YAGYA
Rigning (2009, ambient/dub techno) !5.6
Konsekwentnie swoje gramy, aczkolwiek odrobinę wolałem go gdy więcej czerpał z Voigta i Aphexa, a mniej z Basic Channel.
YASUNORI MITSUDA
Chrono Trigger OSV (1995)
Chociaż z gierkami wideo nie mam dosłownie nic wspólnego, to naszło mnie kiedyś na scenę chiptune. Zasięgnąłem porady u zorientowanego w temacie kolegi, dostałem listę tajemniczych japońskich nazwisk i przystąpiłem do penetracji zasobów YouTube. Długo nic nie przykuło mojej uwagi, aż wreszcie metodą sąsiednich linków dotarłem do tego rozległego dzieła. I wpadłem. Co by rzucić jakimś komunikatywnym skojarzeniem... Sielskie, acz odrobinę melancholijne pasaże nie są chwilami zbytnio odległe od filozofii wczesnych Boards of Canada. Żwawsze, progresywne pasaże łudząco przypominają dokonania Emerson, Lake & Palmer (sugeruje to już sama poetyka partii organów). Innym razem te miniaturki pobrzmiewają niczym bzdurne, niskobudżetowe dżingle w taniej lokalnej telewizji albo podkład w czołówce przaśnego sitcomu, który leci o 12:40 w środku tygodnia. Ale niezmiennie magnetyzują.
(T-Mobile Music, 2012)
YEASAYER
Odd Blood (2010, psych-pop) !4.7
Nie pamiętam za dobrze debiutu tej grupy, ale chyba miał on w sobie jakieś czary, jakąś tajemnicę, ezoterykę ("runy, tarot, astrologia, dialogi z zaświatem"). A tu? Są teoretycznie psychodeliczne piosenki zmieniające style jak Saleta dziewczyny, ale mimo realnych nawiązań do komerchy (pitch-shiftery, fikające rytmy r&b, tendencje baunserskie), pozostawiają one wątpliwe wrażenie. Ciężko zaprzeczyć, że tu się odbywa wyścig po laury, a nie granie z "serducha".
YING YANG TWINS
"Whistle While You Twurk"
Okolicznościowy humor kontekstowy na niewesołe czasy. Mało kto chyba odnotował dzisiejsze 20-lecie pierwszego singla w karierze nieco zapomnianego już duetu z Atlanty. A szkoda, bo to utwór ważny popkulturowo. Jasne, umówmy się – ani panowie nie wymyślili tutaj słowa "twurk"/"twerk", ani nie był to pierwszy przypadek udokumentowania tegoż leksykalnego neologizmu na taśmie, ani zasięgowo nie jest to nawet kluczowy track w ich dorobku. Niemniej radiowa nieuchronność tego uporczywego, minimalistycznego anty-hymnu w 2000 roku sprawiła, że termin bardzo upowszechnił się w skali całego USA i wkrótce, wskutek efektu kuli śnieżnej, na stałe wszedł do miejskich rozmówek. Poza tym crunk jako wciąż wątpliwie rozpoznany, średnio spenetrowany i historycznie marginalizowany podgatunek rapu zasługuje na każdą próbę retrospektywnej weryfikacji. I ja tu chętnie przybijam substancjowy STEMPEL JAKOŚCI.
(2020)
YOUNG MARCO
RA.571
Marco Sterk po raz drugi, w drugiej kategorii – i znów zwycięża. O ile w przypadku kompilacji Welcome to Paradise triumf zawdzięcza Holender zamiłowaniu do cierpliwych prac wykopaliskowych, to ten miks dla Resident Advisora łączy nienaganny smak i gust z wybornymi skillsami post-produkcyjnymi. Czołowy obecnie selekcjoner muzyczny globu zebrał ambientowe pejzaże streszczające w oszczędnych gestach namacalne niepokoje 2017, a potem oprawił je szczyptą sampli i własnych efektów specjalnych. Powstało dzieło unikatowe – rodzaj kolażu dźwiękowego ufundowanego nieraz na nietykalnych pracach z przeszłości (vide Eno z On Land, Aphex czy otwierający całość featuring Bowiego u Goldiego). Nic innego w mijającym roku nie dało mi takiego poczucia "immersji", zanurzenia w soundzie. I pomyśleć, że ten sam facet ledwie kwartał wcześniej rzucił zupełnie inny w klimacie, a niemal równie wciągający klubowy mix Selectors 002, którego nie powstydziliby się Metro Area za najlepszych lat. "Są zadatki na geniusza".
(2017)
YOUNG NUDY
Anyways (2020)
Często słuchając Ciary mam ciary, ale przy Young Nudy nigdy nie czuję nudy. Świeżutki jeszcze, oficjalny solowy debiut typcia pt. Anyways to co najmniej kaliber ubiegłorocznego mikstejpu Sli'merre popełnionego z koleżką Yo Pierre (widzimy się w niedzielę). Choć raczej już krok dalej, bo to materiał niesamowicie "spójny w tonie i równy w poziomie". Wajb całości przywołuje zmutowane duchy prekursorskich braci Houston z Memphis (Three 6 Mafia, Project Pat). Ale słusznie prawi pan Łukasz, że poza nawijką Quantavious odznacza się też nieprzeciętnym uchem do bitów. Klimat podkładów na Anyways rozczulił mnie znajomą monochromatyką i geometrią. Albowiem odcieniem w oczywisty sposób odmalowują one erę tyleż ŁEBSKIEJ, co komunikatywnej, około-Warpowskiej elektroniki przełomu MILENIJÓW. Chwilami kojarzą mi się z urywkami nagrań tak zacnych artystów, jak Chris Clark circa Clarence Park, Plaid, μ-Ziq, Casino Versus Japan, Bola, Isan czy Mira Calix. I owszem, sięgają znacznie "głębiej niż rap".
(2020)
YOUNG THUG
Rich Gang: Tha Tour Part 1 (2014)
(21 stycznia 2015, Messenger)
B: Takie pytanie. Jakbyś dostał taką ofertę, że za całkiem normalną, sensowną, stałą pensję aż do emerytury możesz pracować jako publicysta muzyczny, ale musisz sobie wybrać tylko jednego artystę/wykonawcę i możesz pisać tylko o nim w ramach tej pracy (więc w efekcie odchodząc na emeryturę byłbyś być może największym ekspertem od tego wykonawcy na świecie, znał jego postać i dzieła na wylot pod każdym względem, włącznie z zaułkami biograficznymi, prywatną korespondencją, wykładami na uniwerkach zagranicznych etc etc etc), to na jakiego wykonawcę byś się zdecydował?
M: Na Young Thuga. Przynajmniej tak z perspektywy ostatniego roku czy dwóch. Gdyby to miało trwać 10 lat, to Thugger bez zastanowienia.
B: O kurde, nie kojarzyłem typka... Niezły kosmita, posłucham kiedyś (EDIT: A właśnie bzdura, bo już miałem "Lifestyle" ocenione na 7.5 w singlach w notatkach za 2014). Nie no, ale może zginąć w wypadku jutro. A wybór masz tylko raz.
M: Ta płytka z 2013 zajebista. No każdy może zginąć.
B: No wiesz ale dorobek kurde Beatlesów czy Stonesów JUŻ JEST – nawet jak zginą, to masz co analizować po wieki wieków.
M: Ale nie chciałoby mi się do końca życia pisać o przeszłości.
B: Ciekawa perspektywa.
M: Nawet wolałbym móc przez parę lat pracować z czymś dziejącym się i w wypadku ewentualnej śmierci przedmiotu badań słuchać potem "Danny'ego Glovera" codziennie do emerytury, niż grzebać w gatunkach historycznych.
B: Ale taka praca akademicka to zwykle jest grzebanie w przeszłości. Choć może byłby to ciekawy eksperyment.
M: No nie mówię, że w ogóle bym zanegował istnienie świata przed 2013. Po prostu wolałbym pracować z żywą materią, tłumaczyć ludziom co on tam mamrocze w tych swoich singlach, niż reinterpretować i szukać dziur w poznaniu zjawisk dawno wygasłych.
B: O przepraszam, "z przeszłości" nie oznacza od razu wygasłe! Ale chyba intuicyjnie wyczuwam, do czego pijesz. Ja też łaknę dobrego modernizmu, choć ten bardziej pozostaje w sferze życzeń.
M: "Wygasłe" w sensie wszystko już jest na miejscu, na nic nie trzeba czekać, zaskoczenia mogą wystąpić głównie w drodze wyjątku albo bardzo subtelnie. Chyba że faktycznie przytrafi mi się jakiś breakthrough albo dwa ("ej słuchajcie, Lennonowi tak naprawdę chodziło o ruchanie kaczek").
B: Wiadomo, że ruchanie kaczek – całe "Imagine" jest o tym. Wsłuchaj się.
M: Ale wciąż wolałbym Young Thuga :3
B: No kumam. Że wniósłbyś po prostu jakąś interpretację jako pierwszy. A nie studia nad mikro skalą czyichś wypocin (wypocin krytycznych rzecz jasne) sprzed stu lat.
M: No. Plus faktycznie mam jakieś zboczenie modernistyczne bardzo silne.
B: Nooo kto nie ma, tylko problem z modernizmem jest taki, że my go lubimy bardziej, niż on nas.
M: Poooza tym zjawiska bieżące zawsze mają większą szansę dotknąć żywego społeczeństwa. Niż mumia Jaggera na przykład.
B: Ja np. chciałbym, "naprawdę chciałbym" trafić na muzykę, która wyraziłaby nowym językiem specyfikę paranoicznego świata w której "idzie nam żyć". Problem w tym, że póki co najbliżej był Bohdan Smoleń na "Rzężeniach..." ćwierć wieku temu, a i tak nie umiałem tego jakoś odebrać. I bądź tu mądry.
M: No dla mnie Thugger blisko, tylko jeszcze mu adekwatnych bitów brakuje. Pewnie się skończy jak Lil Wayne zanim ktoś mu zdąży coś takiego dostarczyć i tyle z tego będzie. Ale nadzieję mam.
B: Poobserwuję.
* * *
Analizując proces stylistycznej transmutacji od południowego rapu do "trapu" jakim znamy go dzisiaj, nie wolno zapominać o teorii Piero dotyczącej "mechanizmu nowatorstwa". Jak włoski omnibus słusznie zauważył, istotne w całym procesie jest napięcie między konwencją, a innowacją. Wszystko zależy od istniejącego języka – inaczej nie dałoby się uchwycić nowości. Ani powielanie schematów, ani też "oryginalność na siłę" nie są same w sobie interesujące. Do realnej zmiany dochodzi dopiero, gdy konwencjonalny format niesie "komunikat" innowacji. Następuje wtedy przegrupowanie "kognitywnego życia" i rodzi się nowy język, którym zaczynamy mówić. Przenosząc to na grunt ewolucji hip hopu – dlatego właśnie choćby Flockaveli to według mnie intrygująca, acz ślepa post-crunkowa uliczka. Doceniam spójność i awangardowe skłonności, ale zupełnie nie mam ochoty wracać – bo to trochę zmaganie które Brent D zdiagnozował u die-hardów death metalu: udowadnianie sobie nawzajem "kto więcej i dłużej wytrzyma". Dokładnie odwrotnie mam w przypadku niniejszego, ikonicznego nominalnie mikstejpu, a w istocie albumowego arcydzieła "z krwi i kości" – jestem w niebie, LGNĘ do tej muzyki, ŁAKNĘ jej, myślę o niej obsesyjnie kiedy jej nie słucham. To fascynująca antycypacja, "the shape of rap to come", ale podana uniwersalnym kodem. Rzecz tyleż odkrywcza, co i przystępna; tyleż futurystyczna, co logicznie osadzona w tradycji; początek nowej ery i zarazem wspaniała kontynuacja poprzedniej. Kręci nas zmodyfikowana struktura molekularna, ale ważne też jak się ten wirus dobra i piękna – "modne ostatnio słówko" – PROPAGUJE.
Sporo powiedziano o chemii na Tha Tour Pt. 1 między Thugiem, a Rich Homie Quanem (który naprawdę ma tutaj niezapomniane wtręty) i o mentorsko-moderatorskim wsparciu "rapera, szefa labela i przedsiębiorcy" Birdmana. Ale umówmy się – it's all about Thug. Chłopak przyszedł i oznajmił "chodzi mi o to, aby głowa giętka pomyślała wszystko co powiedział język". U tego post-Lil Wayne'owego surrealisty i post-werbalnego ekspresjonisty, jak nazwał go "nie kto inny" (Szpakowski) jak Ris Paul Ric, kluczowe jest nie to CO, a JAK śpiewa. Słowa są zbędne, są nawet pewnego rodzaju ograniczeniem i balastem; medium is the message. Ten "erratic genius" i nieskrępowany free improwizator porównywany do gigantów jazzowej solistyki uczynił z nieczytelnego mamrotania sztukę "mouth music". Jego celebracyjne flow dla wielu komentatorów dodaje Tha Tour wajbu "imprezowego" – spoko, dla mnie raczej transcendentalnego, a może to się wcale nie wyklucza? Jeff jest też jednym z niewielu (palce dwóch rąk i to u "dyrektora tartaku"?) którzy potrafią uratować podkład "na ucho bez efektu wow" – ale na Tha Tour potrzebuje to uczynić ze dwa-trzy razy. W pozostałych sytuacjach w efekcie MARIAŻU przepysznych bitów takich kozaków jak Dun Deal, London, Goose czy Isaac Flame z milionem thuggerowych melodii na sekundę powstają nietykalne diamenty w rodzaju "Givenchy", "War Ready", "Flava", "Tell Em (Lies)", "Milk Marie", "Keep It Goin", "Freestyle"...
Mniej więcej kiedy Tha Tour 1 zostało upublicznione, podstarzali fani Roberta Gawlińskiego uzasadniali pod klipem do "Cherman" (singla z 1999 roku) na YouTube, że "ten autotune inspirowany przez Cher – taka była moda WTEDY". Dlatego we wszelkich kanonizacjach Thuggera należy koniecznie uwzględniać postać nazwiskiem Alex Tumay. To nie bitmejker, ale też więcej niż inżynier od realizacji wokalu, miksu i masteringu. To również "producent" głosu, dobry duch projektu i współkreator wizji, który zresztą nadawał tytuły tym jamom (potwierdzone info z jego twittera). Tumay o specyficznej metodzie pracy z Thugiem: "He records in a way that nobody else does. (...) He'll have me punch him in with empty space before the song because he wants to rap before the beat comes in, then pick an arbitrary time to start and he'll nail it. He has an absurd sense of timing that no one else has". Chora barwa z chrypką uchwycona w real time przy zapiętej gamie efektów z autotune na czele zaowocowała "vocal studies", w których nazwaniu prześcigali się writerzy. "Fluorescencyjna ektoplazma wypływająca z buzi", "chybotliwe jodłowanie", "menażeria nieoswojonych jęków", "amazoński szaman tripujący na dimetylotryptaminie", "orgazm w każdej nucie", "mistyczna seks-ekstaza" – to tylko garść wolnych tłumaczeń z brzegu. Od siebie mogę jedynie dorzucić jakże symboliczny i znaczący napis na tej kultowej koszulce z kolekcji PLNY LALA: "Rich Mała Rich".
Wracając do Tha Tour – tytułową trasę (którą mikstejp miał promować) oczywiście odwołano, duet się rozpadł, kariera "solowa" Młodego Zbira to osobny rozdział, RHQ się zagubił. Ale pod wieloma względami wydawnictwo to przewidziało resztę dekady w sporej części nowej fali rapu. Poza wzorcem stricte muzycznym, Rich Gang przywrócili, odzyskali... niee, bardziej WYWALCZYLI jak nigdy przedtem obszar "cool" dla "gangsterskiego" (cóż za dekonstrukcja terminu "gang" w ogóle) rapu ekscentryków, nerdów, freaków, weirdos, HIPSTERÓW "z długimi włosami", wszystkich. Konstrukcyjnie płyta przez 16 tracków (wersja oryginalna – szczerze to bonusy nieco odstają) zachowuje non stop przebojowe oblicze (trochę "z oddali" ewokuje epickie składaki "greatest hits" doby wczesnego nośnika CD, jak Gold ABBY). Ale ma też swoją niemal powieściową narrację – jak na ATLiens Outkastu do którego panowie sami się porównywali, jak na Wish The Cure, jak na Second Toughest In the Infants Underworld – od pierwszych dźwięków śledzimy opowieść z zagajeniem, rozwinięciem i początkiem. O tyle paradoks, że tak jak redaktor Łachecki niedawno przygwoździł – "traktując na serio wszelkie informacje o niekonwencjonalnej metodzie kompozytorskiej mistrza, Thugger prawdopodobnie nie pamięta o 99% piosenek, które napisał".
(2020)
PS: Około 0 wyników (0,25 s). Podana fraza - traptymizm - nie została odnaleziona.
Barter 6 (2015)
Na pewno, luzaki to jedno... Albumy to drugie, mistyczne bełkoty, gładkie i długie. Carter, Barter ("Kolec, Stolec, Bolec..."), chuj wie jak to się nazywa ("Szpilka, Szpulka, Szparka – chuj wie jak to sie nazywa / Ważne że tam bywa / Każda warszawska gruba ryba", rok 2003, łorsoł reprezent). A może nie żyjemy ani w epoce albumików, ani singielków, ani leaków, ani luźnych traczków, tylko w epoce czystego przepływu muzyki. Jak woda z kranu. A raczej jak krafcik z kranu – tylko że rapowy... Przed nowym rapem było śmiesznie – za "melodyjną" nawijkę uważano Snoopa, a pewien czytelnik pisał mi, że jak na Illmatic zamienić głos Nasa na werbelek, to muzycznie zostaje to samo przecież. Potem przyszedł Thug – najbarwniejsza, naj nieprzewidywalna, naj nieuchwytna, naj nieodgadniona postać dekady... Żywe srebro. Chciałoby się go do kogoś porównać, zabłysnąć w towarzystwie. Ale te analogie są mega uproszczeniem dla debili albo nie mają po prostu sensu – ani do Bowiego, ani do Pollocka, ani do Rimbauda ("wielkie gówno nieistnienia, chuj – tak Rębo powiedział...").
Ludzie PSIOCZYLI na Barter 6 jak na powołanie Brzęczka przed Wembley w 1999 roku – "że bez formy", że zmęczony i bez energii, że rozczarowanie. Ale ten pierwszy komercyjnie dostępny materiał (fuck "albums", seryjnie) typcia to godne podejście pod mainstream – grower, celowo wymuskany w detalach, ukazujący stłumione, przyciszone, wieczorne wcielenie artysty, którego jeszcze chwilę wcześniej duże media bały się coverować. Autorzy wspominają, że wydawcy renomowanych magazynów traktowali opiewanie Młodego Zbira jak szaleństwo, dziwactwo. Tu wciąż weirdo niepohamowany niczym ODB "przewija jak szatan" (pozdro Jacek) i nadal oferuje swoje markowe atrybuty. Skakanie z flowka na flowek, chore gierki słowne i cały arsenał egresywnych i ingresywnych strumieni powietrza ("i wydech... i wdech... i wydech... i wdech") – spółgłoski płucne, welarne, ejektywne i implozyjne. A przy tym daje wytchnienie i legitymizuje swoje istnienie w świecie, gdzie za powierzchnię reklamową płaci się zaufaniem w potencjał.
(2020)
Jeffery (2016)
Miał to być kolejny trochę-mikstejp, trochę-album – dzięki któremu ktoś tak unikalny artystycznie i "trędowaty" wizerunkowo wreszcie "trafi pod strzechy". Sort of. Niby że Thugger "dla normalsów" – spójny stylistycznie jak nigdy, znowu nieco ujarzmiony i "udomowiony" ekspresyjnie, pokornie podporządkowany formatowi płyty – lecz mimo to wciąż nieprzewidywalny interpretacyjnie i piekielnie oryginalny osobowościowo. W pewnym sensie tak się stało, a w pewnym nie. I co w tym złego? Okładka oficjalnie i demonstracyjnie pieczętowała poza-płciowy, między-płciowy (bo przecież nie "bezpłciowy"), androgeniczny image typcia. Thug nie był wprawdzie pierwszym raperem, który założył publicznie sukienkę, ale pierwszym który ewidentnie zbudował na takim igraniu i droczeniu pewien jaskrawy komunikat. Jak wiadomo jego "kod tekstylny" i sposób zwracania się do mężczyzn zdemolował homofobiczne stereotypy w rapie. Obnażył obustronnie "pakiety poglądów" i ich bezdenne kretyństwo.
Ale paliwem tej prowokacji była sama muzyka. Sfocusowana, jędrna, ubrana w inteligentnie trollerskie tytuły z dedykacjami dla idoli, gdzie Wyclef Jean oczywiście nie występuje w "Wyclef Jean" i gdzie w "Harambe" nie ma nic o Harambe. Highlighty to niewątpliwie "next level shit" – pachnący wczesnym The Police opener (chwilami wokalnie młody Sting JAK Z KURIERA – "Can't Stand Losing You-ng Thug"? Regatta de Noire?), chore "jęki, piski i wytryski" w niezapomnianym refrenie "RiRi", kumkanie w refrenie "Kanye West" przywołujące psychodeliczne jodłowanie Roberta Wyatta czy finałowe, hipermelodyjne i futurystyczne zarazem "Pick Up the Phone" z Quavo i Travisem Scottem (który kawałek "zawinął na stówę" do tracklisty Birds). Faktycznie po wysłuchaniu materiału fka No, My Name Is Jeffery wielu uprzednich sceptyków szczerze przyznało "OK, w końcu kumam gościa". Aż dziw bierze, że jacyś sceptycy nadal się uchowali.
(2020)
So Much Fun (2019)
Who's Next lub Sticky Fingers "żywego srebra" tej dekady: wtórny, acz elegancki wywar z samego siebie.
YUCK
"Rebirth"
Pozostaję bezbronny wobec samego otwarcia tej przedziwnie barwnej, słodkiej, wręcz cukierkowej mieszaniny "Loomer" My Bloody Valentine (rytmika, sound) i "You Get What You Give" New Radicals (ciążenie akordowe). W miarę trwania "Rebirth" ujawnia kilka bonusowych atutów – piosenkę poprowadzono kompetentnie i gustownie. Ale żaden z nich nie może się równać z tym wejściem przejrzystej gitary w intro. Gdyby Loveless było dziełem z kręgu komercyjnego popu...
(T-Mobile Music, 2013)
YUGOTON
Yugoton (2001)
BEZPŁATNY PORADNIK DLA OSÓB SZUKAJĄCYCH ŁATWEGO ZYSKU.
Co zrobić, by w dzisiejszych czasach, w naszej, polskiej rzeczywistości zarobić trochę kasy?
Najlepiej wydać płytę. Specyfika rynku muzycznego sprawia, że tu z dnia na dzień można się wybić i zyskać sporą popularność. Stąd tak częste zjawisko sezonowych gwiazdek w muzyce pop. Jeśli nowy produkt odpowiednio sugestywnie rozpropagujemy, możemy liczyć na wyraźny odzew ze strony gawiedzi (czytaj: słuchaczy, potencjalnych nabywców).
Jak więc w takim natłoku wielorakich produktów muzycznych przetrwać na rynku?
Przebicie na rynku zagwarantuje ci wsparcie dobrze znanych i uznanych artystów, których nazwiska nie tylko podniosą prestiż, ale i realną wartość krążka. Ale uwaga! Nie mogą to być wykonawcy z kręgu popowego! Żadnej Edyty Górniak, żadnego Piaska, żadnych Golców! Dlaczego? W ten sposób narażasz się na zarzut o kicz! Zebranie razem wszystkich gwiazd trąci komercją! Warto sięgnąć po nieco mniej popularnych, a jednak wciąż kojarzonych przez publiczność muzyków. A więc śmietanka alternatywy: Kazik, Deriglasoff, Tymański, Nosowska, Nawrocki. Jedna postać "dla ludzi" też by nie zaszkodziła. Na przykład Kukiz.
Wszystko świetnie, ale jaka to ma być muzyka?
Oto jest pytanie. Odpowiedź, wbrew pozorom, wcale nie jest tak prosta. Trzeba sprytnie przemykać między najnowszymi trendami, modami. Ale jednocześnie przewidywać realne zachowania odbiorców w najbliższych miesiącach! Trudne zadanie. Teraz, na przykład, mamy boom na muzykę rozrywkową z korzeniami ludowymi. Sukces Brathanków, czy wcześniej duetu Kayah & Bregović mówi sam za siebie. A więc Bałkany! Tylko ostrożnie, nie można przeholować. Proponuję Jugosławię. Zauważ: masz dwa atuty w jednym. Po pierwsze, słowiańska kultura ma obecnie swoje pięć minut na rynku. Po drugie, grasz na najniższych instynktach ludzkich, bo tam wciąż toczy się wojna, a w ostatnich dziesięciu latach ginęli masowo niewinni ludzie. Cóż to za dramat. A tu nagle pojednanie na gruncie sztuki. Ludzi to wzrusza!
A więc kolejny Bregovic, tyle, że bez Bregovica?
Ależ skąd! Oczywiście, że nie! Jugosławia, ale Jugosławia inaczej. Co byś powiedział na rockową nostalgię za niepowtarzalnymi latami osiemdziesiątymi? Legendarne punkowe i nowofalowe kapele w naszym, polskim, jak najbardziej rockowym, wiarygodnym wydaniu. Kapitalnie! Tylko pamiętaj, wszyscy nasi muszą się nauczyć na pamięć takiej śpiewki dla dziennikarzy, że dwadzieścia lat temu, jako młodziaki siedzieli przy radiu i słuchali tamtych piosenek z wypiekami na twarzy. Teraz, po latach, otrzymali niesamowitą szansę wskrzeszenia tamtych czasów, dzięki możliwości wykonania utworów swoich idoli!
A propos dziennikarzy: przecież te bestie wszystko zdemaskują!
Zgadza się, z mediami masz kłopot. Na pewno nie unikniesz gorzkich słów ze strony niezależnej krytyki, ale tej w naszym pięknym kraju na szczęście prawie nie ma. Jeśli chodzi o wielkie magazyny, kreujące gusta: przykra sprawa, ale trzeba to jakoś załatwić. Po znajomości, jeśli takie posiadasz, albo pod stolikiem. No powiedz im, żeby się tylko nie czepiali. Nie muszą od razu pisać w samych superlatywach, ale niech dadzą ci spokój. Wtedy wszystko powinno pójść gładko.
Powodzenia!
Cóż, teraz już wiesz, jak sobie z tą całą płytą poradzić. Masz koncepcję, masz muzyków, masz dobre wymówki. Opakowaną w kolorową (obowiązkowo) okładkę płytkę promujesz następnie wielkimi plakatami z podpisem "Płyta Roku". Jak na mój gust, powinno się sprzedawać jak świeże bułki. I już. W odwodzie pozostaje ci gigantyczny, jednorazowy koncert, z udziałem wszystkich gości występujących na płycie, oraz płytka numer dwa, z oryginalnymi wersjami tych kawałków.
Uwagi specjalne
Aha, uważaj na takiego recenzenta z Porcys.com o inicjałach "bd". To koleś, który na pewno cały ten szwindel załapie i gotów jeszcze o tym ludziom rozpowiadać! Najlepiej go zneutralizować, bo może być niebezpieczny.
(Porcys, 2001)