YOUNG MARBLE GIANTS
"N.I.T.A."
Czy istnieje wykonawca, który ewidentnie więcej dał światu w sferze inspiracji, wpływów i zasług historycznych, niż realnej "grywalności" popartej "frajdą" przy odsłuchu? Być może kontrowersyjnie, ale po szybkim namyśle nominowałbym w tej konkurencji między innymi walijsko-angielskie trio, które pozostawiło po sobie zaledwie jeden longplay i garść krótkometrażowych nagrań uzupełniających dyskografię równie wątłą, co ich styl instrumentacyjny. Bo jakoś nie widzę, żeby ludzie naokoło opiewali zalety samego YMG, natomiast znaczenie bandu dla muzyki niezależnej i jego szczególne miejsce w produkcyjno-estetycznym continuum (w odniesieniu zarówno do tego, co było przed, jak i do tego co było po) wydaje się powszechnie uświadomione i niezagrożone. Innymi słowy: mam wrażenie, że o braciach Moxham i "wokalistce nie-wokalistce" Alison częściej mówi się w kontekście ich spadkobierców, niż w kontekście ich samych.
"O ile mnie Google nie myli", nazwa zaczerpnięta z książki o rzeźbie antycznej padała też kilkakrotnie na Porcys, ale raczej zawsze jako referencja dla innych zjawisk. Do YMG porównywaliśmy - bardziej lub mniej trafnie - takich wykonawców jak The XX, The Pheromoans, Toro Y Moi czy nasza rodzima Soniamiki. Według forumowego archiwum ich "Brand - New - Life" zostało raz "nadane" w serwisowej audycji w radiu Kampus, a w głośnym Guide to Pop sklasyfikowaliśmy Giants jako "księstwo przyległe" pod panowaniem Scritti Politti. Ja sam doszukałem się kiedyś - przyznaję, ryzykownie - zaczynu takiego domowo-ascetycznego sposobu grania na Smiley Smile Beach Boys. Ale śladów kapelki należałoby szukać właściwie wszędzie tam, gdzie demonstracyjny minimalizm środków aranżacyjnych (ponoć reakcyjna postawa wobec tradycji Spectorowskiego nawarstwiania w miksie). Przychodzą do głowy szkicowe próby Stereolab ("N.I.T.A." jako szablon), a nawet sporadyczne kameralne fragmenty dorobku Chromatics, no i nie zdziwiłbym się, jeśli bardzo w duchu YMG będą rozwiązania na debiucie Sorja Morja, bo takie krążą plotki.
Samo Colossal Youth nabyłem przed laty w wersji poszerzonej o dodatkowy dysk z bonusami (przypominającymi demówki jeszcze bardziej, niż i tak ostentacyjnie demówkowy materiał podstawowy). I podtrzymuję (hipo)tezę: kluczowym atutem tych utworów jest ich świeżość i nowatorstwo formuły. Bo w pewnym sensie nikt wcześniej nie próbował czegoś takiego. Owszem, można wskazać bezpośrednich prekursorów. "The Taxi" czy "Wind In The Rigging" brzmią jak bezcelowe avant-przerywniki wyjęte z Another Green World (konkretnie jak młodsze siostry "The Big Ship"). W nagim, stłumionym biciu strun czuć wywodzącą się podskórnie z Chucka Berry'ego i Bo Diddleya nowofalową nerwowość nieodległą chociażby Pere Ubu, a "wybrakowane" partie gitary i basu, pełne pauz i start/stopów nieuchronnie sugerują metodę Go4.
Ale już rokendrolowa sekcja rytmiczna zostaje porzucona, okazjonalnie na rzecz szkieletowych bitów generowanych z automatu perkusyjnego. Fakturę uzupełniają naiwne organowe melodyjki i pozornie obojętne, anty-rockistowskie nucenie Statton, a cała ta wystudiowana estetyka robi wrażenie efektownego triumfu formy nad treścią. W tym sensie, że te "kawałki" w standardowej oprawie okazałyby się w znakomitej większości ledwie szkolnymi ćwiczeniami, kompozycyjnie prostymi i przewidywalnymi. Lecz w tym sęk, że po YMG nie sięga się po to "co", tylko po to "jak". I chociaż wiadomy autor swoimi (porywającymi zresztą) analizami uczynił z Colossal Youth w znacznej mierze "muzykę do czytania", to 35 lat później (w lutym mieliśmy "okrągłą" rocznicę) w odsłuchu nadal drzemią pokłady odkrywczości. Plus, uwaga, mało dyskutowany fakt: ich fanami byli Kurt i Courtney. Cykl spuścizny się domyka.
(Porcys, 2015)