WASZKA G
Życie ostre jak maczeta (2009, hip-hop) 6.4
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Nieświadomy chyba (a może właśnie doskonale świadomy i stąd taki zdeterminowany?) zeszłorocznych szyderstw pod swoim adresem (sieciowa "furora" w następstwie debiutanckich singli), zdeklarowany gej-raper (utwór "Bracie" to jego oficjalny coming-out) uczynił postęp na każdym "polu" (!), od flowu, przez głębię poruszanych tematów, po bity. Oczywiście, jak rozumiem podkłady są skradzione (a la Nagły Atak i Obrońcy Hardkoru), a cały longplay ma charakter download-only bootlegu ("to tam jest internet?"), ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ten MC ma ucho do solidnej pętli muzycznej. Zadziwiająco poziom trzymają też featuringi (wers "Śmierć Jezusa mnie porusza" to jeden z tekstowych highlightów płyty). Ech, gdyby każdy rodzimy krążek hip-hopowy dostarczał tyle przeżyć...
WAVE RACER
"Flash Drive"
Jak to mawiał mój serdeczny kumpel: "późno się zrobiło". I nie chodzi o to "która na osi". Zrobiło się późno, bo moi drodzy jesteśmy już grubo po półmetku dekady. Kilka niedawnych zdarzeń, na polu tak rodzinnym/osobistym, jak i popkulturowym (śmierć Bowiego?), dało mi ostatecznie do zrozumienia, że żarty się skończyły. Pół roku temu nieśmiało sugerowałem, że estetyka Ariela Pinka de facto wyraża zdumienie (!) faktem dokonanym jakim było wstąpienie w XXI wiek, w "lata dwutysięczne". Hauntologiczne zjawy i przekwaszone strzępki przebojów odłożonych na "twardym dysku mózgu" były "nie kto inny" (Szpakowski) jak bezwarunkowym odruchem protestu wobec "kulturowego przyśpieszenia". Nikt nie ma chyba wątpliwości, że czas płynie teraz znacznie szybciej, niż w latach 60., 70., 80. "Będąc krytykiem muzycznym" (wciąż a propos niewyobrażalnych śmierci, od innej strony…) najwyższa pora więc troszkę zrekapitulować, co jest właściwie grane. Moje ulubione powiedzenie 2015, zasłyszane u kolegi: "czasy są hybrydowe" - i jakże ono odbija w zwierciadle sławne "prawda czasu, prawda ekranu". Ten narzucający się (w nawiasie) "patos epoki" prowokuje do "retrospektywy teraźniejszości", do weryfikacji obowiązującej "sumy zdarzeń", do próby "rachunku krzywd" i oceny "skali zniszczeń".
Wychodzi mi więc na to, że chiptune'owa odmiana tzw. "wonky" byłaby kluczowym sub-sub-genre w modernistycznym post-popie doby internetu, stylem odpowiadającym na "kroplę w morzu potrzeb mózgu" (pozdro Mati) ery "późnego internetu". Samo słowo źródłowe "chuja znaczy", bo najwyżej oceniane definicje z UrbDict wypluwają coś w guście: "weird, whacked out, messed up, not working for no definable reason, usually applied to technology". Ale czy doo-wop, ye-ye, funk, hip hop, HI-NRG, grunge, grime czy footwork miały sensowne nazwy? To nie jest "przyszłość która nadejdzie", ani nawet "która nadchodzi"; ta przyszłość zadomowiła się w naszych playerach już parę sezonów temu. W ubiegłym roku Alizzz, Lido, Maxo czy 813 zapodawali te "bubblegum basy", operując głownie epkami. W 2015 chorągiew chipa i dale'a użytkowej elektroniki (upraszczam, "chodzi oczywiście o purple sound") była niesiona m.in. przez Wave Racera. To muzyka którą łatwiej skomentować sceną z kreskówki lub kadrem z komiksu, niż kwiecistymi metaforami. Ale ona tu jest, jest cholernie funkcjonalna, cholernie pojebana i obawiam się, że tego procesu nie da się już cofnąć.
(Porcys, 2016)
WAYNE SHORTER
Schizophrenia
W 1958 roku Coltrane zapytany przez Augusta Blume'a o ulubionych grajków wskazał między innymi Shortera. Że jest taki koleś, aktualnie w wojsku, który umie świetnie na tenorze, a jego główna zaleta to połączone skillsy wykonawcze i kompozytorskie. "Double talent – enough stuff to play a lot and to write a lot, too" – tak się wyraził. Trane słusznie przewidział, że Shorter sporo wniesie do jazzowych kronik. Ale prywatnie muszę niestety strzelić focha – jego wkład kupuję tylko połowicznie. Zbyt jednostronnie zapatrzony w Coltrane'a, a pozbawiony cech przywódczych i magnetycznego indywidualizmu, Shorter jak dla mnie średnio sprawdzał się w roli stylotwórczego wizjonera. Zgodzę się natomiast, że w swoim kompozycyjnym PEAKU miał niewielu rywali do writerskiego podium w skali globu.
Schizophrenia to właśnie jego apogeum – sześć zwartych tracków, które niby obszernie ocierają się o frytę, ale ostatecznie polegają na cholernie melodyjnych riffach. I mówiąc o melodyjności, mam na myśli szlachetną, skondensowaną melodyjność, a nie harcerstwo. Przypomina się wystąpienie rozczarowanego redaktora MZ sprzed lat, który nie mógł przeboleć, że w USA za "melodyjny punk" uchodzą fragmenty Secaucus, a w Polsce – dokonania kapeli Post Regiment. Tak więc openerowi "Tom Thumb" bliżej do Secaucus – z przetworzenia basowej podstawy a la "Song for My Father" Silvera wyłaniają się dwa nałożone na siebie tematy saksofonu i puzonu, istny polifoniczny pop na dęciaki. To być może najbardziej ekscytujący pojedynczy wist w jazzie lat 60. Sukces albumu polega głównie na utrzymaniu napięcia po takim trzęsieniu ziemi. Reszta tracklisty to filmowe gonitwy, flecikowe kaprysy i barowe żale, wdzięcznie zapowiadające giętką sophisti-harmonikę duetu Metheny/Mays. W międzyczasie przeszacowane Speak No Evil czerwieni się z zazdrości.
(2017)
WAX
"Bridge to Your Heart" (1987)
Pośród wielu quasi-kibicowskich przyśpiewek w ejtisowym synth-popie, Papsi mieli "oo-ooo ło-ooo ło-ooo oo-ooo ło-ooo ło-oł" w "Naj story", a rok później duet Gold-Gouldman swoje sławne "łoo-ooo-oo-oo-oo-oooooł...". W obu tych przypadkach ordynarność stadionowego zawodzenia to zaledwie kamuflaż dla mas, gdyż kompozycyjnie są to utwory WYKWINTNE. Bliższy punkt odniesienia dla estetyki "Bridge..." stanowi starszy o kilka sezonów, klawiszowy sophisti-rock Nika Kershawa. Wspomnianą hymniczność w refrenie puentuje mccartneyowska KOKARDKA wokalna, która nadaje temu kawałkowi status dosłownej ponadczasowości. Funkcję solówki pełni tu HUMORESKA na pseudo-dęciaku. A tytułowy mostek? Paradoksalnie nieco odstaje.
(2019)
WEEKND
House of Balloons (2011, digi-r&b) !5.9
Jak z Discovery: indie ma swoje r&b. Właściwie: swojego The-Dreama. I git. Przyzwoite rzemiosło. Natomiast jakichś wybitnych songów czy porażających soundów tu nie wykryłem. Cytat z Pharrella sam się komentuje, bo przypomina mi, że wolę Pharrella (doh). EP-ka by chyba wystarczyła.
(2011)
Ośmieszany czasem przez truskulowców Weeknd faktycznie odleciał lata świetlne od House of Balloons czy choćby "Jesteś zajebista" i w ostatnich latach stanowił ważną referencję dla polskich hitów z RMF, ale "moim zdaniem, według mnie" Lopatin świadomie rozsadza system od środka na chwilami wcale interesującym, jeśli zbyt otwarcie wtórnym potworze Dawn FM.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)
WENDY & BONNIE
Genesis
Prędzej czy później musiałem trafić na ten krążek. Łukasz Lubiatowski pisał kiedyś w "Zine", że Stereolab komunikowali się z odbiorcami na dwóch płaszczyznach – poprzez swoje nagrania i jako "nauczyciele" historii muzyki. Spotkałem też ludzi, którzy potwierdzają, że to dzięki Super Furry Animals poznali twórczość takich wykonawców jak Meic Stevens czy Marcos Valle. Te "kuratorskie" aspekty działalności 'Lab i SFA spotykają się w utworze "By the Sea" duetu Wendy & Bonnie. Laetitia Sadier coverowała go na swojej debiutanckiej solówce, a Walijczycy samplowali w openerze Phantom Power, "Hello Sunshine". O projekcie wiem niewiele, ale tak w telegraficznym skrócie... Dwie nastoletnie (17 i 13 – słabo?) siostrzyczki nazwiskiem Flower (bardziej sixtiesowo już się nie dało?) uprawiają domowe śpiewanie na głosy i rzekomo układają własne songi. Rodzice – zawodowi muzycy – pomagają w uzyskaniu kontraktu i zebraniu profesjonalnych aranżerów oraz sidemenów. W międzyczasie ktoś częstuje dziewczynki kwasem. Rezultat? Dziesięć "lost classics 60s-owego sophisti-lo-fi" i moja ukochana "kobieca" płyta dekady. Wunderkindy dostarczyły bujny, septymowy hippie-folk-pop z elementami tropicalii i pokątnie przemyconego, lajtowego psych-rocka. Ich baśniowe harmonie wokalne uzupełniają się nawzajem intuicyjnie, "na pamięć", jak to tylko możliwe u rodzeństwa. Następnym razem gdy będziecie słuchać Stereolab, Lush czy Enchanted Hunters, to weźcie pod rozwagę kto te żeńskie indie-duety przy mikrofonie zapoczątkował.
(2017)
WENDY AND LISA
Wendy and Lisa (1987)
– Wendy...?
– Yes Lisa...
– Is the water warm enough...?
– Yes Lisa...
– Shall we begin...?
– Yes Lisa...
Zapewne znacie ten dialog otwierający "Computer Blue", który to kawałek gitarzystka Wendy Melvoin i pianistka Lisa Coleman współskomponowały – podobnie zresztą jak samo "Purple Rain" ("...c'mon, people!"). Ale też podejrzewam, że sporo z Was nie słyszało debiutanckiego longplaya tych życiowych partnerek. Wprawdzie komercyjnie okazał się niewypałem i pewnie dlatego pozostaje w zapomnieniu, ale za to materiałowo zawiera tzw. AMBARAS BOGACTWA. Zdumiewa mnie dość "obskurny" status tej płyty, którą osobiście nie tylko wskazałbym jako kluczowy side-project około-Prince'owski (and that's sayin' a lot!), ale również umieściłbym na podium KSIĄŻĘCEGO uniwersum, uwzględniając albumy Nelsona. Z songwriterskim i producenckim wsparciem Bobby'ego Z (a to już się robi 3/5 składu The Revolution z okresu PURPUROWEGO DESZCZU) dziewczyny mkną dziarsko niczym siostry Wendy & Bonnie lat 80.
Aczkolwiek duch wieloletniego mentora wcale AŻ TAK bardzo nie unosi się nad tymi piosenkami. Matt Thorne (autor obszernej biografii zatytułowanej po prostu "Prince") sugeruje, że w tym kierunku mogłoby podążyć The Revolution, gdyby się nie rozpadło. Porzuciwszy ekspresywną dzikość serca ex-lidera koleżanki ekspercko dryfują po słonych wodach sofistyki (vide nazwa studia Ocean Way) z domieszką lekkiej psychodelii, śpiewając wokalne leady delikatnie i chórkowo (jak na backing band przystało), ale w tej wycofanej konwencji magnetyzująco niczym Gilmour na Meddle. Single "Honeymoon Express" i "Waterfall" to atrakcyjne wizytówki (rozlane seraficzne refreny podparte finezyjną maszynerią sekcji), ale album tracki też kryją ogromny wdzięk i klasę – weźmy kapitalne walczyki r&b "Stay" i "Song About", ekstrawagancki skręt w chorusie "Blues Away", zatroskane skargi "Chance to Grow", filmowe concrete-AOR interludium "White"... Rehabilitacja konieczna... "chyba że nie".
highlight – youtube.com/watch?v=3WgvojVcVDk (evocative moment: "po pierwszej nutce" na 0:01 już wiedziałem, że to rzecz pode mnie)
(2023)
WHAM!
"Club Tropicana" b/w "Blue (Armed With Love)" (1983)
"Club Tropicana, hooks are free". Wspominałem już przy "Careless Whisper", że Georgios miał dar do "kłopotów bogactwa" topline'ów. Ale nigdzie indziej nie pokazał tego z taką koncentracją motywiczną, w takim stężeniu chwytliwości. Każdy wers w "Club Tropicana" lśni swoim własnym światłem – czy to "let me take you to the place...", czy refren, czy wreszcie "pack your baaags... and leave tonight...". I mean, C'MON... Gdybym wymyślił nośną melodię z tak drastyczną AMPLITUDĄ interwałów, jak "pack your baaags... and leave tonight...", to wiecie, chciałbym od niej zacząć kawałek, żeby się pochwalić. A ten TYPIARZ bezceremonialnie zostawił ją na trzecia zwrotkę, po trzech refrenach i kurna DĘTYM przerywniku (notabene też KUREWSKO chwytliwym), gdzie nikt już nie pamięta tekstu o Czarnieckim do Poznania, więc czemu niby miałby pamiętać "pack your baaags...". No właśnie temu. I jeszcze chóralne falsety w outro, które zostają a capella – WYPISZ WYMALUJ Freddie Mercury. "Cool", indeed.
PS: Ponownie chciałbym wyróżnić śliczną stronę B – słusznie napisała czytelniczka, że antycypacja Junior Boys (duży plus), choć może nagranie NAZBYT podobne do wcześniejszego, też juniorboysowskiego "Nothing Looks the Same..." (malutki minusik).
(2019)
PS2: A zaskakująca nie-cringe'owość pseudo-rapu w "Wham Rap!" też godna wzmianki.
"A Ray of Sunshine" (1983)
"I mean, this guy is your typical art-con jackass... He's going around, talking in these completely heady terms about what a fucking incredible, you know, coincidence of the universe this was that all these things happened at once and you know, the light pours out of me... Get the fuck outta here... Plenty of people watched those towers burn... Some of them were listening to Wham!, dude".
(2019)
"Careless Whisper" (1984)
Może konstrukcyjnie nie jest to aż "Stairway to Heaven", "Bohemian Rhapsody" czy "Paranoid Android" niebieskookiego soulu ("Oliver Bierhoff, Fernando Hierro polskiego futbolu"). Ale epickość tej sześciominutowej kompozycji nie polega tylko na czasie trwania czy na dramaturgii wokalnej ekspresji. Polega bardziej na tym, że skurczybyk Panayiotou zdołał powymyślać do tej zapętlonej na wieczność sekwencji czterech funtów kilka zupełnie różnych, a równie wyrazistych melodii.
Kolosalny kształt refrenu bez komentarza; do tego przyczajone, rosnące schodki "To the heart and mind... Ignorance is kind" w zwrotce; potem niezwykle desperacki emocjonalnie, krzykliwy akapit od "Tonight the music seems so loud... I wish that we could lose this crowd..."; no i wreszcie mityczny meta-hook saksofonu, kultowy obiekt szyderstw INTERNAUTÓW – oficjalnie ułożony przez nastoletniego jeszcze Kyriacosa, ale tak naprawdę pewnie w wolnej chwili przez Posejdona "z trójzębem, na rydwanie ciągniętym przez hippokampy, w towarzystwie trytonów, ichtiocentaurów". I właśnie ta skala melodycznego daru chroni odbiorcę przed PARSKLIWYMI właściwościami linijek w rodzaju "guilty feet have got no rhythm".
PS: Aha, oczywiście omawiana pieśń powstała tylko po to, by na żywo formacja Kwadratowi mogła uchylić nam "rąbka nieskończoności i tajemnicy wszechświata" – but that's another story. PS: I ponownie wyświetla się w tym zestawieniu Anne Dudley (tak, TA Anne Dudley) – tutaj akurat obsługująca klawisze.
(2019)
"Last Christmas” b/w "Everything She Wants" (1984)
LOL. Co roku o tej porze George Michael zdaje się przepraszać słuchaczy – "to już ostatni Christmas, obiecuję, już więcej nie będę". Lecz ten "fenomen społeczny, fenomen socjologiczny" ma też swój groteskowy i dość paradoksalny wymiar "nerdowski". Mianowicie niewielki odsetek populacji ma świadomość, że gdyby dekadę temu ktoś wydał premierowo tę piosenkę z innym tekstem, to zostałby przyporządkowany do kategorii "niszowa muzyka alternatywna". Zgarnąłby pewnie 8/10 na Screenagers of red. Błaszczyka, 7.7 na Porcys od red. Ratajczaka, ozdobiłby tweety kilku środowiskowych "mądrych faj" – i tyle go widzieli. Dziękujmy więc Świętemu Mikołajowi, że kiedy postanowił obdarować ludzkość ostatecznym hitem bożonarodzeniowym do przytulania w stockowych sceneriach, to postanowił sięgnąć akurat do worka z napisem Diogenes Club. Bo znając masowe gusta, to mogło być pod tą choinką znacznie, znacznie mniej kolorowo. PS: Doklejam na siłę stronę B singla (czy też "drugą stronę A" jak chcą niektórzy), GDYŻ PONIEWAŻ ją uwielbiam równie mocno, a bez tego FORTELU nie zaoszczędziłbym jednego miejsca w top 200 :|
(2019)
WHITESNAKE
"Is This Love"
w czerwcu mija 30 lat od wydania na singlu tej piosenki Whitesnake pochodzącej z albumu pt. 1987. szczerze – o grupie Dave'a Coverdale'a wiem raczej niewiele. właściwie kojarzy mi się tylko z dwiema rzeczami. z okładkowym zdjęciem pierwszego, "czerwonego" tomu Rock. Encyklopedii Wiesława Weissa, na którym wychowałem się w klasach nauczania początkowego. oraz właśnie z "Is This Love".
dość łatwo "na radar" zidentyfikować tę estetykę. jesteśmy przecież w królestwie SOFT HARD ( :| ), w krainie przebojowych POWER BALLAD przełomu 80s/90s, intuicyjnie blisko zespołów Foreigner, Van Halen, Def Leppard, Bon Jovi, Poison, lub nawet GN'R. a wrażenie dopełnia (czy wręcz jeszcze pogłębia) okropnie stereotypowy, kiczowaty WIDEOKLIP, gdzie w roli głównej OCZYWIŚCIE wystąpiła ówczesna partnerka wokalisty, OCZYWIŚCIE amerykańska aktorka.
ale celowo nie postuję teledysku, żeby nie odwracał uwagi od spektakularnej kompozycji gitarzysty, Johna Sykesa, ponoć oryginalnie napisanej dla Tiny Turner. jak najmocniejsze fragmenty późniejszego o dekadę Ladies and Gentlemen... Spiritualized, to utwór który w nieadekwatnych okolicznościach może się wydać przesadnie egzaltowany, ale przy odpowiednim stopniu nastrojenia i utożsamienia z tematem potrafi doprowadzić do emocjonalnego oczyszczenia.
późno-floydowskie intro prowadzi do przyczajonej, pochmurnej zwrotki, nieodległej od "co miększych" poczynań ówczesnej inkarnacji formacji Marillion. Dave dozuje napięcie zamyślonym głosem: "It's times like these... I can't make it on my own". w mig pojmujemy, że SHIT IS SERIOUS, nikt tu nie zamierza żartować. "ale potem przychodzi rodzaj refrenu..." (Mann o Kasabian) i kulminacja – iskrzące call & response stadionowych rozmiarów między Coverdale'em i Sykesem. nagle wokoło wybuchają sztuczne ognie.
wpierw Sykes dodaje "kilka nut porywającego komentarza" na WIEŚLE, ale po drugim refrenie idzie już na całość i wycina mega komercyjne, acz CIARKOGENNE "solo na szczycie góry", które więcej znaczy "od chlorowych wybielaczy" i mainstreamowych tekstów o toksycznej miłości. ten wielkobudżetowy melodramat to w istocie hair-metalowa odpowiedź na tęskny sophisti-pop spod znaku Tears for Fears, Prefab Sprout czy Johnny Hates Jazz. cóż, uprzedzałem, że 1987.
(2017)
WHITNEY HOUSTON
"I Wanna Dance with Somebody (Who Loves Me)" (1987)
"Taka kochani chodzi legenda...". Otóż podobno gdy miałem 4 latka i zobaczyłem w TV klip do tego bengierka, to oznajmiłem wszem i wobec, że "to będzie moja żona". Natomiast nie będę się rozwodził – to znaczy jeszcze będę, ale akurat nie nad tą piosenką. W skrócie – jeden z niepohamowanych zapełniaczy parkietów (obok "Dancing Queen", "That's The Way" czy czegokolwiek Jacko) – i tego mega przyjemnego uczucia zaznałem wielokrotnie za DEKAMI mniej więcej dekadę temu. Hej młody didżeju, smutek zwalcz i strach – na sam dźwięk programowanej perki z 808 cała sala odstawi drinki i "wyskoczy na fristajl" ("...a jak nie... to jesteś pizda").
(2019)
WHO
The Who Sell Out
Jeśli czujecie się akurat zbyt przytłoczeni rockowymi operami, cyklami pieśni spiętymi LIBRETTEM, literackimi konceptami, historyjkami o poruszającym drugim dnie społecznej rozkminy, epickimi formami patetycznych suit i ogólnie całym tym rozbudowanym sztafażem, w który celował potem "Pan Bee Thousand", a jednocześnie średnio rajcuje was hard-rockowe oblicze z Next, to Sell Out jest prawdopodobnie waszą płytą The Who pierwszego wyboru. Poza nieco rozwlekłym "Rael", rozmachem zapowiadającym już te wszystkie Tommy i Quadrophenię, mamy tu zbiór najlepszych z najbardziej zwartych (i vice versa) piosenek kapelki, sklejonych humorystycznymi jinglami przedrzeźniającymi konsumenckie rytuały epoki. Dlatego zdaniem części obserwatorów to pierwszy majstersztyk popartu w muzyce. Modsowska satyra z lekkim, chwilami wręcz beztroskim flow, i masa freakbeatowych hooków, bez których – ograniczając się tylko do "indie"-poletka – nie pohasaliby Jam, Buzzcocks, Blur, Supergrass, GBV, Fiery Furnaces, Shins...
(2017)
Who's Next
Wśród historyków panuje przeświadczenie, iż w przeciwieństwie do konceptualnych Sell Out, Tommy'ego czy Quadrophenii, piąty longplay The Who to taki wywar z konkretu – schludny, nienaganny w proporcjach treść/forma "bilet wizytowy" zespołu o szczytowej zawartości "Whokru w Whokrze" :| Że niby niezrozumiany Townshend został zmuszony do porzucenia projektu Lifefouse i będąca w doskonałej formie ekipa (co gra sekcja na tej płycie...) skupiła się na hard rockowych wymiataczach. Cóż, zgłaszam nadużycie i uproszczenie, bo "to co pan powiedział to jest taaak, tylko" jak się przyjrzeć, to o wartości newralgicznych punktów tracklisty decydują inne aspekty. Klamrą są próby niemal synth-popowe ("chore, post-minimalistyczne gówno" ze szczyptą góralszczyzny w "Baba O'Riley" i nietykalny elektroniczny hymn "Won't Get Fooled Again"), a w środku pośród paru wypełniaczy znajdziemy prototyp stadionowej ballady o niczym ("Behind Blue Eyes"), podniosłe pozostałości operowe ("Getting in Tune") oraz utwór które wymyślił liryczną odsłonę grupy Marillion z FYSZEM ("The Song Is Over"). Razem, sumarycznie, LICZĄC TEŚĆ, mimo nierówności, sporo dobroci.
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=Ka_pPf7OqiE (przejście ze wstępu antycypującego Genesis circa Foxrot do jednego z ostrzej ciętych riffów na jakie Pete wpadł)
(2018)
WHODINI
"Five Minutes of Funk" (1984)
Ten kolosalny riff w dolnych rejestrach to producent Larry Smith wyciskający maksimum ze swojego Fender Jazz Bassu. Po tej partii wnioskuję, iż był to instrument zasługujący na ksywę "Gru-bass" lub ewentualnie "Booooss", ale na pewno nie na ksywę "Maciuś". Porzucając początkowy zamysł rockowego soundu, Smith WYCIOSAŁ dostępnymi narzędziami oryginalny i wyrazisty electro-funk, a na tym fundamencie Jalil i Ecstasy POŁOŻYLI nawijki windujące ich do ówczesnej rapowej czołówki. Poczęty został embrion New Jack Swingu, album Escape jako jedno z pierwszych hip hopowych wydawnictw osiągnął status platyny, lecz historia potraktowała niestety Whodiniego dość szorstko i dziś ich dokonania pozostają rażąco "niedosłuchane" nawet wśród gatunkowych mordeczek.
(2019)
WIFIGAWD
"Boards of Canada's too easy, Ulrich Schnauss just wrong--the music of this Washington D.C. rapper reminds me of Denmark's Manual. Who was songfully nonstop King-of-convenience, slightly trad and not too deep, hence the necessity of IDM-ing him. His 2002 album Ascend is cherished by many".
VENI, VIDI... WIFI (pozdro ŁUKI). Dobra, wykładam karty: dla mnie jak dotąd MVP sezonu, a zostały tylko dwa miesiące. Jeśli mnie risercz nie myli, to w 2020 SKURWESEN teoretycznie "wydał" aż 4 płyty (3 z nich FIGURUJĄ na Spoti) i każda kolejna miecie coraz mocniej. A starsze obszernymi fragmentami też super. Zresztą w tej epoce zbędnie już mówić o "płytach" – to są jakieś "porcje materiału", oficjalne quasi-mikstejpy bardziej, rzucane na dużym spontanie. Ale CO DO ZASADY wszystko wchłaniam jak leci, taśmowo. Zaprzyjaźniony studyjny nerd czepia się: "mastering nie istnieje: numery mają różną głośność i choćby poziom tego subbasu strasznie przewalonego, wokale mega schowane – jeśli celowo, to dziwne wybory, każda tłocznia powinna to odrzucić ". Cóż, niech odrzuca! Takie to już podziemne, amatorskie, mam nadzieję że (nie) celowe, art-trap-lo-fi-heaven Nawet rzekłbym, IŻ te skoki dynamiki to trademark na jego płytach
Prawda ulicy, prawda piwnicy, prawda wyprzedzania czasu, prawda unikania ekranu. Niszowy zawodnik, Arielowy i soundcloudowy vibe. Powiedzieć, że ma "ucho do podkładów" to jest jakiś żart, nieporozumienie. Kolaborując stale z Tonym Seltzerem ŁOWI też inne łakocie – zwą go producenckim profetą i SCOUTEM młodych bitmejkerów. W kwestii nieskazitelnego gustu mógłby zbić piątaka z Bundickiem, Lopatinem czy Cutlerem. Zaś mikrofonowo to kolejne w ostatnich latach "żywe srebro", które na naszych uszach "zmienia ludzki uchwyt semiozy" (Młody Mati forever). Ziomki z PassionWeiss i Ris Paul Ric głowią się, jak PRZYGWOŹDZIĆ esencję "cool" w digitalnie rozmarzonym ujęciu post-g-funku typcia. Bezskutecznie. On sprawdza sobie gorączkę jak Kiss i żongluje nieprzewidywalnie polirytmicznym układem nawijek, więc GRA GITARRRA (...z Midi). A faworyci "to w zależności" od dyspozycji dnia i raczej rotacyjnie, ale dyszka na dziś:
1. Touchdown
2. Everyday
3. Scope
4. Goners
5. Hit Stick
6. Go Get Some Money
7. Shining
8. Lavish
9. Right Now
10. Crackin
(2020)
Tymczasem tutejszy faworyt być może ustrzelił na Polo's & 40 Below$ niepozorne opus magnum w porozumieniu z Bucky Malone. Chciałoby się rzec "there's oldschol, there's newschool and there's WiFiGawd". Mniej maślanki, więcej soku ("less olive, more vinegar" – Dżoana WTF) – kawałki typu "juice, no gin" to ewidentnie świetlana przyszłość lepkiego pluggu.
(2023, Ekstrakt / Porcys)
WILD BEASTS
Two Dancers (2009, indie-rock) !5.2
O masz ci los, mało wycia Antony'ego?
Smother (2011, indie-rock) !5.4
Aranże w stronę klawiszową na plus, kawałki nadal przytomna nuda z olejem. Eteryczne "Burning" (jak Scott Walker produkowany przez Eno) drogowskazem na przyszłość.
WILL DOWNING
"In My Dreams" (1988)
W filmiku o powstawaniu "Intro" wspomniany dziś wcześniej Alan Braxe stwierdza, że sampler pozwala na "granie na samplu jak na instrumencie". Chodzi mu rzecz jasna o swobodne skakanie po tonacjach w czasie rzeczywistym. Jeśli wsłuchacie się w to ładniutkie "I Can't Go for That" muzyki r&b od obdarzonego jedwabistym timbre Brooklyńczyka, to dostrzeżecie podobne zabiegi na powrotach z refrenów do zwrotek. Zwłaszcza sekwencja od 3:14 do 3:19 wprawia w osłupienie. Ben Jacobs w takiej sytuacji zapytałby pewnie na Twitterze – kochani, na jakim softwarze zostało to zrobione? Obawiam się jednak, że co najmniej basista wykonał to z palca. "Zagrałeś to zuchu... Podoba mi się to".
(2019)
WIRE
Pink Flag
To grupa którą nazwałbym uosobieniem terminu "art punk", ale od razu przypomina mi się co o tym mówił Colin Newman: "our music wasn't 'arty', we were doing fucking ART. Punk WAS art. It was all art". W każdym razie rock i DIZAJN chyba nigdy nie były tak blisko siebie. Niby jak u wspomnianych Ramones, za tymi geometrycznie rozrysowanymi minutówkami stoi misterny GRAND KONCEPT – z tą różnicą, że Wire byli "a boring bunch of fucking students" i bez kamuflażu, centralnie obnosili się z performersko-instalacyjnym szczeblem operacji. Na debiucie zagrał więc kwartet ustawiony w kształcie trzech rombów wzajemnie się przenikających i uzupełniających. Jego bezprecedensowa, minimalistyczna formalnie "suita" dość bezceremonialnie zdekonstruowała rzeczywistość medialną i rozsadziła model komunikacji językowej. W efekcie powstał meta-punk i rozpoczęła się cała nowa era zespołów, które bardziej od tego "co chcą" wiedziały "czego nie chcą".
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=8QykauA8p14 (evocative moment: że zacytuję dwudziestoletniego siebie: "Nie ma lepszego riffu! Najlepsza piosenka w dziejach, kropka! A raczej wykrzyknik! Świętość! Go undeeeeer! Yeah.")
(2018)
WITOLD SZCZUREK
Basspace (1984)
Wśród wielu bardzo dziwnych i zupełnie zapomnianych wydawnictw z kręgu progresywnego jazzu lat 80-tych w PL, to należy być może do super wąskiego grona tych najbardziej zapomnianych i najdziwniejszych. Zakładam, że to być może najmniej przesłuchana płyta z całego naszego rankingu. Krakowski projekt Basspace doświadczonego (Stańko, Ptaszyn, Sun Ship) kontrabasisty i masterminda Witolda Szczurka, który tą nazwą podpisywał się już od albumu następnego, byłby wręcz kartą podejrzanie wyrwaną z annałów krajowej muzy, istną czarną dziurą wsysającą każdego, kto próbował zaczerpnąć jakiegoś konkretniejszego info (trzeci, czwarty krążek Basspace to widma z cyklu "ktokolwiek widział, ktokolwiek wie"), gdyby nie trzy raczej nieistotne w szerszym ujęciu fakty – po pierwsze w grupie przez chwilę śpiewała Małgo Ostrowska, po drugie gościnnie pogrywał w nim Terje Rypdal, a po trzecie Noon zsamplował urywek sofomora na Muzyce Poważnej Pezeta. Jednak ta względna anonimowość Szczurka w znacznej mierze wynika z trudnej do zdefiniowania stylistyki, którą zagospodarował. A tę chyba najlepiej określić przez zestawienie z muzycznym bliźniakiem.
Tak, to całkiem niesamowite, że w tym samym roku dwóch krakowskich bassmanów z predylekcją do post-fusionowej awangardy wydało swoje autorskie, wizjonerskie płyty. Ale podczas gdy genialny samouk Ścierański nieświadomie przewidywał postać Toma Jenkinsona, antycypował instrumentalny, mglisty lo-fi-funk Rangers i eksperymentalny synth-world-beat Gang Gang Dance, pan Witold – starannie wykształcony, dziś już wykładowca, mieszkający na stałe w Niemczech – uroczo udawał Pastoriusa w konfiguracji z Methenym ("Tomo"), chętnie sięgającego po smyczek ("Fifteen Questions") na tle szklistych, statycznych arpeggiów gitki ("White Song") i tonął w odmętach chorego, francuskiego, wokalnego proga spod znaku Zeuhl (ale myślę tu nie o Magmie, tylko nieco mniej znanych offshootach w rodzaju Vortex czy Weidorje – check "Hey Hullo" i "The Second Break"). Wszystkie wymienione wątki spotykają się zresztą w finałowym "My Harp". Przesyt? Możliwe, natomiast jeśli ktoś chce dziś być prawdziwym Polakiem i bawić się w choć odrobinę prog-jazzowe gierki z aspiracjami do pękniętej melodyjności, musi z pokorą uznać to dzieło za swojego duchowego antenata.
(Porcys, 2014)
WŁADEK
"Zbyszek daj se"
Biorąc pod uwagę, jak Władek "zawładnął" całkiem w sumie niemałym już gronem wiernych słuchaczy, najciekawsze w całej historii jest to, że nie znamy jeszcze jej zakończenia. A to dlatego, że (jak mi wiadomo) Władek się dotąd oficjalnie NIE UJAWNIŁ. Podejrzewano o tę kabaretową maskaradę wielu niepokornych dowcipnisiów krajowej sceny – i nie będę w tym miejscu ich wymieniał, bo byłoby to dyskomfortowe i dla mnie, i dla zainteresowanych – ryzykowałbym "etui" zarówno wtedy kiedy bym trafił, jak i wtedy kiedy bym spudłował (cóż za pat dyplomatyczny). Ale status Władka nadal przypomina sytuację Buriala zanim ogłosił "my names Will Bevan" po nominacji do Mercury Music Prize. Być może aktor wcielający się we Władka chce pozostać w cieniu, anonimowy, żeby nie psuć nam odbioru fantazyjnie wykreowanej przez siebie tytułowej postaci frontmana. Istotnie, świadomość, że Władek to tylko alter ego powszechnie kojarzonego muzyka sceny alternatywnej byłaby jak przekłucie bańki mydlanej. Ktoś mógłby się rozczarować, inny zniesmaczyć i ten idealnie jak dotąd poprowadzony projekt straciłby rumieńce. Let it be, więc.
Podobnie jak Tymon, OH czy Galvin Paris, Władek potrafi wymącić tak dobry pastisz, że aż staje się on wysmakowanym rodzajem hołdu dla parodiowanej estetyki. Władek szydzi z czerstwego fanku, ale pokazuje też mimowolnie, że te kpiny są lepsze od materiału źródłowego, który wyśmiewa. I znacznie lepsze od wymuszonych, obligatoryjnych wygłupów na zasadzie "gramy dżem w piątkach". Niezależnie od spekulacji o "wyszukanych" podkładach, najważniejszym elementem jest tu jego głos – interpretujący niewiarygodnie kopiące-tyłek teksty typu "Flaszkę ci wiszę / Czas resztę napisze" albo "Daj se na luz i miej to w dupie / Każdy swoje sprawy ma" w niedbałej manierze "incydentalnego" króla skeczu. I to nie tylko w "Zbyszku" (który zawiera wprawdzie garść dziesiątkowych momentów – weźmy "pararara" na 1:56, przypominające mi o złotych latach Earth, Wind & Fire)! Bo cała wyimaginowana płyta Kumplom (koniecznie z powyższą okładką), czyli tych 6 nagrań zawieszonych na Myspace, to materiał aspirujący do topu polskich EP-ek ever. Śniło mi się, że była wreszcie "fizyczna" edycja w digipacku, a w środku ogromny, rozkładany plakat Władka do powieszenia nad łóżkiem przez fanki, nalepki na lodówkę i honorowa legitymacja członkowska fanklubu. Ech... I taki detal na koniec: w swoich top friends, jak rozumiem w formie żartu, Władek dał cztery panie: Edytę Górniak, Marylę Rodowicz, Dodę i Mandarynę. I to, że wybrał akurat takie, a nie inne, też świadczy na jego korzyść.
(Porcys, 2010)
Nie zgadzam się z moimi młodszymi kolegami w kwestii Władka: imho ten projekt realizuje się na razie w 100%, nie mogę mu nic zarzucić. Ogólnie klimat rozkosznej żenady wokalnej i kontrolowanej czerstwości tekstów na przytomnych hookach = co tu narzekać? Są momenty (jak pochód akordów w refrenie "Władka"), kiedy myślę, że to jeden z oryginalniejszych epigonów konceptu Polovirusa. Aha, na fenomen natrafiłem wczoraj i nie orientuję się, czy stoi za tym ktoś znany (rejony Łąki Łan mi się kojarzą). Ale jeśli wyjdzie CD, to z pewnością kupię, chociażby dla szaty graficznej.
Dalsze rozkminy o Władku: Koniu zauważa podobieństwo bitu "Stefan czemu" do "E.D.E.N." i nazywa jego styl "lo-funk". Rzeczywiście, to trochę Ariel Pink polisz-funku: na maksa skompresowany sound i melodie, które wiją się nie mogąc znaleźć odpowiedniej drogi. Inna analogia: humorystyczny, popowy wariant Plazmatikonu (archaiczna PRL-owska instrumentacja).
Garść dodatkowych asocjacji, jakie uruchamia Władek: początek "Władka" = "W.A.Y.U.H." Rapture; pokaźne fragmenty "Zbyszka" (w tym najbardziej chore, kompletnie z dupy "pararararara" na 1:56) = Earth, Wind & Fire; finałowe "daj se na luz" w "Zbyszku" niedalekie od frazy "zwal to na mnie" Papsów. Ponadto, grafika z góry profilu powinna być okładką dla EP-ki składającej się z tracków dodanych w playerze. Wówczas lekką ręką lista roku.
(2010)
WOJCIECH KILAR
"Dziennik telewizyjny"
Za mało, zdecydowanie za mało wspomina się o tym, jak doskonała w treściowej kondensacji jest ta uwerturka Kilara. Przez dwadzieścia sekund kompozycyjnie dzieje się tu więcej, niż na wszystkich płytach Lany Del Rey razem wziętych. Szalone modulacje w kulminacji przepowiadają harmoniczne skoki u Papsów, Maxa Tundry, Nakaty i projektu Knower. A sławny polonez z Pana Tadeusza to przy tym kawałku w ogóle jakieś nudne ogniskowe smęty 😐
(2019)
WOLF ALICE
Wolf Alice vs Joy Formidable...
...Wolf Alice nagrali piosenkę pt. "Formidable Cool"
...Joy Formidable nagrali utwór i płytę pt. "Wolf's Law"
...chociaż Wolf Alice są bardziej selektywni brzmieniowo i powstali w Londynie, a Joy Formidable są bardziej hałaśliwi i powstali w Walii, to formacje te sporo łączy, bo obie mają:
– atrakcyjną wokalistko-songwriterkę
– udział w trwającym revivalu 90s
– słabość do chwytliwego grunge-popu po linii Pumpkins
– skłonność do przystępnej chromatyki riffów
– zamiłowanie do malarskiej przestrzeni w miksie
– srebrzyste przestery gitar
– pistacjowe melodie
– moje zainteresowanie i przychylność
(2017)
WOLFMOTHER
Wolfmother (2005, hard-rock) !6.9
Skoro już odpowiednio doceniliśmy, to teraz musimy Wolfmothera bronić przed nawałnicą krytyki. Zacznijmy może od tego, że jeśli nie słuchaliście w podstawówce Black Sabbath, to jesteście mięczakami. Zanim Ozzy stał się obleśnym spaślakiem sprzedającym dupę swoją i swojej rodziny do jakichś tandetnych reality shows, Ozzy był równie obleśnym genialnym wokalistą kapeli, która na własną rękę wymyśliła metal. Między czwartą a piątą klasą poznałem na wakacjach "Sabbath Bloody Sabbath" i "Paranoid". Głos Ozzy'ego górujący nad miazgą riffów unisono gitary i basu oraz symetrycznymi przejściami perki zdefiniował "zero pierdolenia" jako kategorię formalną w muzyce rozrywkowej. Po drugie, jeśli nie słuchaliście w podstawówce Led Zep, jesteście bandą mazgajów nie wartą polemik o zespołach i płytach. W okolicach zerówki poznałem "czwórkę", a potem resztę dyskografii zespołu. BEZ KOMENTARZA OK? I teraz tak. Tych kapel nie da się skopiować. Jest niemożliwym zagrać "jak" Sabbath czy Zeppelin. Po prostu. Że australijski skład w ogóle otarł się o takie skojarzenia, że wyewokował, wypreparował czysty rytm z dźwięku, obrazu, rzeźby... No właśnie. Samo to jest iluzją nadprzyrodzonego. Bo posłuchajcie "White Unicorn" i zastanówcie się: czy zarzuty o pudelstwo (cóż za bilardowa gra słowna) są uprawnione, czy jednak przez moment mamy tam wspólny jam Ozzy'ego z Jimmym i Geezera z Bonzem w postaci skondensowanego treściowo power-bangera, w obliczu którego Jack White może se wylizać dupę. Let your ears decide.
(Porcys, 2007)
Cosmic Egg (2009, hard-rock) !5.3
WOODS
At Echo Lake (2010, lo-fi/folk) !4.2
Czasem granica między "szczere" a "źle nagrane" bywa cienka.
WORLD'S FAMOUS SUPREME TEAM
"Hey DJ" (1984)
"Koktajl z rave'u i rapu w moim wykonaniu zowie się rapid". Były to ekscytujące czasy kompletnego rozmycia granic międzygatunkowych w muzyce pop. Voila – zgrabny melanż oldschoolowego hiphopu (nawijka typa) ze smooth-synth-funkiem (główny aranż) i w wersji extended – turntablizmem (skrecze w mostku) oraz rockiem (zwięzłe pseudo-solo tamże), co razem daje de facto kolejny szlagier w genre umownie nazywanym freestyle. Krystalicznie rozkoszne klawiszki, gumowy bas który Jensen Sportag studiowali pilnie przed rejestracją "Everything Good" i ten naiwny dziewczyński wokal w refrenie. Mariah Carey ma dobry gust.
(2019)
WRAK
Nareszcie mogę oficjalnie zajarać się zagubioną perłą polskiej fonografii czyli piosenką"Daleki świat" grupy Wrak z 1984 (!) roku, bo Ambro (odkrywca zjawiska) już opublikował swój artykuł o zespole. Moim skromnym zdaniem jest to jedna z najlepszych kompozycji w dziejach rodzimego popu; rzecz, która nie odstawałaby (!) na Poniżeju. Katuję po kilka razy dziennie od bodaj trzech tygodni. Akord A#maj7 wciśnięty jako przedostatni w drugim obiegu zwrotki (0:11, 0:18, 0:24, 0:31 etc.) to jest taka masakra... I nawet outro mi nie przeszkadza, bo przypomina te wieśniackie, spocone, wąsato-brodate, południowe solówki na Countdown to Ecstasy. Reszta ocalałych fragmentów też spoko, ale "Daleki świat" = absolut.
(2010)
Skojarzenie "Daleki świat" = "Let's Groove" niby słuszne, ale wtrącę swoje trzy grosze. Wiadomo, że Marek Kowalczyk znał Raise! i "Daleki świat" nawet bardziej przypomina mi zamykający tamtą płytę "Changing Times", niż "Let's Groove" (mówię o motoryce tematu przewodniego). Ewidentna inspiracja, zapewne obydwoma trackami. Ale nie ma co płakać, bo wtedy do EWF nawiązywali najwięksi. Na przykład echa rffu tegoż "Changing Times" wyraźnie słychać w "Owner of a Lonely Heart". Generalnie TAK SIĘ WTEDY GRAŁO i trudno, żeby tę odmianę funk-popu/r&b wymyślono akurat w PRL. I chociaż następstwo akordów owszem podobne do "Let's Groove", to imho nic tu nie zostało zrujnowane, bo przecież Kowalczyk w przeciwieństwie do White'ów i spółki ma: a) podcięcie z A#maj7 na końcu pętli zwrotkowej; b) obłędną "kelnerkę z bufetu" w chórkach. Przez co numer jest LEPSZY od "Let's Groove". A na deser tej nieskładnej, chaotycznej wypowiedzi - mój ulubiony indeks z kapitalnego Raise! LP: "My Love". Na luzie duchowy prekursor Pure Wet EP 30 lat wcześniej. PS: Aha, jeszcze taki fun fact w związku z Raise! - znany, ale może ktoś tego nie kojarzy: "Lady Sun" vs. "Breakaway" Basement Jaxx.
(2011)
WU LYF
Go Tell Fire to the Mountain (2011, indie) !5.1
Brockowskie wokale, chwilami "sama ekspresja", ale przynajmniej kurde ciekawsze od Arcade Fire...