WARREN BARKER
Warren Barker And His Orchestra: A Musical Touch of Far Away Places (1959)
Warren Barker, przez wiele lat zajmujący się w Warnerze soundtrackami telewizyjnymi i radiowymi, ani nie wymyślił exotiki, ani jej nie skodyfikował, ani nie nazwał. Nie był pionierem, odkrywcą tego nurtu. Mimo to nie zawahałbym się nazwać ...Far Away Places moją ulubioną i, śmiem twierdzić, najdoskonalszą płytą spod znaku exotiki. Jeśli trzymać się tej metafory, że exotica była ambientem lat 50., to za jej Briana Eno uznalibyśmy oczywiście Martina Denny'ego. W tym układzie (skracając nieco analogiczną chronologię) dla mnie Barker byłby Fullertonem Whitmanem. Nie ma nic potwornie wstrząsającego w jego metodach kompozycyjnych. Prawdą jest, że znaczna część ...Far Away Places po wierzchu wydaje się znajoma, ale myślę, że nie przesadzę mówiąc, że płyta ta wyciąga jakościową esencję z tego konkretnego stylu muzycznego. Dlaczego więc historia o niej zapomniała? Być może z powodu okładki. Uśmiechający się z niej pan o aparycji wesołego nauczyciela geografii, siedzący w otoczeniu globusa i bongosów, to NIE KTO INNY (Szpakowski) jak William Holden, aktor znany z Sunset Boulevard czy Mostu na rzece Kwai. Przebiegły plan marketingowy Warnera polegał na wyeksponowaniu roli gwiazdora (który "przedstawia" album) nawet ponad osobę Barkera (nazwisko Holdena napisane większym fontem!). Tymczasem w ostatecznym rozrachunku cwaniackie oblicze Holdena nie przysłużyło się zbytnio promocji wydawnictwa, gdyż blednie w konfrontacji z pinup girls zdobiącymi większość obwolut longplayów z kręgu exotiki. Weźmy przykładowo skądinąd sympatyczne "Suite Sixteen" Victora Feldmana – gdyby nie front cover, nikt by dziś o tym muzaku nie rozprawiał.
Aczkolwiek mówiąc serio, Holdena "winiłbym najmniej", bo też miał swój pozytywny wkład w końcowy efekt. Po pierwsze udostępnił do nagrań swoją kolekcję egzotycznych instrumentów (a wśród nich poza cytrą, fletem i wibrafonem takie skarby jak japońskie koto i shamisen). A po drugie napisał liner notes, co w tamtych czasach miało NIEBAGATELNE znaczenie, bo takie wprowadzenia pełniły rolę realnych narzędzi promocyjnych. Barker skorzystał z bogactwa wypożyczonego sprzętu, zmieszał perkusjonalia ze smykami i porwał się na rodzaj orkiestrowej exotiki, sporadycznie uzupełniając kameralistyczne soundy o zwiewne dziewczęce chórki. Dzięki tym zabiegom sporo z niesamowicie zapamiętywalnych, charakterystycznych motywów brzmi jak, załóżmy, zapętlone skrawki figlarnych ćwierć-temacików z Turangalili ornitologa Messiaena. Większość kompozycji przyszykowano specjalnie pod tę sesję i są to rzeczy z cyklu "muzyka relaksacyjna dla myślącego człowieka", przepowiadające ducha "organicznej emotroniki" z przełomu wieków (Four Tet, Manitoba, Múm etc.). Podróżujemy nie tylko po Azji, vide brazylijski klimat w beztroskim "Carnavalito" czy "Petite" łudząco podobne do wydanego w tym samym roku, chyba jednak chwilkę wcześniej "Mambo Miam Miam" Gainsbourga. Jednak aż cztery utwory napisał sam Barker – i to w nich album osiąga szczyt. A zwłaszcza w antycypującym minimalizm Reicha/Glassa "Kowloon to London Express" oraz w niepokojącej quasi-transcendencji "Junk City Hong Kong", która jako żywo zapowiada "Midnight in a Perfect World" Shadowa kilkadziesiąt lat wcześniej. To przy tej ostatniej impresji mam wrażenie, iż Barker sprytnie przemycił coś więcej, niż dźwiękową imitację dalekiego miejsca – może nawet jakiś odautorski komentarz antropologiczny na bazie zetknięcia z obcą, orientalną kulturą?
(2016)