YO LA TENGO
I Can Hear the Heart Beating as One (1997, indie rock) 8.7
Jedna z czołowych instytucji indie rocka zostawiła po sobie wiele istotnych albumów, ale żaden nie może równać się wielowymiarowej narracji I Can Hear..., gdzie z godnym szacunku pietyzmem zgromadzono wzorowe eseje dotyczące potężnego spektrum muzyki alternatywnej. Od przesterowanego popu "Sugarcube", przez mroźne "Damage" (zapowiadające podskórną, statyczną neurozę And Then Nothing Turned Itself Inside-Out), rasowy college-rock "Deeper Into Moves", kameralną balladę "Shadows", hołd dla Neila Younga w "Stockholm Syndrome", zgiełkliwą przeróbkę "Little Honda" Beach Boys oraz instrumentalny slo-core'owy chill-out "Green Arrow", aż po bossa novę "Center of Gravity", trio Kaplan, Hubley i McNew niby beznamiętnie i sennie, a jednak niezwykle kompetentnie rekapituluje białasowską część amerykańskiego śpiewnika. Spokojnie dałoby się zatytułować ten longplay tak samo, jak przedostatni track: "We're an American Band".
(T-Mobile Music, 2012)
And Then Nothing Turned Itself Inside-Out (2000, indie rock) 7.7
Już na płytach z lat dziewięćdziesiątych zdarzały się Yo La Tengo wycieczki w rejony spokojniejsze, ale ogólnie ujmując była to grupa preferująca hałaśliwy, dysonansowy indie-rock – tak jak przysłowiowe Sonic Youth, My Bloody Valentine czy Dinosaur Jr. W 2000 roku trio wykonało obrót o dziewięćdziesiąt stopni i postawiło na misternie opracowane ballady – z pozoru proste, a w istocie niezwykle mądre w swojej oszczędności, zahaczające wręcz o slo-core'ową ascezę Low. Setki wykonawców – także u nas – próbowało z takiego przynudzania zrobić sztukę i... nic. Bo najpierw trzeba napisać "Last Days of Disco", "Saturday" albo "The Crying of Lot G", żeby startować w tej konkurencji. Wady: jedyny ślad dawnego jazgotu (co symptomatyczne) w "Cherry Chapstick" i przydługie "Night Falls on Hoboken".
(T-Mobile Music, 2011)
Skrajna PERWERA plejkowa, ale cóż – pogoda mnie natchnęła. Oba te pokrewne duchem albumy wyszły zimą (luty 2000 / styczeń 2001 – tzw. "first quarter indie") i w delikatniejszych momentach reprezentują peak intelektualnego slo-core'u z podobnym układem line-upów.
(2023)
Summer Sun (2003, indie rock) 6.3
Opowieści o niechcianych, nielubianych (czy już rozpoznanych?) w Polsce zespołach ciąg dalszy. Nie będę się srał z udowadnianiem czegokolwiek, to wyjdzie samo z moich wierszy. Generalnie jednak smutek i nostalgia, bo zaledwie garstka osób wie o znaczeniu Yo La Tengo dla rocka. Jola tęgo? A co to takiego. Tymczasem pochodzący z Hoboken w New Jersey tercet rozpoczął działalność jeszcze w latach osiemdziesiątych i z krążka na krążek wyrabiał sobie coraz mocniejszą pozycję w alternatywnych środowiskach. Brytyjska prasa już nie okrzyknęła ich najmodniejszym zespołem świata, ale zwolennicy klimatów velvetowo-psycho-americanowych nie narzekali. Przełomem było zasilenie barw klubowych Matadora. Już w stajni Malkmusa (co sądzicie o określeniu "stajnia"?) zespół wydał dwie uznane płyty, z których jedna ma nawet status pół-klasycznej (Electr-O-Pura), by osiągnąć apogeum na swym dziewiątym wydawnictwie.
I Can Hear The Heart Beating As One było płytą kompletną. Od lotnej, surrealnej inwokacji "Return To Hot Chicken" rozpoczynała się fascynująca podróż przez utwory tak wspaniałe, że można było tylko przyklasnąć, odchylić łepek za siebie i dać upust skrywanej fantazji. Majacząc w podwodnym śnie zagubionych diamentów pokroju "Damage", "Green Arrow", czy "We're An American Band" nie sposób było nie przyznać genialności trójce skromnych ludzi. Chyba, że jest się polskim krytykiem. Bo przede wszystkim, większość z nich nie ma zielonego pojęcia, co to za zespół: przecież ważniejsze w minionej dekadzie były dokonania Marylin Manson. Nieliczni zaś, którzy słyszeli, zachowują się tak, jakby na tę właśnie chwilę zamienili sobie uszy z dziurkami od nosa. Może mi ktoś kurwa wytłumaczy, jaki komar ugryzł w dupę tych "recenzentów", którzy bełkoczą o I Can Hear, że to album znośny, skądinąd udany, ciekawy, ale nie dopracowany?! Czy zaznaliście kiedyś ideału? Nie? Tak myślałem.
Po takim kamieniu milowym, jak album z 1997 roku, nie należało spodziewać się czegokolwiek wyjątkowego. W sensie: ideału nie przebiją. Tymczasem troszkę zaskakująco trzy lata później grupa powróciła ze swoją najbardziej wyciszoną, kameralną i detaliczną ofertą w całej dyskografii. And Then Nothing Turned Itself Inside-Out z początku robiło wrażenie łabędziego śpiewu wybitnej formacji, ale po głębszym i – co ważniejsze – nocnym wniknięciu w meandry tych z górą pięciu kwadransów łatwiej było odkryć zakamuflowane napięcie szlachetnych pieśni w rodzaju "Saturday" (prywatnie jedna z moich ballad lat dwutysięcznych), "Let's Save Tony Orlando's House" lub "The Crying Of Lot G". I rzeczywiście, było w nich coś ponadczasowego. Od marca do grudnia upłynęło wystarczająco dużo czasu, by postawić gustowny, ciemnobłękitny digipack obok śmietanki wydawnictw tego jakże bogatego muzycznie roku. Otóż i to zrobiliśmy.
Nie zrobimy w tym roku. Summer Sun, jak na tradycyjne trzy lata przerwy (w rzeczonym przedziale ukazały się EP-ki Danelectro i Nuclear War, oraz ścieżka dźwiękowa do filmowych miniatur Jean'a Painleve The Sounds Of The Sounds Of Science), nie zachęca do pochwał i uniesień. Jak to nieraz bywa, brak zdecydowania, odwagi, czy też konkretnych kroków w ramach kierunku pozbawiły tym razem muzyki Yo La Tengo tej niezwykłej jakości, którą Georgia, Ira i James dysponowali od niepamiętnych czasów. A a. Żadne podwójne, żadne potrójne. Nie jadę i koniec. Woda mi się gotuje, głowa mnie boli, włosy mi rosną. Tak chyba powiedział Ira do swoich współpartnerów Wystarczy tego klasycznego. Summer Sun nie zdołało udźwignąć ciężaru oczekiwań, choć, zastanówmy się, czy rzeczywiście tak dużo tym razem od YLT oczekiwaliśmy?
"Beach Party Tonight" wprowadza jeszcze tę błogość znaną z poprzednika i stwarza pozory równie wartościowej kontynuacji. Dwuakordowa, zamierająca halucynacja, ożywiana pojedynczymi uderzeniami w wibrafon i pasażami saksofonu zręcznie wtopionymi w teksturę zmierza do "Little Eyes", inauguracyjnej tu piosenki. Śpiew na głosy, lekki niepokój w podkładzie i motyw gitary cytujący pierwszego na TNT. Wszystko jest pięknie, ale to tylko jakby wprawka, ćwiczenie stylistyczne. To z jednej strony przywołanie magii Heart Beating As One, a z drugiej jedynie namiastka, odwzorowanie schematów sprzed sześciu lat... "Nothing But You And Me" wpasowałoby się raczej w And Then Nothing, ale znów: motyw kluczy, szuka i zupełnie nie znajduje właściwej drogi. Sytuację ratuje wymyślna gitarowa powłoczka. Ogólnie brzmi to jak zmęczony, zamyślony fragment The Invisible Man, ale wezmę ostatnie pełnoprawne dzieło Marka Eitzela ponad tę wysiloną próbę Kaplana i spółki kiedykolwiek.
Więcej nawet, znalazło tu się kilka kawałków nijakich, gdzie naprawdę nie wiadomo, o co twórcom chodziło. Weźmy następne, "Season Of The Shark" i "Today Is The Day". Przyjemne kołysanki. Ale po co? Brakiem pojedynczego atomu ekspresji, brakiem inspiracji zieje od tych popołudniowych sielanek. Jeśli nasi artyści chcieli nadal wyrażać rezygnację i smutek poprzez niepozorne, bezstresowe tony, to niech wiedzą, że do tego potrzebny jest dar boży. Im już się udało, co najmniej dwukrotnie, wypreparować czysty rytm z rzeźby unistycznej i nadać mu podmiotowość, posiłkując się ontologią dzieła sztuki Gadamera. Lecz kiedy przyszło do rozpatrzenia związków rytmu z czasem, sympatyczne trio zawiodło. Ujmując rzecz w łatwiejszych słowach, nie przekroczyło tej bariery, oddzielającej solidność od "czegoś ponadto".
Mimo wszystko, wielu wykonawców chciałoby mieć tyle wdzięku, co Yo La Tengo. Oddać tytuł jednej z najważniejszych amerykańskich żyjących kapel z taką gracją to też sztuka. No i jest tu kilka wyczesanych minut. "How To Make A Baby Elephant Float" to iście cudna reminiscencja niemniej ślicznej bossanovy "Center Of Gravity" z I Can Hear. Naprawdę, jest rozkoszą odnaleźć się nad pustawą zatoczką, w zasięgu zachodzącego słońca, przy akompaniamencie nieprzewidywalnego, bajkowego zestawu akordów. Za całą płytę takich cukierków oddałbym parę cennych pamiątek, niewątpliwie. Ujmuje maszerującym, szeleszczącym beatem typowa dla nich mruczanka "Don't Have To Be So Sad". Zaciekawia zmianami dynamiki elegancka hawajska pieśń dla samotnych "Winter A Go-Go".
Pozostaje kwestia freakujących, psychodelizujących, statycznych jamów, do jakich ekipa zdążyła nas przyzwyczaić, choć ostatnio raczej powstrzymywała się od odjazdów. "Tiny Birds" wyłania się z kłębów żółtego dymu, ale gdy zawieje wiatr, okazuje się, że w środku nie ma żadnej psychodelii, tylko miłe usypiające granie. "Georgia Vs. Yo La Tengo" to luźnawa, jazzująca improwizacja, zbyt monotonna chyba. Wreszcie długaśne "Let's Be Still" z pierwszoplanową trąbką (kojarzącą mi się wyraźnie z "Crystal Clear" Goldiego): może zająć, ale pod koniec zwyczajnie nudzi. Na dobranoc dostajemy cover "Take Care" Big Star, co też wcale nie porywa. I zostajemy z dziwnym uczuciem. Yo La Tengo wciąż jest niezwykle stylową, profesjonalną grupą, wymagającą wielkiego szacunku. Tyle, że na razie nie nagrywa wybitnych płyt. Ot, co.
(Porcys, 2003)
* * *
Ta kapelka to jeden z synonimów "prawdziwego" indie, z czasów kiedy to słowo nie kojarzyło się przypadkowemu przechodniowi z grzywką, wąskimi spodniami, krawatem i przypinkami (a ściślej, w powszechnym odbiorze nie kojarzyło się z niczym poza krajem Mahatmy). I chociaż w tej dekadzie obniżyła nieco loty (ostatni wielki album w 2000), to byłem bardzo dumny, że zobaczę ją live. Tu jednak spotkało mnie małe (choć kto wie, czy w perspektywie całego festiwalu właśnie nie największe) rozczarowanie: okazało się, że legendarne trio w konfrontacji z największą sceną Primavery wypada... nużąco. Oczywiście, zachowajmy proporcje – ta część koncertu, którą widziałem, poszła solidnie i dobrze, ale momentów uniesień niestety nie uświadczyłem, a na takowe właśnie szczególnie liczyłem. Rozpoczęli od dziesięciominutowego jamu, potem kilka znanych piosenek ze starszego repertuaru i teoretycznie wszystko powinno się zgadzać. Ale jakoś nie zażerało i nagle zrozumiałem, że ta trójka to po prostu nie jest wykonawca na wielką, otwartą scenę. Podejrzewam, że ich występ w małym klubie pozostawiłby mnie w stanie ekstazy. Z ogromnym szacunkiem, ale po pół godziny zarządziłem jednak kolejną wycieczkę na drugi biegun.
(Porcys, 2009)