YES
Yes (1969, psychodeliczny rock / prog rock) 6.2
✂ "Looking Around", "Survival"
Time and a Word (1970, prog rock) 6.5
✂ "Sweet Dreams", "Time and a Word"
The Yes Album (1971, prog rock) 7.4
✂ "Starship Trooper", "I've Seen All Good People", "Yours Is No Disgrace"
Fragile (1971, prog rock) 8.0
✂ "Roundabout", "South Side of the Sky", "Long Distance Runaround", "Heart of the Sunrise" (jebać onanistyczne solowe przerywniki, na szczęście są nieinwazyjne i zajmują tylko 1/4 całości)
Close to the Edge (1972, prog rock) 9.5
Dla miłośników rocka progresywnego to doświadczenie jednoczące. Raczej ciężko będzie Wam znaleźć wielu fanów prog-rocka, którzy w jakimś stopniu nie kochają tej płyty. Po części dlatego, że to wspaniała płyta, jasne – to taki nudny powód – ale również dlatego, bo to płyta w ogromnej mierze definiująca wyobrażenie o tym, co "prog-rock" może oznaczać. To prawie tautologia – fani prog-rocka kochają Close to the Edge, ponieważ kochanie tego typu muzyki to jeden z czynników defniujących to, kim są fani prog-rocka.
Esencjonalny dream-team-kwintet Yes na przestrzeni jednego bardzo długiego i dwóch dłuższych nagrań przyswaja tu wszelkie możliwe aspekty muzycznego bogactwa rocka progresywnego, a są to kolejno:
– new age'owy, medytacyjny prolog (i epilog) z zapętlonej taśmy, upstrzony "ćwierkaniem ptaków z klawisza"
– popisowy, pointylistyczny "jam" – gąszcz instrumentów w srogim, polirytmicznym interplayu o zmiennym metrum
– cholernie ładne, zapadające w pamięć i zaskakująco łatwe do zanucenia segmenty piosenkowe o potencjale na czysty pop
– ambientowa przestrzeń "przyrodnicza" w interludium z natchnionym śpiewem "na szczycie góry" i z "kościelnymi" organami
– refleksyjne, ciepłe brzmienowo i relatywnie proste, wręcz "ogniskowe" fragmenty z wiodącą rolą gitary akustycznej
– "glacjalne" pasaże uprzedzające "islandzki monumentalizm", które są trochę dźwiękową antycypacją filmowego ujęcia z drona
– zwięzły, przebojowy riff gitarowy otwierający drogę starannie ułożonym wokalnym harmoniom i barokowej solówce na klawesynie
– onanizm wykonawczy
– głupie stroje i fryzury
– pretensjonalne, pseudofilozoficzne teksty
A wszystko stopione w jedną wielką bryłę. Monolit. Plus nigdy wcześniej, ani później, nie mieli tak niebrzydkiej okładki – dla zespołu takiego jak Yes to bardzo istotne.
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=51oPKLSuyQY (evocative moment: 2:51 czyli wyjście z tego chaosu do klarownej motywiki na 3/4)
(2018)
Tales from Topographic Oceans (1973, prog rock) 7.0
✂ "The Revealing Science of God (Dance of the Dawn)", "Ritual (Nous sommes du soleil)"
Relayer (1974, prog rock) 7.8
✂ "The Gates of Delirium", "Sound Chaser"
Going for the One (1977, prog rock) 7.2
✂ "Going for the One", "Awaken"
Tormato (1978, prog rock) 5.1
Okładka (fantastyczna zresztą) trochę sama się komentuje: oto ich najbardziej wyjałowiony z treści album wśród tych, które w ogóle da się traktować poważnie.
Drama (1980, prog rock) 6.4
✂ "Into the Lens" ("czas na pierwszą dziś nowość na liście" LOL)
90125 (1983, pop rock) 6.6
✂ "Owner of a Lonely Heart"
Big Generator (1987, pop rock) 4.0
✂ "Rhythm of Love"
Anderson Bruford Wakeman Howe (1989, prog pop) 6.3
✂ "Brother of Mine", "Order of the Universe"
* * *
Yes w Porcys's Guide to Pop
Miejsce:
Londek Zdrój (Zjednoczone Królestwo).
Lata aktywności:
1968-1980, 1983-2004, 2008-teraz (ale kurde, zerknijcie kto tam obecnie gra...).
Kluczowe postaci i ich wkład:
Jon Anderson o niewieścio (?) łagodnym timbre, Steve Howe w roli wirtuoza gitary (również klasycznej), Chris Squire jako człowiek, który z basem robił to, czego ty nie robisz z niczym. Bez nich ja nie czuję Yes po prostu.
Dlaczego właśnie oni?
Obiegowa opinia głosi, że to czołowi przedstawiciele rocka progresywnego, a więc genre opartego na ponadprzeciętnych umiejętnościach wykonawczych instrumentalistów. A co za tym idzie – nuda, masturbacja, solówki, patos, bla bla bla. Tymczasem zespół Yes to byli u szczytu sił jedni z najwspanialszych melodyków, jakich widziała nasza planeta – goście zdolni wymyślać totalnie przegięte rytmicznie i zaskakująco nieschematyczne sekwencje dźwięków, które finałowo okazywały się "ładne". A że interpretowali je popisowo technicznie, to już nie moja wina.
Dziura w stogu siana:
W ogóle raz na zawsze skończmy z mitem, że Tales From Topographic Oceans to denny przerost ambicji nad możliwościami, synonim wszelkiego zła art-rocka i megalomanii Andersona i Howe'a. Iiiiiiii tam, daj pan spokój, taniość takiej linii krytyki... Otóż jest to piękny, epicki (może istotnie nieco zbyt długi) album i gdyby wszyscy się tak panicznie bali ocierania o pretensjonalność, to na horyzoncie pozostałyby tylko bandy naćpanych nastolatków w skórzanych kurtkach. Odrobinę wyobraźni, co? Natomiast przyznaję – sytuacje typu Tormato i jakieś reuniony z dwóch ostatnich dekad to nawet dla mnie za duże stężenie kiczu. Aha, kwestia brzydkich okładek, szpetnego logo (Roger Dean, współczujemy) i obciachowych fryzur/ubrań – no spoko, ale co mnie to obchodzi? Czy ja będę z tymi kolesiami polował na laski w klubie czy słuchał ich muzyki? I wreszcie teksty – że komiczna fantastyka/bajkowość dla ubogich, grafomania. Rozumiem, przyjmuję, aczkolwiek ja zwykle nie zwracam uwagi na słabe teksty jeśli nie są dramatycznie, inwazyjnie, przygniatająco złe. Jak zrobicie wy, od was to zależy.
5 esencjonalnych kawałków:
"I've Seen All Good People", "Roundabout", "And You And I", "The Gates of Delirium" (motyw na 12:49, postać absolutu), "Owner of a Lonely Heart" (robota Horna z innej bajki, ale sygnowana nazwą, więc pamiętajmy; zauważcie partię Borysewicza na gitarze od 3:03 – właśnie nie Summersa, a Borysewicza).
Opis na GG:
"Even Siberia goes through the motions...".
Płyta, której wstyd nie mieć:
Close To the Edge.
Influenced by:
Beatles i grupy stosujące skomplikowane harmonie wokalne, barokowa poważka typu Bach, funk i jazz, psychodelia.
Influence on:
Cały prog tamtej epoki, włącznie ze scenami lokalnymi – chociażby nasze SBB. Sporo progu bieżącego, ale o nazwy proszę nie pytać, bo swoje zaangażowanie w nurcie zatrzymałem na debiucie kapelki Arena. Metalowe dziwadła (Tool). A jednak mnóstwo też rozsądnej muzyki z klasą – od XTC, Tortoise i Cancer Conspiracy, przez Radiohead i Sigur Rós (btw ktoś może zbanować tego czerstwego trolla? Michale?), po Ombarrops! (the album).
Księstwa przyległe, lenna i terytoria zamorskie:
Materiałem na osobną anegdotę jest sprawa konstruktu Anderson Bruford Wakeman Howe – polecam się zagłębić, jeśli ktoś czyha na absurdy dnia niecodziennego (i kto grał wtedy równolegle w "Yes", zaraz wyskoczę oknem czy coś plus jeszcze puenta w formie krążka Union, można nagle umrzeć ze śmiechu). Z sympatycznych niegroźnych mutacji to Jon & Vangelis (a swoją drogą osoba Vangelisa i jego korzenie w satanistycznych wyczynach Aphrodite's Child, sorry za offtop) – miło wspominam słuchanie na kasecie The Friends Of Mr. Cairo w wieku wczesnopodstawówkowym, to też mnie jakoś ukształtowało, for better and worse... Podobnież side-projecty w guście XYZ, Asia lub UK tudzież solowe popisy Ricka Wakemana o żonach Henryka któregośtam i podróży do wnętrza Ziemi. A w końcu podobne symultaniczne akty – Nice, Emerson Lake & Palmer, Jethro Tull, Gentle Giant jakieś, ja wiem? Zresztą po co to wymieniam, skoro czytają nas pewnie nastoletnie fanki Arctic Monkeys i nie w głowie im szperanie po archiwach prog-rockowych – słusznie notabene, przeważnie.
Coś jeszcze?
Na koncercie promującym chyba wiekopomne gówniane dzieło Open Your Eyes, w latach dziewięćdziesiątych ("czyli u nas osiemdziesiątych" – WTF?), w Sali Kongresowej, pamiętam, że ojciec wyszedł w trakcie jakiegoś długiego, niekończącego się pasażu kupić coś do picia, a później wysiadł prąd i gamonie przez kwadrans zachrzaniali unplugged. Takie to były koncerty.
(Porcys, 2009)
* * *
w tym miesiącu minęło PÓŁWIECZE od pierwszego koncertu istnych KORYFEUSZY i współkreatorów rocka progresywnego. to co miałem o nich napisać, napisałem kiedyś hasłowo w porcysowym Guide to Pop. w skrócie: za pomocą często przesadnie pompatycznego, onanistycznego artykulacyjnie SZTAFAŻU formacja kamuflowała jednakowoż popowe instynkty, o których 95% nominalnie "popowych" artystów nawet nie śniło. poniższa okolicznościowa plejka to czterogodzinny, mam nadzieję smakowity wywar jakościowy z tego, co w przeróżnych konfiguracjach składowych wydano pod nazwą Yes (i nie tylko! ;) ) do lat 90. – kiedy zespół pogrążył się niestety w trwającej do dziś, materiałowej autoparodii. rozchodzi się jednak o to, żeby te minusy nie przesłoniły wam plusów :|
a moje top 10 na dziś:
1. Close to the Edge
2. Roundabout
3. The Gates of Delirium
4. Long Distance Runaround
5. Siberian Khatru
6. Owner of a Lonely Heart
7. South Side of the Sky
8. And You And I
9. Starship Trooper
10. Sweet Dreams
(2018)