WILLIAM BASINSKI

 

The Disintegration Loops I-IV (2003, ambient/minimal) 8.7

Legenda głosi, że już na początku lat osiemdziesiątych William Basinski, niepozorny everyman, na co dzień skromny ekspedient sklepu cynamonowego gdzieś w środkowych Niemczech, wieczorami schodził do piwnicy na zapleczu swojego domu i zgarbiony nad setkami metrów magnetycznych taśm samotnie wyczarowywał w ciemnościach ambientowe pejzaże, wyprzedzające swoją epokę o dobre dwadzieścia lat. Tyle też musieliśmy czekać na pojawienie się pierwszych nagrań tego zadziwiająco nieznanego artysty; na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy słyszeli choćby jego bardziej dostępne dzieło The River z zeszłego roku, wydane w niszowym niemieckim labelu Raster-Noton. Ale teraz o Basinskim robi się coraz głośniej. Wraz z The Disintegration Loops odsłonił nam swoje drugie oblicze, ukryte w głębinach jego rozwarstwionej osobowości.

Zaiste. O ile sama już tylko postać artysty przyprawia o mistyczne ciary na plecach, to historia powstania jego najnowszego, czteropłytowego wydawnictwa jest zgoła najbardziej niezwykłą historią powstania albumu, jaką znam. W końcu sierpnia 2001 William, archiwizujący własne analogowe tape loops z roku 1982 (mniej więcej dwudziestoletni okres życia nośnika zbliżał się wszak ku końcowi), odkrył kilka zapomnianych, przecudnych fragmentów amerykańskich utworów muzyki pastoralnej. Bogate filmowe krajobrazy rozkwitły nagle przed oczyma jego dźwiękowej wyobraźni. Podekscytowany, zaczął przegrywać zapętlone melodie na CD, jednocześnie miksując je z losowo wybranymi, subtelnie zarpeggiowanymi kontrmelodiami pochodzącymi z Voyetry. Nagle nadszedł niespodziewany szok. Zdezorientowany z początku William szybko zdał sobie sprawę, że pętla dźwięku ulega zaskakującej dezintegracji; w miarę obracania się taśmy, cząsteczki tlenku żelaza, molekularne konstrukcje wiążące muzykę, stopniowo obracały się w pył, wymazywane przez pracę głowicy.

Delikatne płatki dźwięku z rozpadającej się ze starości taśmy opadały powoli we wnętrzności aparatu. Dokonujący swojego dwudziestoletniego żywota loop, poraniony ciszą, gradualnie kaleczony niszczycielską perforacją, progresywnie pożerany od końca przez bezduszny przedmiot, gasnął. Basinski nagrywał śmierć melodii, w których skrywała się jego młodość, jego raj utracony; zapomniane pastoralne krajobrazy umierały łagodnie, pełne godności i wdzięku, przepięknie. Śmierć została wpisana w życie, stało się jasne, że jest jego częścią – kosmiczną zmianą, stopniową transformacją, rozłożonym w czasie podziurawieniem ciała kulami wolnych rodników. (Ten unikalny moment emocjonalnej, mistycznej wręcz medytacji Basinskiego stanowić może argument na rzecz przyjęcia religii Dalekiego Wschodu – z pewnością dla kogoś takiego jak ja, zmrożonego wizją Sądu Ostatecznego podczas podróży zatłoczonym miejskim autobusem. Ot, codzienny moment eschatologii podczas słuchania The Lonesome Crowded West na słuchawkach, jeśli wiecie, co mam na myśli).

Dwa tygodnie później Basinski, gawędzący niezobowiązująco z przyjaciółmi na tarasie swojego mieszkania, znajdującego się na dachu brooklyńskiego apartamentowca, ujrzał upadek bliźniaczych wież World Trade Center. Pomimo apokaliptycznych pożarów i słupów dymu, zasnuwających krystaliczne niebo, nikt nie wierzył, że te minimalistyczne struktury wzniesione ludzką ręką nagle obrócą się w proch, znacząc koniec pewnej ery i jej przechodzenie w nieznane. Ciemności schodziły kaskadami w serca zgromadzonej grupki przyjaciół, czuwających na ogrodowych krzesełkach, obserwujących z dachu teatr zniszczenia na tle zapadającego powoli zmierzchu. W przestrzeni rozpościerały się odtwarzane właśnie Disintegration Loops jako swoiste postscriptum; następne tygodnie miały przynieść rozkład osobowości wielu ludzi, zamkniętych bez wyjścia we własnych pętlach terroru i strachu.

Same loopy Basinskiego nie naśladują malarskich poszukiwań Eno (jedyny wiarygodny punkt odniesienia, jaki znam, to dwudziestoczterominutowy utwór "Do While" z 94diskont Oval), stanowiąc raczej mgławicowe studia w dźwięku tak lekkim, eterycznym i zwiewnym, że jego przepływy są wręcz niezauważalne. Pojedynczy, kilkusekundowy loop powtarzany jest kilkaset, tysiąc razy, rozprzestrzeniając się na przestrzeni od kilkunastu minut do ponad godziny; każde jego przejście wprowadza mikroskopijne zmiany w stosunku do chwili poprzedzającej, dając wrażenie nieskończoności. Choć wydaje się znajomy, to jego natura jest tak naprawdę niemożliwa do zgłębienia. Strukturalnie, The Disintegration Loops stanowi antytezę Loveless – miast z nakładaniem kolejnych płatów dźwięku na siebie, mamy tu do czynienia z odwrotnym procesem odejmowania, rozrzedzania i postępującego szybciej lub wolniej rozkładu. Muzyka staje się swoim własnym cieniem, widmowym i rozedrganym, przypomina pełgającą po ścianach poświatę filującego w przeciągu kaganka. Degradacja tworzy audialną przestrzeń, niemożliwą do pełnego objęcia ludzką percepcją słuchową.

Przepiękne loopy przywodzą na myśl apokaliptyczne kołysanki o zapomnianych zimnych pustkowiach, opustoszałych miastach i tajemnicach dawno wymarłych cywilizacji. Rozpoczynający trzecią płytę "d|p 4" to stosunkowo prędko (po dwudziestu minutach) rozsypujący się w wióry fragment bezgranicznego kosmosu The Disintegration Loops. Jako katarynkowy motyw oswojenia losu, uniwersalny chorał żałobny, "d|p 4" jest zaskakująco melodyjną, rozkosznie przygnębiającą kompozycją. Cykliczna repetycja zapętlonych w podziale 11/4 cudnych harmonii symbolizuje bezpowrotne odejście, utratę najcenniejszego daru i podkreśla tę konieczność za pomocą gradacji wątlejącej tekstury. Konstatacja sensu postępuje z każdą chwilą jej destrukcji. Słyszalne od wysokości dziewiątej minuty uszkodzenia kłują precyzją metaforycznej wymowy: ich język oznajmia oczywiste w staranny, elegancki sposób. "d|p 4" to retrospekcja umierającego, któremu w chwili śmierci staje przed oczyma jego własne życie. Powoli, przepełniony nostalgią i godnością, wstępuje on w obszary rozszerzającej się niebiańskiej ciszy. Ze świata nie dochodzi go już nic, prócz odgłosu cichnących, oddalających się kroków.

Bliską niewypowiedzianemu, prześlicznemu, natychmiastowemu urokowi "d|p 4" jest przeciwległa, bo zastygła i masywna, czterdziestominutowa połać pierwszego z trzech tracków krążka czwartego, "d|p 6". Biorąc pod uwagę długość, utwór funkcjonowałby znakomicie w postaci osobnej, autonomicznej ambientowej płyty. Wyrafinowany temat organowy o indywidualnej, wysokiej linii kontrastuje z próbką wywołującą złudzenie nieludzkiego, pozamaterialnego, pojedynczego głosu. Miarowe, odległe stuknięcia-szurnięcia rozmijają się w tempie z głównym wątkiem, lokując przedziwne metrum gdzieś w okolicach 10,5/4. Ale stricte muzyczny element pełni drugoplanową rolę wobec klaustrofobicznego, obsesyjnego powracania okrągłego kształtu, co owocuje wrażeniem mimowolnej schizofrenii zamknięcia i zarazem zrelaksowanego, komfortowego odpływania w czeluści wiecznego spoczynku. To znaczy jeśli po śmierci nasze duszyczki rzeczywiście błądzą gdzieś poza przestrzenią i poza czasem, to tak dokładnie musi to brzmieć. Rozsadzony od środka ciąg ustępuje miejsca klamrowemu finałowi – repryzom inaugurującego całość "D|P 1". Poezja wymienionego wyżej loopu umyka terminom charakteryzującym.

Obcowanie z The Disintegration Loops przypomina oglądanie nieskończoności przez lupę, z miejsca, w którym czas i przestrzeń schodzą się w jeden wyabstrahowany i niezrozumiały dla nas, śmiertelników, punkt. Słynne, tożsame każdej istocie świadomej niewiedzy bytu, pytanie "ale co jest tam dalej?", pozostanie nieodgadnione na zawsze, lecz Basinski serwuje namiastkę, hologram prawdziwego infinityzmu, niczym zaproszenie do okna, w którym widać "to coś" przez szybę, choć nie można tego realnie dotknąć. Z drugiej strony, w momencie urywania się poszczególnych części, widok się nagle nie kończy; jesteśmy tylko odsunięci od wizjera i przesunięci do następnego, a horyzont trwa dalej, tyle, że my wpatrujemy się już gdzie indziej. Poczucie to najpełniej ujawnia się w trakcie seryjnego, nocnego przesłuchania wszystkich kolejnych czterech odcinków dzieła, co razem daje pięć bitych godzin mu zy ki. Wtedy   u wy dat nio ny   zo sta je   as pekt   doz na n i a   me ta fi zycz ne go, po rów ny wal ne go   z   przy swa ja niem   Playthroughs Fullertona Whitmana, w   o der wa niu   od   kon kret nej   ma te rii   ar tys tycz nej. Ba s i n s k i   pr zekroczył    b   r   i   er   y   ws   płczsng      mnmlzmu, twrczśc    eksp   rymtaln   j, b ą d    ź klscznj; k    rz    st    ją c     ldwe   z   wł  ś c iwoci   op    ywn    h   p    ę ć, b        n        d z i     p      c n      y c    h, ow    ścł     n      c h r    n e   i   ne z g       i   n e     pp          z     b                    e, o                      p            d

(Porcys, 2004; w/ Tomasz Gwara)

Na technikę zapętlania krótkiego fragmentu taśmy z elegijnym temacikiem aż do momentu, w którym się ona fizycznie rozpada – wpadł Basinski latem 2001 roku. Pierwszą z czterech części swojego opus magnum wydał w 2002. Ale śmiem twierdzić, że dopiero w 2003 roku, przy okazji woluminów trzeciego i czwartego, ta metoda pozwoliła mu dotknąć nieba. Wybieranie ulubionych loopów z minimalistycznego, dźwiękowego lapidarium zakrawa na profanację, ale "d|p 4" i "d|p 6" są czymś więcej, niż "process music". Promieniują eschatologiczną zadumą, która przez chwilę każe wierzyć, iż jesteśmy w stanie powiedzieć coś wiarygodnego o kosmicznym porządku, choćby i z jego wnętrza. To oczywiście tylko złudzenie.
(T-Mobile Music, 2011)

El Camino Real (2007, ambient/minimal) !7.5

Używający nietuzinkowych technicznie metod kompozytor balansuje w swoich pracach między nieskończoną nudą, a nieskończonością. Drobna różnica zależy od właściwości kilkusekundowej pętli, powtarzanej później przez resztę utworu, a międzyczasie przy dobrych wiatrach samonadgryzającej się i niszczejącej jak wszystko wokół. Basinski przechylił szalę na tę drugą opcję, choć nie przyszło mu to z łatwością. Nie unikając sztampy dodam, że El Camino Real z powodzeniem dogadałoby się z elementami boxa Disintegration Loops.
Najlepszy utwór: jasne, tutaj to sobie mogę wybierać.
(Offensywa, 2008)

* * *

Tauron Nowa Muzyka, NOSPR, 9 lipca 2017

koncercik całkiem przyjemny, na pewno wydarzenie sporego kalibru, warto było pojechać. ale nawet nie otarło się to o znane z albumów studium rozkładu, nie mówiąc już o "lekcji umierania". moim zdaniem w takiej żywej aranżacji, bez pogłosów ("it's cheesy... it's just cheesy" - Chris Ott) i materialnie słyszalnej EROZJI taśmy, z czystych kwitów broniłyby się tylko "dlp 4" i "dlp 6", których dziś niestety nie zagrano. może ktoś, kiedyś, gdzieś - wierzę. aha, fajny patent na finał z rozciągniętą "minutą ciszy". parę osób się naśmiewało z tego gestu, ale tu akurat popieram - słuchanie ciszy też jest częścią Loops i warto o tym pamiętać.
(2017)