokazać jacy to są mądrzy, doświadczeni przez ból i w ogóle bardowie, Vetiver triumfują, bo koncentrują się na samych konkretach muzycznych, dopiero później ubierając je w delikatną, nieśmiałą winietę nastroju. Startują niby najgorszym numerem w zestawie, i naturalnie, wkrada się oczekiwane wrażenie plumkania, ale nagle od drugiego "Without A Song" kolesie się budzą i nie zmarnują odtąd ani minuty, serwując śliczne, wzruszające, niezwykle melodyjne akustyczne miniatury, emanujące archaicznym klimatem i nowoczesnym podejściem do harmonii, progresji akordów plus zwłaszcza, once again, treści muzycznej. Laska na wiolonczeli i gostek na skrzypcach regularnie ubarwiają tkankę dźwiękową. Zwykle grupa radzi sobie nawet bez perkusji. Colm O'Ciosoig (tak, ten Colm, który kiedyś w krótkich spodenkach nabił cztery razy w werbel na otwarcie pewnego "kawałka") uderza miarowo bębny pod koniec "Luna Sea" i szeleści talerzami w finale "On A Nerve", that's all.
Reminiscencje owszem się trafiają. Budowa zwrotki w "Angels' Share" (skojarzenie z linią "I put my trust in you" Curtisa), i paru innych zresztą, przypomina o gotycko-zimnych inklinacjach. (Hope z Mazzy Star roztkliwia zechowanym backing wokalem.) Motywik trącanych strun na wejściu "Farther On" odsyła wprost do Summer Hymns. Epickie cudo "Belles" dryfuje powolnie w rejony boskiego outro "Going To California". Melancholijne napięcie i charakterystyczne podcięcia rytmu closera "On A Nerve" znalazłyby swoją niszę na Now, More Than Ever. Ale w gruncie rzeczy intensywność i ciężar pozornie zamglonego, szepczącego przekazu wynika z unikatowego stylu zespołu. Tajemnica tkwi tu: co odróżnia ten duet songwriterów od zaiste utalentowanych tandemów w rodzaju Řye i Bře, to element metafizyczny, wydobyty z tej statycznej hipnozy. Ta recenzja nie ma sensu dłużej, ponieważ musicie sami posłuchać. I zobaczyć szarawe, archaiczne klimatem rysunki z wkładki, jak ze starych, pożółkłych książek. Chyba najlepszy stricte folkowy album ostatnich lat, i jedyny konkurent dla Seven Swans w tej generalnej kategorii w bieżącym roku. Mam cichą nadzieję, że nie tylko zadeklarowani wrażliwcy doznają tego wieczornego piękna.
(Porcys, 2004)
The Errant Charm (2011, folk) !6.1
Marzycielski klimat openera = folkowi Floydzi, folkowy Gilmour.